Przegapiłem moment kiedy godai wystartował ze swoim nowym podcastem pewnie dlatego, że B180 słuchałem i czytałem (na wyrywki) przez czytnik RSS, a motywowe niedziele omijam. Więc teraz nadrabiam. Od 3 miesięcy można słuchać K-pok, w którym godai gada o komiksach, Batmanie, a w styczniu będzie gadać też o Star Wars. Przesłuchałem 4 odcinki na wyrywki i śmiało mogę napisać, że ma we mnie wiernego słuchacza. Czemu? Po pierwsze gada mądrze. Po drugie gada fajnie, a tematycznie też bardzo mi podchodzi. Długości odcinków są rozsądne. Fajno!
czwartek, 30 grudnia 2010
niedziela, 19 grudnia 2010
O "Kodeksie 632" na CN
Na CarpeNoctem pojawiła się recenzja "Kodeksu 632" Jose Rodrigueza dos Santosa mojego autorstwa. Myślę, że to jedna z najsłabszych książek jakie czytałem w tym roku. Zastanawiające, bo wśród opinii, które przeglądałem, większość była huraoptymistyczna, a nie trafiłem na żadną negatywną. A przecież czytelnik sięgając po "Kodeks 632" jest oszukiwany przez wydawcę, który zapewnia, że będziemy mieć do czynienia z thrillerem. W tej powieści nie ma ani jednego momentu, kiedy serce mogłoby z ekscytacji zabić choć odrobinę szybciej. Albo główny bohater z wielką pasją opowiada co odkrył w starych dokumentach, albo ktoś jemu z wielką pasją opowiada o tym czego jeszcze odkryć mu się nie udało. Suche klepanie faktów historycznych. Wątki obyczajowe wepchnięte na siłę. Dan Brown "zjada" swoimi książkami (i naciąganiem faktów) "Kodeks 632" na śniadanie, bez popitki.
Jeżeli to co napisałem was nie przekonuje to polecam lekturę recenzji.
Jeżeli to co napisałem was nie przekonuje to polecam lekturę recenzji.
czwartek, 16 grudnia 2010
O "Granatowej krwi" na CN
Na CarpeNoctem pojawiła się moja recenzja "Granatowej krwi" Wiktora Hagena. Jest to kryminał z wątkami obyczajowymi. Książka mi się podobała, ale umiarkowanie. W recenzji w zasadzie napisałem wszystko co chciałem. Nie polubiłem kryształowego głównego bohatera, nie spodobała mi się stereotypowa do bólu policja - można odnieść wrażenie, że poza Nemhauserem (gł bohater) pracują tam tylko osiłki i cwaniaki, a nie fachowi śledczy. Ale fabuła jest interesująca, a intryga jest na tyle dobra, że człowiek przymyka oko na wady. Widać, że Hagen lubi południowo europejską szkołę kryminalną - sporo u niego jedzenia i gotowania, jeden przepis podaje z taką dokładnością, że można by zabrać "Granatową krew" do kuchni i to danie upichcić.
Po więcej odsyłam do recenzji.
I jeszcze jedno... Kim jest postać z pierwszego rozdziały do cholery? Hagen o niej zapomniał? A może ja jestem jakiś niekumaty.
A jakby kogoś interesował jeszcze jakiś polski kryminał, to Kamila zrecenzowała pozytywnie "Morderstwo w Alei Róż" Tadeusza Cegielskiego.
Po więcej odsyłam do recenzji.
I jeszcze jedno... Kim jest postać z pierwszego rozdziały do cholery? Hagen o niej zapomniał? A może ja jestem jakiś niekumaty.
A jakby kogoś interesował jeszcze jakiś polski kryminał, to Kamila zrecenzowała pozytywnie "Morderstwo w Alei Róż" Tadeusza Cegielskiego.
niedziela, 28 listopada 2010
O drugim numerze "Śledczego" na CN
Była dłuższa przerwa. Autentycznie nie mogłem pisać i patrzeć na literki na monitorze. Nawet filmy i seriale dobierałem tak, aby gadał lektor. A i odwiedzałem głównie serwisy ze śmiesznymi obrazkami. Co ciekawe z papierem takiego problemu nie miałem. Pochłonąłem kilka książek, w tym pewnie na jakiś czas ostatnią z tematyki administracyjnoprawnej. A powód był prosty: praca magisterska, a raczej problemy związane z nieobecną panią promotor i proszenie się o termin egzaminu. Ale już po wszystkim.
Prawie trzy tygodnie temu pojawiła się na CarpeNoctem moja recenzja drugiego numeru magazynu "Śledczy", kolejnego dziecka w rodzinie "Focusa". Jestem wielkim fanem "Focusa Historii" i po "Śledczym" spodziewałem się tylko dobrego. Pismo od strony edytorskiej jest naprawdę na wysokim poziomie. Świetnie się je czyta, przyjemnie się na nie patrzy. Chciałbym kiedyś robić przy podobnie wyglądającym piśmie o horrorze albo w ogóle literaturze. Dobrym zabiegiem jest mniejszy format - podobnie miałem ze ś.p. "Czachopismem", zwyczajnie lepiej mi się takie małoformatowe magazyny czyta. Od strony merytorycznej jest, przynajmniej dla mnie, po prostu świetnie. Zawsze lubiłem taką tematykę... może nie śledziłem namiętnie, ale "Alfabet mafii" czy reportaże o polskiej przestępczości zorganizowanej oglądałem zawsze z dużym zainteresowaniem. W "Śledczym" znalazło się też miejsce na mały dział o książkach, komiksach i filmach kryminalnych. Można coś ciekawego wyłowić.
Za dwa tygodnie nowy numer, może moja recenzja kogoś jeszcze zainteresuje tym tytułem i pójdzie kupić pismo do kiosku.
Umieściłem też na flcl stronę z moimi osiągnięciami czytelniczymi. Link zaraz pod pasem błękitu na górze strony.
Prawie trzy tygodnie temu pojawiła się na CarpeNoctem moja recenzja drugiego numeru magazynu "Śledczy", kolejnego dziecka w rodzinie "Focusa". Jestem wielkim fanem "Focusa Historii" i po "Śledczym" spodziewałem się tylko dobrego. Pismo od strony edytorskiej jest naprawdę na wysokim poziomie. Świetnie się je czyta, przyjemnie się na nie patrzy. Chciałbym kiedyś robić przy podobnie wyglądającym piśmie o horrorze albo w ogóle literaturze. Dobrym zabiegiem jest mniejszy format - podobnie miałem ze ś.p. "Czachopismem", zwyczajnie lepiej mi się takie małoformatowe magazyny czyta. Od strony merytorycznej jest, przynajmniej dla mnie, po prostu świetnie. Zawsze lubiłem taką tematykę... może nie śledziłem namiętnie, ale "Alfabet mafii" czy reportaże o polskiej przestępczości zorganizowanej oglądałem zawsze z dużym zainteresowaniem. W "Śledczym" znalazło się też miejsce na mały dział o książkach, komiksach i filmach kryminalnych. Można coś ciekawego wyłowić.
Za dwa tygodnie nowy numer, może moja recenzja kogoś jeszcze zainteresuje tym tytułem i pójdzie kupić pismo do kiosku.
Umieściłem też na flcl stronę z moimi osiągnięciami czytelniczymi. Link zaraz pod pasem błękitu na górze strony.
niedziela, 31 października 2010
O "Zaklętych" na CN
Tym razem już coś w 100% pod dzisiejsze święto. Na CarpeNoctem pojawiła się moja recenzja "Zaklętych" Grahama Mastertona... i zanim nielubiący Mastiego koledzy i koleżanki, olejecie sprawę to wiedzcie, że to jeden z najlepszych Mastertonów, serio!
Co by o nim nie mówić, Masti to cholernie sprawny, ale raczej średni pisarz. Jednakże swoją twórczością na stałe zapisał się w historii gatunku i wiele osób właśnie literaturę spod znaku 'horror' utożsamia z jego pisarstwem (lepiej z nim niż z Guy N. Smithem). Ma powieści lepsze i gorsze. Niektórzy powiedzą że głównie gorsza, ale wierzcie mi, że "Zaklęci" należą do tej pierwszej grupy. Jego twórczość najłatwiej można zdefiniować jako: "krew, flaki i spermę", ale tutaj jest inaczej. Facet postawił przede wszystkim na klimat i jedynie delikatnie doprawił makabrą.
Więcej konkretów przeczytacie w recenzji.
Co by o nim nie mówić, Masti to cholernie sprawny, ale raczej średni pisarz. Jednakże swoją twórczością na stałe zapisał się w historii gatunku i wiele osób właśnie literaturę spod znaku 'horror' utożsamia z jego pisarstwem (lepiej z nim niż z Guy N. Smithem). Ma powieści lepsze i gorsze. Niektórzy powiedzą że głównie gorsza, ale wierzcie mi, że "Zaklęci" należą do tej pierwszej grupy. Jego twórczość najłatwiej można zdefiniować jako: "krew, flaki i spermę", ale tutaj jest inaczej. Facet postawił przede wszystkim na klimat i jedynie delikatnie doprawił makabrą.
Więcej konkretów przeczytacie w recenzji.
Salesman Pete and the Amazing Stone from Outer Space
Dzisiaj Halloween, ale zamiast czegoś w typowo horrorowym klimacie chciałbym się podzielić z wami kapitalnym krótkim metrażem pt.: "Salesman Pete and the Amazing Stone from Outer Space". Jest tutaj kilka elementów podchodzących pod estetykę znaną nam z filmów grozy, ale... to naprawdę inna para kaloszy. Pierwsze skojarzenie jakie mi przyszło do głowy po obejrzeniu filmu, to podobieństwo do pilotażowego odcinka "Atomówek", gdzie Feler Lumpeks strzelał ze swojej wymyślnej fuzji, do wszystkich mieszkańców miasta i zamieniał ich w mięso. Tutaj, tytułowy Niesamowity Kamień zamienia wszystkich w... owoce morza. Ale i kawał steku też jest! A sam Pete to sprzedawca-fajtłapa, który tak się złożyło, że został poddany eksperymentom i przy okazji jest super agentem.
Ten niespełna 7 minutowy szort stworzyli: Marc Bouyer, Max Loubaresse i Anthony Vivien, muzykę skomponował Cyrille Marchesseau, a dźwięki wyszły spod ręki MaelaVignaux. To jedna z najlepszych krótkometrażówek jakie miałem okazję w tym roku obejrzeć. Genialnie zrealizowana, łączy techniki tradycyjnie rysowanej animacji z doskonale wykorzystanym CGI. Pomysły na ujęcia, świetne tła, projekty postaci - to wszystko składa się na olbrzymią dawkę zajebistości. Oprócz tego... Marchesseau zaserwował muzykę, która pasuje do Bonda, co zresztą na dobre wychodzi, bo "Salesman Pete and the Amazing Stone from Outer Space" jest bardziej przeładowany akcją niż ostatni film o przygodach 007.
Znajdźcie chwilę i koniecznie obejrzyjcie! Świetna rzecz!
Ten niespełna 7 minutowy szort stworzyli: Marc Bouyer, Max Loubaresse i Anthony Vivien, muzykę skomponował Cyrille Marchesseau, a dźwięki wyszły spod ręki MaelaVignaux. To jedna z najlepszych krótkometrażówek jakie miałem okazję w tym roku obejrzeć. Genialnie zrealizowana, łączy techniki tradycyjnie rysowanej animacji z doskonale wykorzystanym CGI. Pomysły na ujęcia, świetne tła, projekty postaci - to wszystko składa się na olbrzymią dawkę zajebistości. Oprócz tego... Marchesseau zaserwował muzykę, która pasuje do Bonda, co zresztą na dobre wychodzi, bo "Salesman Pete and the Amazing Stone from Outer Space" jest bardziej przeładowany akcją niż ostatni film o przygodach 007.
Znajdźcie chwilę i koniecznie obejrzyjcie! Świetna rzecz!
poniedziałek, 25 października 2010
O "Pogodynku" na CN
Dzisiaj na CarpeNoctem możecie przeczytać moją recenzję "Pogodynka" - takiego nie do końca thrillera autorstwa Steve'a Thayera.
Nie jest to powieść genialna, niespecjalnie trzyma w napięciu, nie epatuje przemocą i obrazem brutalnych morderstw. Jednakże jest w niej coś, co nie pozwala o niej zapomnieć. Przemyślenia i przeżycia bohaterów "Pogodynka", nawet kilka tygodni po lekturze, cały czas gdzieś się tam we mnie kłębią i przychodzą na myśl w przeróżnych sytuacjach. To naprawdę niecodzienne - przynajmniej w moim przypadku.
Zainteresowanych "Pogodynkiem" odsyłam do recenzji.
I skoro jesteśmy przy thrillerach. Na uwagę zasługuje również "Klub tajemnic" Meg Gardiner zrecenzowany przez Kamilę.
Nie jest to powieść genialna, niespecjalnie trzyma w napięciu, nie epatuje przemocą i obrazem brutalnych morderstw. Jednakże jest w niej coś, co nie pozwala o niej zapomnieć. Przemyślenia i przeżycia bohaterów "Pogodynka", nawet kilka tygodni po lekturze, cały czas gdzieś się tam we mnie kłębią i przychodzą na myśl w przeróżnych sytuacjach. To naprawdę niecodzienne - przynajmniej w moim przypadku.
Zainteresowanych "Pogodynkiem" odsyłam do recenzji.
I skoro jesteśmy przy thrillerach. Na uwagę zasługuje również "Klub tajemnic" Meg Gardiner zrecenzowany przez Kamilę.
wtorek, 12 października 2010
A jednak jeszcze żyje...
Walnąłem się nie wspominając o tym w nocy. Zapowiada się, że do tych dwóch dobrych westernów z ostatnich 17 lat dołączy niedługo nie tylko trzeci, ale i czwarty. Jeden to wspominany niedawno "Red Hill", drugi to "Prawdziwe męstwo" - remake filmu z Johnem Waynem, w reżyserii braci Coen. Jakoś mi zupełnie wyleciał z głowy, Zamiast Wayne'a Jeff Bridges! Yeah! Do tego Josh Brolin i Matt Damon. Rzadko kiedy mam ciarki na trailerach, a jeszcze rzadziej na trailerach, które oglądam w domu, na monitorze. "True Grit" zrobi na pewno sporo dobrego. Mimo, że remake, to czuję Oscara!
Weird West
Lata świetności western ma za sobą. Próby reanimacji raczej spalają na panewce i od 1993 roku, kiedy to nakręcono "Tombstone", pojawiły się w kinach może dwa dobre westerny (i w żadnym z nich nie grał Christian Bale). Chyba już się to nie zmieni, wyeksploatowano tutaj wszystko do cna. Pomijam tutaj kapitalne "Deadwood". Po pierwsze produkcja telewizyjna, po drugie HBO wymyka się wszelkim schematom, po trzecie to jednak nie był czystej krwi western. Za to jest cholernie wdzięcznie łączyć ten gatunek z fantastyką - Weird West. Osadzenie horroru czy sci-fi w takiej konwencji ma olbrzymi potencjał i to tylko częściowo odkryty. Jak się zastanowić to takich produkcji jest masa, ale jak odnoszę wrażenie, że filmowcy się bardziej "ślizgają po" niż "zagłębiają w" temat. Niestety. Bo jakie horrory dzieją się na Dzikim Zachodzie? Zazwyczaj jest to któraś z kolei część, gdzie trochę z braku pomysłów, trochę z braku kasy, postanawiają robić prequel. I w ten sposób powstają (po)twory typu: "Od zmierzchu do świtu 3: Córka kata", "Zdjęcia Ginger III: Początek" czy "Wstrząsy 4: Początek legendy". Na tle tej crapfesty fajną opcją wydawał się "Jonah Hex" - miszmasz westernu i horroru w steampunkowym sosie. Liczyłem na taki drugi, mroczniejszy "Bardzo dziki Zachód", którego, mimo wszystkich wad, jestem olbrzymi fanem.
Myślałem, że "Johah Hex" ma wszystko czego potrzebuje ekranizacja komiksu. Charakterystycznych i topowych aktorów, których dobrze się ogląda, reżysera, który zrobił wcześniej dobry film (zresztą też ekranizację), scenarzystów, którzy bądź co bądź czują kino akcji (zrobili przecież "Adrenalinę" ze Stathamem), dobry materiał wyjściowy i bardzo fajnego antagonistę. Myślałem, że era crapowych ekranizacji robionych "na odpierdal" się skończyła i po olbrzymim sukcesie "Mrocznego Rycerza" Warner Bros. będzie stawiać na jakość. Brzydko mówiąc: GÓWNO! Pomyliłem się sromotnie. Pretekstowa fabuła, beznadziejne dialogi i fatalnie poprowadzone wątki wołają o pomstę do nieba. Można odnieść wrażenie, że widzowi nie dane jest zobaczyć tego co najlepsze. Że to co najciekawsze ostatecznie się nie załapało i że oglądam coś jakby... streszczenie (?). Nie wiem nawet jak to nazwać. Wygląda to tak, jakby film był montowany na chybcika. Może w jakimś pijackim amoku? "Jonah Hex" takiej postaci nigdy nie powinien powstać. Już nie chodzi o jakikolwiek szacunek dla oryginału, ale o szacunek dla widza. Za skręcenie tego syfu, przy budżecie 50 mln $, powinni im łapy połamać i nasłać najgorszą mendę ze skarbówki, żeby im przejrzała księgi. Śmiechu warta jest też długość - pomijając (bardzo słabo) animowane napisy początkowe i listę płac dostajemy ledwo co... 70 minut, bardzo zresztą słabego filmu. Niektóre seriale mają dłuższe odcinki specjalne albo finały sezonów.
Zapowiadano mroczny, dojrzały i krwawy film, quasi horror na dodatek, bo Hex potrafi rozmawiać z trupami i z tej umiejętności ma niejeden raz korzystać. I tak jest. Ten wątek, o dziwo, ma największy sens z całej fabuły - Jonah wyciąga informację od trupa i jedzie szukać swojego nemesis - ale jest tego jak na lekarstwo. Drugi pozytyw to Megan Fox. I nie piszę tego na fali hype'u, nie należę bandy napalonych na nią facetów. Tylko w jej przypadku nie odnosiło się wrażenia, że gra z kocim gównem pod nosem. Może to kwestia tego, że jest jej w tym filmie naprawdę mało, może tego, że jest młoda i niedoświadczona jak partnerujący jej aktorzy, a może po prostu jest urodzona do grania w kiepskich filmach? Nie wiem, ale i Brolin, i Malkovich powodowali u mnie, swoimi minami, zbolałym wzrokiem i sileniem się na twardzieli odruchy wymiotne. Aktorstwo leży i kwiczy. "Jonah Hex" to najbardziej żałosna ekranizacja komiksu od czasu popisowego numeru Cage'a - "Ghost Ridera".
Głodny dobrej, westernowej fantastyki, tak trochę w ciemno, wrzuciłem płytkę z "The Burrowers". Ten nakręcony za 9 mln $ horror okazał się idealną odtrutką. To pełną gębą Weird West i na dodatek jeden z najlepszych przedstawicieli tego gatunku, jaki dane mi było obejrzeć. Jest to historia próby odbicia porwanej, rzekomo przez Indian, rodziny. Okazuje się oczywiście, że porywacze to nie czerwonoskórzy, a rasa żyjąca na tych terenach od zawsze, która z braku bizonów przerzuciła się na ludzkie mięso. Nie ma sensu więcej zdradzać. Dostajemy dojrzały i surowy obraz utrzymany w duchu klasycznych westernów - jest męska przyjaźń, oddanie, miłość do kobiety i głupota młodzika. Strzelanie z rewolwerów oczywiście też jest. Do samego końca prawie żadnych fajerwerków, tylko czyste aktorstwo serwowane przez kapitalną obsadę. Clancy Brown, William Mapother (Ethan z "Lost") i jak zawsze genialny Doug Hutchison - tym razem w roli zdrowo pierdolniętego oficera, którzy przyłącza się do poszukiwań i lubuje się w mordowaniu Indian. Główna rola przypadła nieznanemu mi Irlandczykowi, Karlowi Geary - facet naprawdę dobrze zagrał, szkoda że w Hollywood nie potrzebują etatowych Irlandczyków, bo to naprawdę fajny, charakterystyczny aktor.
Mógłbym wychwalać "The Burrowers" przez kilka następnych akapitów, ale wiem, że wielu ten film nie podejdzie. Przede wszystkim tempo akcji jest delikatnie mówiąc powolne. J.T. Petty (jednocześnie reżyser i scenarzysta) pozawala nam się zastanowić nad tym co widzimy. Pozwala wczuć się w tamte realia, gra na emocjach i pokazuje tą brzydką twarz Dzikiego Zachodu, której w filmach z Johnem Waynem nie uświadczycie. Tutaj grupka żołnierzy może wjechać do rezerwatu, złapać pierwszego lepszego Winnetou, torturować go czy zabić. Dziki Zachód oznacza, że każdego Indianina potraktować jak zwierze. Wiem, że to nic nowego, że w podobnym duchu kręcono anty westerny już w latach 60tych, ale fantastykę to raczej ominęło.
I są potwory! Nie nastawiajcie się na coś z mitologii Lovecrafta - podobieństwo tytułu do książki Lumley'a jest przypadkowe. Ja trochę liczyłem właśnie na kretochłony, ale mimo że to nie były one, to zawodu nie ma. Takich filmów mi obecnie brakuje - z mięsistymi, krwawiącymi i jednocześnie lubującymi się w krwi potworami, na myśl o których włosy jeżą się na głowie. Horror amerykański od ponad dekady głównie kuleje, a tu nie dość, że taka, bądź co bądź, oryginalna stylistyka, to jeszcze kurcze oryginalne monstra. Polecam wszystkim, którzy nie boją się czegoś ambitniejszego, a jednocześnie tak głupio rozrywkowego. Bo "The Burrowers" to film o zakopanych pod ziemią, trawionych żywcem ludziach, a takich rzeczy to poważnie brać do końca nie wolno, chociaż morał wybitnie ponadczasowy i jak najbardziej serio - być Amerykaninem to znaczy mieć wszystko w dupie.
W tej chwili najfajniej bawią się westernem Azjaci. "Sukiyaki Western Django" i "Dobry, zły i zakręcony", chociaż trochę od fantastyki jeszcze dzieli, pokazują że to właśnie z tamtej strony należy wypatrywać dobrych produkcji. Poza tym te filmy to czysty fun! Odjechana zabawa konwencją, mieszanie pastiszu z parodią, puszczanie oka i przede wszystkim nie traktowanie widza jak debila. Z rzeczy made in U.S. myślę, że warto czekać na "Cowboys & Aliens". Mam nadzieję że Jon Favreau zrehabilituje się po lekkiej wpadzie z "Iron Manem 2" i zaserwuje nam kapitalną rozrywkę, blockbustera na najwyższym poziomie. Wypatruję również projektu "Mroczna Wieża" - mimo pełnych wad dwóch ostatnich tomów, to jedne z najlepszych przedstawicieli gatunku jakim jest Weird West i jednocześnie jeden z najlepszych hołdów jakie kultura popularna składa westernowi (a zaraz po siedmioksięgu Kinga jest "Powrót do przyszłości III").
Myślałem, że "Johah Hex" ma wszystko czego potrzebuje ekranizacja komiksu. Charakterystycznych i topowych aktorów, których dobrze się ogląda, reżysera, który zrobił wcześniej dobry film (zresztą też ekranizację), scenarzystów, którzy bądź co bądź czują kino akcji (zrobili przecież "Adrenalinę" ze Stathamem), dobry materiał wyjściowy i bardzo fajnego antagonistę. Myślałem, że era crapowych ekranizacji robionych "na odpierdal" się skończyła i po olbrzymim sukcesie "Mrocznego Rycerza" Warner Bros. będzie stawiać na jakość. Brzydko mówiąc: GÓWNO! Pomyliłem się sromotnie. Pretekstowa fabuła, beznadziejne dialogi i fatalnie poprowadzone wątki wołają o pomstę do nieba. Można odnieść wrażenie, że widzowi nie dane jest zobaczyć tego co najlepsze. Że to co najciekawsze ostatecznie się nie załapało i że oglądam coś jakby... streszczenie (?). Nie wiem nawet jak to nazwać. Wygląda to tak, jakby film był montowany na chybcika. Może w jakimś pijackim amoku? "Jonah Hex" takiej postaci nigdy nie powinien powstać. Już nie chodzi o jakikolwiek szacunek dla oryginału, ale o szacunek dla widza. Za skręcenie tego syfu, przy budżecie 50 mln $, powinni im łapy połamać i nasłać najgorszą mendę ze skarbówki, żeby im przejrzała księgi. Śmiechu warta jest też długość - pomijając (bardzo słabo) animowane napisy początkowe i listę płac dostajemy ledwo co... 70 minut, bardzo zresztą słabego filmu. Niektóre seriale mają dłuższe odcinki specjalne albo finały sezonów.
Zapowiadano mroczny, dojrzały i krwawy film, quasi horror na dodatek, bo Hex potrafi rozmawiać z trupami i z tej umiejętności ma niejeden raz korzystać. I tak jest. Ten wątek, o dziwo, ma największy sens z całej fabuły - Jonah wyciąga informację od trupa i jedzie szukać swojego nemesis - ale jest tego jak na lekarstwo. Drugi pozytyw to Megan Fox. I nie piszę tego na fali hype'u, nie należę bandy napalonych na nią facetów. Tylko w jej przypadku nie odnosiło się wrażenia, że gra z kocim gównem pod nosem. Może to kwestia tego, że jest jej w tym filmie naprawdę mało, może tego, że jest młoda i niedoświadczona jak partnerujący jej aktorzy, a może po prostu jest urodzona do grania w kiepskich filmach? Nie wiem, ale i Brolin, i Malkovich powodowali u mnie, swoimi minami, zbolałym wzrokiem i sileniem się na twardzieli odruchy wymiotne. Aktorstwo leży i kwiczy. "Jonah Hex" to najbardziej żałosna ekranizacja komiksu od czasu popisowego numeru Cage'a - "Ghost Ridera".
Głodny dobrej, westernowej fantastyki, tak trochę w ciemno, wrzuciłem płytkę z "The Burrowers". Ten nakręcony za 9 mln $ horror okazał się idealną odtrutką. To pełną gębą Weird West i na dodatek jeden z najlepszych przedstawicieli tego gatunku, jaki dane mi było obejrzeć. Jest to historia próby odbicia porwanej, rzekomo przez Indian, rodziny. Okazuje się oczywiście, że porywacze to nie czerwonoskórzy, a rasa żyjąca na tych terenach od zawsze, która z braku bizonów przerzuciła się na ludzkie mięso. Nie ma sensu więcej zdradzać. Dostajemy dojrzały i surowy obraz utrzymany w duchu klasycznych westernów - jest męska przyjaźń, oddanie, miłość do kobiety i głupota młodzika. Strzelanie z rewolwerów oczywiście też jest. Do samego końca prawie żadnych fajerwerków, tylko czyste aktorstwo serwowane przez kapitalną obsadę. Clancy Brown, William Mapother (Ethan z "Lost") i jak zawsze genialny Doug Hutchison - tym razem w roli zdrowo pierdolniętego oficera, którzy przyłącza się do poszukiwań i lubuje się w mordowaniu Indian. Główna rola przypadła nieznanemu mi Irlandczykowi, Karlowi Geary - facet naprawdę dobrze zagrał, szkoda że w Hollywood nie potrzebują etatowych Irlandczyków, bo to naprawdę fajny, charakterystyczny aktor.
Mógłbym wychwalać "The Burrowers" przez kilka następnych akapitów, ale wiem, że wielu ten film nie podejdzie. Przede wszystkim tempo akcji jest delikatnie mówiąc powolne. J.T. Petty (jednocześnie reżyser i scenarzysta) pozawala nam się zastanowić nad tym co widzimy. Pozwala wczuć się w tamte realia, gra na emocjach i pokazuje tą brzydką twarz Dzikiego Zachodu, której w filmach z Johnem Waynem nie uświadczycie. Tutaj grupka żołnierzy może wjechać do rezerwatu, złapać pierwszego lepszego Winnetou, torturować go czy zabić. Dziki Zachód oznacza, że każdego Indianina potraktować jak zwierze. Wiem, że to nic nowego, że w podobnym duchu kręcono anty westerny już w latach 60tych, ale fantastykę to raczej ominęło.
I są potwory! Nie nastawiajcie się na coś z mitologii Lovecrafta - podobieństwo tytułu do książki Lumley'a jest przypadkowe. Ja trochę liczyłem właśnie na kretochłony, ale mimo że to nie były one, to zawodu nie ma. Takich filmów mi obecnie brakuje - z mięsistymi, krwawiącymi i jednocześnie lubującymi się w krwi potworami, na myśl o których włosy jeżą się na głowie. Horror amerykański od ponad dekady głównie kuleje, a tu nie dość, że taka, bądź co bądź, oryginalna stylistyka, to jeszcze kurcze oryginalne monstra. Polecam wszystkim, którzy nie boją się czegoś ambitniejszego, a jednocześnie tak głupio rozrywkowego. Bo "The Burrowers" to film o zakopanych pod ziemią, trawionych żywcem ludziach, a takich rzeczy to poważnie brać do końca nie wolno, chociaż morał wybitnie ponadczasowy i jak najbardziej serio - być Amerykaninem to znaczy mieć wszystko w dupie.
W tej chwili najfajniej bawią się westernem Azjaci. "Sukiyaki Western Django" i "Dobry, zły i zakręcony", chociaż trochę od fantastyki jeszcze dzieli, pokazują że to właśnie z tamtej strony należy wypatrywać dobrych produkcji. Poza tym te filmy to czysty fun! Odjechana zabawa konwencją, mieszanie pastiszu z parodią, puszczanie oka i przede wszystkim nie traktowanie widza jak debila. Z rzeczy made in U.S. myślę, że warto czekać na "Cowboys & Aliens". Mam nadzieję że Jon Favreau zrehabilituje się po lekkiej wpadzie z "Iron Manem 2" i zaserwuje nam kapitalną rozrywkę, blockbustera na najwyższym poziomie. Wypatruję również projektu "Mroczna Wieża" - mimo pełnych wad dwóch ostatnich tomów, to jedne z najlepszych przedstawicieli gatunku jakim jest Weird West i jednocześnie jeden z najlepszych hołdów jakie kultura popularna składa westernowi (a zaraz po siedmioksięgu Kinga jest "Powrót do przyszłości III").
poniedziałek, 11 października 2010
niedziela, 10 października 2010
wtorek, 5 października 2010
O "Trzecim poziomie" na CN
Dzisiaj na CarpeNoctem ukazała się moja recenzja "Trzeciego poziomu" Ulrucha Hefnera.
Pozytywnie mnie ta powieść zaskoczyła. Spodziewałem się, że rodowity Niemiec piszący o Ameryce umoczy, a jednak dał radę. Zgrabnie omijał tematy, z którymi mógłby sobie nie poradzić, koncentrując się na akcji, intrydze, opisach zmian pogody i kolejnych katastrof. A katastrofy i w skali mikro, i w makro jest sporo. A to łódź służb meteorologicznych, a to statek wycieczkowy, a to amerykańska wieś, a to Nowy Orlean. I Hefner tutaj nie zanudza, nie powtarza się i nie epatuje ckliwymi scenkami. Nie ma na to czasu, bo pędząca fabuła na to nie pozwala. Naprawdę dużo się dzieje. Co mi się podobało wymieniłem w recenzji, co mi się nie podobało zresztą też, ale i tutaj wspomnę. Maksymalnie wkurzał mnie moralizatorski wydźwięk większości rozmów na temat zmian klimatycznych i New Age'owe wtręty. Widać, że Hefner ma tutaj lekkiego bzika, ale jego redaktor powinien mu w pewnym momencie powiedzieć: "Dość!". Zainteresowanych odsyłam do recenzji. Naprawdę przyjemna powieść.
Kamila ostatnio zjechała "Uciekiniera" Kena Folleta i wychwaliła "Officium Secretum. Pies Pański" Marcina Wrońskiego. Szczególnie to ostatnie zapowiada się wybitnie smakowicie i nie mogę się doczekać, aż przebiję się przez kupkę swoich obowiązkowych lektur i się za to złapię.
Pozytywnie mnie ta powieść zaskoczyła. Spodziewałem się, że rodowity Niemiec piszący o Ameryce umoczy, a jednak dał radę. Zgrabnie omijał tematy, z którymi mógłby sobie nie poradzić, koncentrując się na akcji, intrydze, opisach zmian pogody i kolejnych katastrof. A katastrofy i w skali mikro, i w makro jest sporo. A to łódź służb meteorologicznych, a to statek wycieczkowy, a to amerykańska wieś, a to Nowy Orlean. I Hefner tutaj nie zanudza, nie powtarza się i nie epatuje ckliwymi scenkami. Nie ma na to czasu, bo pędząca fabuła na to nie pozwala. Naprawdę dużo się dzieje. Co mi się podobało wymieniłem w recenzji, co mi się nie podobało zresztą też, ale i tutaj wspomnę. Maksymalnie wkurzał mnie moralizatorski wydźwięk większości rozmów na temat zmian klimatycznych i New Age'owe wtręty. Widać, że Hefner ma tutaj lekkiego bzika, ale jego redaktor powinien mu w pewnym momencie powiedzieć: "Dość!". Zainteresowanych odsyłam do recenzji. Naprawdę przyjemna powieść.
Kamila ostatnio zjechała "Uciekiniera" Kena Folleta i wychwaliła "Officium Secretum. Pies Pański" Marcina Wrońskiego. Szczególnie to ostatnie zapowiada się wybitnie smakowicie i nie mogę się doczekać, aż przebiję się przez kupkę swoich obowiązkowych lektur i się za to złapię.
Takie tango
Nadal w czeskich klimatach. Przeglądałem przy śniadaniu blog Amanita Design i trafiłem na teledysk grupy DVA, którego autorem jest Jára Plachý. Plachý odpowiada również za rysunkowe dymki w "Machinarium", które były po prostu kapitalne. Ten teledysk, "Nunovó tango" zagarnął pierwszą nagrodę na festiwalu filmów animowanych Anifilm w Treboie.
Może nie pieję z zachwytu nad wykonaniem, ale strasznie podoba mi pomysł i nawiązania do klasyków kina grozy: "Nosferatu", "Mumia", "Frankenstein", "King Kong" czy "Metropolis". No i najważniejsze - ta kabaretowa muzyka, przy której można się tylko uśmiechać - po prostu świetny avant-pop. A do tego cholernie egzotycznie brzmiący język.
Bo DVA, jak sami stwierdzają tworzą "folklor nieistniejącego narodu", a język którym się posługują to tak naprawdę międzynarodowy zlepek. Ciekawe... I koniecznie posłuchajcie!
Może nie pieję z zachwytu nad wykonaniem, ale strasznie podoba mi pomysł i nawiązania do klasyków kina grozy: "Nosferatu", "Mumia", "Frankenstein", "King Kong" czy "Metropolis". No i najważniejsze - ta kabaretowa muzyka, przy której można się tylko uśmiechać - po prostu świetny avant-pop. A do tego cholernie egzotycznie brzmiący język.
Bo DVA, jak sami stwierdzają tworzą "folklor nieistniejącego narodu", a język którym się posługują to tak naprawdę międzynarodowy zlepek. Ciekawe... I koniecznie posłuchajcie!
A i na koniec jeszcze strona autorska Jaromira Plachý.
poniedziałek, 4 października 2010
Oto Kuki
Kontynuując tematykę czeską, a konkretnie produkcji wychodzących spod ręki Jakuba Dvorský'ego, założyciela Amanita Design - twórców opisywanego przed kilku dni "Machinarium", przyklejam dzisiaj trailer do filmu "Kuki powraca".
Jest to połączenie filmu aktorskiego z animacją lalkową - fajnie się to układa, można powiedzieć, że piszę na se-ma-forowiej fali. Dvorský odpowiada właśnie za laleczki i rekwizyty (co myślę, że widać), a reżyserował to Jan Svěrák. Akurat się złożyło, że widziałem jego "Butelki zwrotne", jeden z naprawdę niewielu czeskich filmów na które się skusiłem i który uważam za bardzo dobry. Myślę, że to też jakaś zachęta, ale po obejrzeniu trailera dodatkowego kopa w tej postaci nie potrzebuję. Jeżeli "Kuki powraca" będą grali w Polsce z pewnością poczłapię i obejrzę! Byłoby genialnie gdyby puścili do nas ten film bez dubbingu, gdy się popuści wodze wyobraźni to czeski brzmi jak jakieś pradawne pogańskie zaklęcia. Zapowiada się bajecznie sympatyczne kino! A jeżeli kiedyś pojadę na wycieczkę do Pragi to przywiozę sobie na pamiątkę nie piwo, ale tą książkę. I cóż, że po czesku?
Jest to połączenie filmu aktorskiego z animacją lalkową - fajnie się to układa, można powiedzieć, że piszę na se-ma-forowiej fali. Dvorský odpowiada właśnie za laleczki i rekwizyty (co myślę, że widać), a reżyserował to Jan Svěrák. Akurat się złożyło, że widziałem jego "Butelki zwrotne", jeden z naprawdę niewielu czeskich filmów na które się skusiłem i który uważam za bardzo dobry. Myślę, że to też jakaś zachęta, ale po obejrzeniu trailera dodatkowego kopa w tej postaci nie potrzebuję. Jeżeli "Kuki powraca" będą grali w Polsce z pewnością poczłapię i obejrzę! Byłoby genialnie gdyby puścili do nas ten film bez dubbingu, gdy się popuści wodze wyobraźni to czeski brzmi jak jakieś pradawne pogańskie zaklęcia. Zapowiada się bajecznie sympatyczne kino! A jeżeli kiedyś pojadę na wycieczkę do Pragi to przywiozę sobie na pamiątkę nie piwo, ale tą książkę. I cóż, że po czesku?
sobota, 2 października 2010
Machinarium
Trafiłem na "Machinarium" zupełnym przypadkiem. Zaciekawiony ikonką i enigmatyczną nazwą odpaliłem go na komputerze siostry Kamili i doznałem olśnienia. Ta produkcja czeskiego studia Amanita Design to jedna z najładniejszych i najsympatyczniejszych rysowanych przygodówek 2D w jaką miałem przyjemność grać ostatnimi laty.
Wcielamy się w postać robocika (zdrabniam, bo naszego bohatera gabarytami przewyższa nawet odkurzacz), który wyrzucony z metropolii robotów musi do niej wrócić, odzyskać swoją miłość i powstrzymać łotrów, którzy chcą, olaboga!, wysadzić najwyższy z miejskich budynków. Zaczynamy od poskładania się do kupy na wysypisku, a później wędrujemy przez kolejne poziomy miasta: kopalnie, kanały, więzienie, ulice i placyki, bary i salony gier, na luksusowym domu zarządcy kończąc. Co do zasady to bardzo klasyczny point&click, z tym, że możemy używać i podnosić tylko przedmioty w zasięgu wydłużających się ramion i nóg robota. Podobnie jest również z dostępem do pewnych rejonów planszy - możemy zobaczyć coś jedynie gdy ukucniemy lub podniesiemy się na odpowiednią wysokość. Świetny patent. Ale jeszcze lepszym jest umieszczenie solucji wewnątrz samej gry - zwyczajnie nie da się utknąć. I tak mamy dwa rodzaje podpowiedzi. Pierwszy polegający na kliknięciu prostej wskazówki, która daje nam czasem bardzo oględny obraz tego co trzeba na danej planszy zrobić. Druga jest już o wiele bardziej rozbudowaną podpowiedzią. Dostęp uda nam się uzyskać, po przejściu mini-gry i jest to pełny opis czynności, które należy wykonać, z tym że też ogranicza się do tej jednej planszy. A że na niektóre plansze trzeba wracać wielokrotnie, będziemy mieli w opisie również i przedmioty jeszcze niezdobyte.
Jeżeli ktoś, kiedyś grał w cokolwiek point&click to nie będzie miał najmniejszego problemu z odnalezieniem się w "Machinarium". Ekwipunek na górze, możliwość łączenia przedmiotów, sporo zagadek (dość trudnych, ale z pomocą przychodzą wspomniane pomoce), zręcznościowych lub logicznych mini-gier i główkowania... ale brakuje przekombinowania, które często mnie drażni w tym gatunku. Wszystko jest logiczne i można na to wpaść dostatecznie szybko, obserwując co się wokół nas dzieje. Narracja jest ograniczona do animowanych i bardzo jasnych wspomnień, a wszelkie dialogi pojawiają się w komiksowych chmurkach, także "Machinarium" nie sprawi problemu i nie będzie się można wymówić, że się czegoś nie zrozumiało.
Uważam jednak, że największym atutem nie są inteligentne zagadki, a jednak kapitalna oprawa audio-wizualna. Z tak pięknie wyglądającej gry z artystyczno-komiksową grafiką nie miałem do czynienia. Podoba mi się przede wszystkim ten kontrast, bo mamy tutaj świat robotów, który mógłby zostać przedstawiony za pomocą jakiejś wygenerowanej komputerowo animacji 3D, a zdecydowano się na ręcznie rysowaną, klatka po klatce animację i malowane tła. To daje niesamowity efekt, na "Machinarium" nie mogłem się wręcz napatrzeć! Muzyka w grze to kapitalne dopełnienie klimatu. Melancholijna, subtelna, nawet lekko hipnotyzująca. Sprawdza się doskonale, bo ani przez sekundę nie irytuje, a wręcz przyciąga do grania (czy wy też macie tak, że dość często w grach wszelakich wyciszacie muzykę?).
"Machinarium" mimo, że o blaszanych, lekko pordzewiałych albo czasem i ociekających olejem robotach jest cholernie ciepłą grą. Te roboty nie są wypranymi z emocji, technologicznymi tworami. Twórcom udało się wydobyć tutaj tylko bardzo pozytywne i ciepłe uczucia: miłość, oddanie, przyjaźń, chęć niesienia pomocy. Jest również sporo lekkiego humoru.
Podoba mi się, że takie małe, artystyczne gry ciągle powstają i ciągle znajdują obrońców. Gdy patrzę na oferty gigantów, na te wszystkie superprodukcje, skrojone pod rządnego wrażeń gracza to mi się po prostu odechciewa. Wybitnie czuję, że to nie dla mnie, że wolę sobie popykać w jakąś logiczną fleshową pierdółkę na FaceBooku. Bo proszę, jest sobie takie "Machinarium" i przyćmiewa swoim blaskiem te wszystkie wysokobudżetowe wydmuszki powstające ostatnimi czasy. Dla wszystkich miłośników przygodówek od LucasArts jest to pozycja obowiązkowa. Nie żartuję!
piątek, 1 października 2010
czwartek, 30 września 2010
30 Day Movie Challenge - Epilog
30 Day Movie Challenge się skończyło. Na podsumowanie wrzucam całą listę. Jeżeli kogoś interesuje uzasadnienie to klikać i czytać. Guru niedawno zrobił swój challenge z tym, że jego pytania są ciut inne. Może coś do tego dołożę i w przyszłym roku zrobię sobie drugą edycję.
Dzień 1. The best movie you saw during the last year
"Obywatel Kane"
Dzień 2. The most underrated movie
"Dziewiąta sesja"
Dzień 3. A movie that makes you really happy
"Krwawa uczta"
Dzień 4. A movie that makes you sad
"Źródło"
Dzień 5. Favorite love story in a movie
"Odlot"
Dzień 6. Favorite made for TV movie
"Kobieta w czerni"
Dzień 7. The most surprising plot twist or ending
"Oldboy"
Dzień 8. A movie that you’ve seen countless times
"Terminator 2: Dzień sądu"
Dzień 9. A movie with the best soundtrack
"Donnie Darko"
Dzień 10. Favorite classic movie
"Rashômon"
Dzień 11. A movie that changed your opinion about something
"Rękopis znaleziony w Saragossie"
Dzień 12. A movie that you hate
"Pora mroku"
Dzień 13. A movie that is a guilty pleasure
"Strach na wróble"
Dzień 14. A movie that no one would expect you to love
"Moulin Rouge!"
Dzień 15. A character who you can relate to the most
Totoro
Dzień16. A movie that you used to love but now hate
"Spawn"
Dzień 17. A movie that disappointed you the most
"Wiedźmin"
Dzień 18. A movie that you wish more people would’ve seen
"Zagadka zbrodni"
Dzień 19. Favorite movie based on a book/comic/etc.
"Skazani na Shawshank"
Dzień 20. Favorite movie from your favorite actor/actress
"Infiltracja" / DiCaprio
Dzień 21. Favorite action movie
"Obcy. Decydujące starcie"
Dzień 22. Favorite documentary
"Królik po berlińsku"
Dzień 23. Favorite animation
"Akira"
Dzień 24. That one awesome movie idea that still hasn’t been done yet
Ekranizacje prozy Łukasza Orbitowskiego
Dzień 25. The most hilarious movie you’ve ever seen
"Sprzedawcy"
Dzień 26. A movie that you love but everyone else hates
"Zapach śmierci"
Dzień 27. A movie that you wish you had seen in theaters
"Gwiezdne Wojny: Część III - Zemsta Sithów"
Dzień 28 Favorite movie from your favorite director
"Coś" Carpentara
Dzień 29. A movie from your childhood
"Park Jurajski"
Dzień 30. Your favorite movie of all time
"Podziemny krąg"
30 Day Movie Challenge #30
Day 30
Your favorite movie of all time
Your favorite movie of all time
I tym oto wpisem dobrnąłem do końca 30 Day Movie Challenge. A teraz ten mój ulubiony, najulubieńszy film... Z nimi to mam tak, że na każdym etapie życia (nie miałem ich znowu tak dużo) się zmieniają. W podstawówce był inny, w liceum był innym i na studiach też był / jest inny. Pewnie kiedy założę rodzinę to mi się zmieni, ale na tą chwilę najbardziej ulubionym jest "Podziemny krąg" Finchera. Chyba nie ma zaskoczenia. Nie będę się rozpisywać, bo mam zamiar w przyszłości o "Podziemnym kręgu" coś jeszcze napisać i nie chcę się powtarzać. Kiedyś usłyszałem, że dlatego ludzie uwielbiają "Fight Club", bo to nie tylko film, ale stan umysłu. I nawet się z tym trochę zgadzam.
środa, 29 września 2010
30 Day Movie Challenge #29
Day 29
A movie from your childhood
A movie from your childhood
Dla każdego kto cierpiał na początku lat 90tych, tak jak ja, na dinomanię, ten tytuł jest bardziej niż oczywisty. "Park Jurajski" Stevena Spielberga przyczynił się, że mój pokój zaroił się od setek rysunków, dziesiątek zabawek, czasopism i książek o dinozaurach. Jeżeli miałbym określić temat przewodni mojego dzieciństwa to były nim właśnie dinozaury. Olbrzymi komplet gumowych gadów, który dostałem na pierwszej gwiazdce w górach, dinozaur, którego zgubiłem (a następnego dnia znalazłem) na plaży podczas pierwszego wyjazdu nad morze, świecący w ciemności szkielet, którego nigdy nie udało mi się złożyć w całości, bo ominąłem numer z najważniejszą dla mnie czaszką T-Rexa. Sporo tego było.
wtorek, 28 września 2010
30 Day Movie Challenge #28
Day 28
Favorite movie from your favorite director
Favorite movie from your favorite director
"Coś" Carpentera. Jestem pełen bezgranicznego uwielbienia dla tego filmu. Więcej o nim pisałem w zeszłym roku, przy okazji tekstu o moich ulubionych strasznych filmach, więc zainteresowanych odsyłam do pierwszej pozycji tamtego zestawienia. A John... no cóż... ten facet to gigant, któremu z którego rąk wychodziły same kultowe filmy. Nawet gdyby już do końca życia miał kręcić takie "Duchy Marsa" to i tak będzie u mnie numerem 1.
poniedziałek, 27 września 2010
Se-Ma-For Festiwal // Scary Puppets (ten najlepszy)
Wczoraj miałem napisać o najfajniejszej krótkometrażówce jaką miałem okazję obejrzeć podczas piątkowego pokazu Scary Puppets na Se-Ma-For Festiwal, ale oczywiście mi zeszło i zapomniałem. Także nadrabiam!
Najlepszym w moich oczach okazał się prawie półgodzinny fiński quasi horror "Elukka" ("Animal"). Jest to historia ojca i syna, którym przyszło żyć we wiosce nawiedzanej każdego wieczoru przez złe moce i atakowanej przez wilkołaka. Po stracie kolejnej owcy ojciec postanawia zapolować na potwora, co kończy się tym, że zostaje przez niego ugryziony. Ta lekarka, którą możecie zobaczyć powyżej to obiekt jego westchnień, ale też i źródło jego dalszych kłopotów. Tej samej nocy, kiedy zostaje on ugryziony, pani doktor potrąca jego syn, który poszedł łapać zbłąkaną owcę. W wyniku pomyłki mózg dziecka zostaje zamieniony z mózgiem zwierzęcia. Te nieoczekiwane przemiany będą źródłem masy zabawnych gagów.
"Animal" to komedio-horror pełną gębą. Mamy oczywiście masę rekwizytów charakterystycznych dla kina grozy. Ciemny las, wilkołaka, dziwną, złowrogą roślinność, a także eksperymenty naukowe, wzięte jakby z chorego snu doktora Frankensteina.
W mojej opinii to także najlepiej animowany film wieczornego pokazu. Większość produkcji ocierała się w znaczny sposób o pełne entuzjazmu amatorstwo. Natomiast ta fińska produkcja to w pełni profesjonalny film, gdzie możemy podziwiać nie tylko płynnie poruszające się i świetne wyglądające lalki (z kapitalną i przezabawną mimiką), ale również i pełne ruchomych elementów dalsze plany. Zresztą najlepiej przekonać się samemu. Tatu Pohjavirta na swoim kanale Vimeo umieścił "Animala", także nic nie stoi na przeszkodzie żebyście w domowym zaciszu zapoznali się z tą kapitalną animacją. Gorąco polecam!
Najlepszym w moich oczach okazał się prawie półgodzinny fiński quasi horror "Elukka" ("Animal"). Jest to historia ojca i syna, którym przyszło żyć we wiosce nawiedzanej każdego wieczoru przez złe moce i atakowanej przez wilkołaka. Po stracie kolejnej owcy ojciec postanawia zapolować na potwora, co kończy się tym, że zostaje przez niego ugryziony. Ta lekarka, którą możecie zobaczyć powyżej to obiekt jego westchnień, ale też i źródło jego dalszych kłopotów. Tej samej nocy, kiedy zostaje on ugryziony, pani doktor potrąca jego syn, który poszedł łapać zbłąkaną owcę. W wyniku pomyłki mózg dziecka zostaje zamieniony z mózgiem zwierzęcia. Te nieoczekiwane przemiany będą źródłem masy zabawnych gagów.
"Animal" to komedio-horror pełną gębą. Mamy oczywiście masę rekwizytów charakterystycznych dla kina grozy. Ciemny las, wilkołaka, dziwną, złowrogą roślinność, a także eksperymenty naukowe, wzięte jakby z chorego snu doktora Frankensteina.
W mojej opinii to także najlepiej animowany film wieczornego pokazu. Większość produkcji ocierała się w znaczny sposób o pełne entuzjazmu amatorstwo. Natomiast ta fińska produkcja to w pełni profesjonalny film, gdzie możemy podziwiać nie tylko płynnie poruszające się i świetne wyglądające lalki (z kapitalną i przezabawną mimiką), ale również i pełne ruchomych elementów dalsze plany. Zresztą najlepiej przekonać się samemu. Tatu Pohjavirta na swoim kanale Vimeo umieścił "Animala", także nic nie stoi na przeszkodzie żebyście w domowym zaciszu zapoznali się z tą kapitalną animacją. Gorąco polecam!
Etykiety:
animacja,
horror,
impreza,
komedia,
krótki metraż
30 Day Movie Challenge #27
Day 27
A movie that you wish you had seen in theaters
A movie that you wish you had seen in theaters
"Gwiezdne Wojny: Część III - Zemsta Sithów" - jedyne Gwiezdne Wojny, których nie widziałem w kinie i żałuję. Jest kilkadziesiąt filmów, które lubię zdecydowanie bardziej i które zasługiwałyby również dużo bardziej na taki seans, ale zawsze jak myślę sobie o sadze to czuję, że w tym wypadku głupio postąpiłem, że nie wydałem kasy na bilet. Na pięciu być w kinie i odpuścić sobie ostatnią... no tak dziwnie po prostu.
niedziela, 26 września 2010
30 Day Movie Challenge #26
Day 26
A movie that you love but everyone else hates
A movie that you love but everyone else hates
Trudny punkt, bo chyba nie ma aż takich rozbieżności. Zazwyczaj mam tak, że kocham dobre albo kultowe filmy. Ale jak się zastanowić to jest taki horror, który bardzo mi się podobał, a który I Kamila, i przeważająca większość moich znajomych zmieszała z błotem - "Zapach śmierci". Wydał mi się interesujący z kilku powodów. Przede wszystkim ciężko mi się było domyśleć co jest grane. Rozważałem różne scenariusze... porwanie kosmitów, strefę mroku, a na to akurat nie wpadłem. Podobała mi się postać tego enigmatycznego i cholernie dziwnego mordercy i to że jednego z bohaterów zrobiono ślepym. Może nie kocham, po prostu miło wspominam ten film i uważam, że jest gnojony przesadnie. Ot, solidny, amerykański horror. Nic lepszego mi nie przyszło do głowy.
Dzisiaj zamiast trailera scena kibelkowa.
sobota, 25 września 2010
Se-Ma-For Festiwal // Duży Se-Ma-For + Maska + Scary Puppets
W Łodzi, od czwartku do niedzieli, odbywa się pierwszy Se-Ma-For Film Festival. Impreza z okazji 100-lecie filmu lalkowego jest praktycznie w całości poświęcona właśnie tego typu animacji. Kamila wybrała 4 pokazy, ale wszyło, że poszliśmy tylko na 3 (z czego jeden całkowicie inny, niż zamierzaliśmy). Każdy był na swój sposób bardzo dobry i zapewnił dobrej rozrywki.
Pierwszym punktem programu był Duży Se-Ma-For 2, czyli wybór krótkometrażówek skierowanych dla starszego widza (a dokładniej druga część tego wyboru). Otwierająca animacja poddała to jednak w wątpliwość. "Ptak nie ptak" o kanarku, który chciał żyć na wolności, był przynajmniej wg mnie, wybitnie dla dzieci. Ale nie tylko z powodu złego doboru nie przypadł mi do gustu. Był strasznie naiwny, podłożone głosy były bardziej niż drażniące i chyba sam pomysł został kiepsko wykorzystany. "Dowcipy z brodą" tego samego reżysera, Edwarda Sturlisa, były znacznie lepsze. Na całość składało się kilka miniaturek - były zabawne i nawet zaskakujące. Przynajmniej dla mnie te dowcipy brody nie miały. Średnio mi podeszło również "W 10 minut dookoła świata", które przedstawiało typowe scenki z kilku wybranych krajów. Straszny banał, chociaż pomysł i sposób animacji - postaci, przedmioty i dalszy plan wykonane były z literek i figur geometrycznych - robił wrażenie. Reszta animacji wyświetlanych w tym bloku była o wiele lepsza.
"Człowiek i Anioł" o aniele stróżu, który odciągając swojego podopiecznego od kolejnych używek sam im uległ, urzekał zabawnymi lalkami, lekkim humorem i morałem. "Ostrożność" na podstawie Gałczyńskiego to nic innego jak Teatrzyk Zielona Gęś, z twistem i charakterystycznym humorem. "Uwaga diabeł!" to chyba najzabawniejszy z tego zestawu krótki metraż. Wyraźnie podzielony na dwie części, co w sumie można odebrać jako wadę, bo żeby akcja się rozwinęła trzeba chwilę poczekać. W pierwszej połowie mamy pokaz magika, którego z zafascynowaniem obserwuje widownia (tutaj moim zdaniem były najzabawniejsze lalki ze wszystkich oglądanych wczoraj filmach), w drugiej szaleństwa diabełka, którego ów magik powołał do życia. Sporo świetnych pomysłów, zabawne gagi i co najważniejsze - czuć było magię z tej miniatury. Kolejnym bardzo zabawnym dziełem byli "Hydraulicy" - dramat życiowy prosto z PRL-u. Ekipa majstrów próbuje naprawić przeciek, a dewastuje cały blok. "Hydraulicy" przypomnieli mi o genialnym filmie "Pieczone gołąbki" Tadeusza Chmielewskiego. Tu i tu, bumelancka ekipa, która w nosie ma własność innych ludzi, doprowadza swoją "pracą" do kolejnych awarii. Brakowało tylko poety. Najlepszym natomiast filmem na tym pokazie był bezapelacyjnie "Worek". Interesująca animacja, świetne pomysły i cholernie mądry przekaz. To jedna z najbardziej oryginalnych miniaturek robionych metodą poklatkową jaką widziałem. Animowano przedmioty codziennego użytku nadając im czasami niecodzienne role. Podczas walki worka z parasolem śmiała się cała sala. Zawsze po obejrzeniu takich cudeniek mam ochotę kupić zestaw DVD z tymi wszystkimi kapitalnymi animacjami, by cieszyć się nimi kiedy tylko mam ochotę.
Na koniec, bo też jako ostatni leciał, zostawiłem sobie najnowszego "Danny Boya" Marka Skrobeckiego. Historia chłopaka, który wyróżnia się spośród bezmózgiego tłumu, zakochuje się i postanawia dostosować do reszty. Świetna metafora ogłupionego społeczeństwa, niepokojąca i lekko nieprzyjemna atmosfera samotnego i niezwykle smutnego człowieka, podszyta czarnym humorem. No i dobra animacja. Do tego ta ballada zawsze na mnie dziwnie działa i cholernie wzrusza.
Następna w programie była łódzka premiera "Maski" Braci Quay (dwie wcześniejsze były w Londynie i Poznaniu). Zrobiona na zamówienie Instytutu Kultury Polskiej w Londynie i Instytutu Adama Mickiewicza adaptacja prozy Stanisława Lema, kręcona w łódzkim studiu Se-Ma-Fora była najbardziej wymagającym i nieprzyjemnym, a jednocześnie hipnotycznym, wciągającym i intrygującym filmem jaki wczoraj oglądałem. Swoją atmosferą grozy, gęstym klimatem i nieprzystępnymi, obrzydliwymi wręcz lalkami była nawet trochę odpychająca. Surowy głos Magdaleny Cieleckiej, która w teatralny sposób, jakby do taktu, czytała kwestie tylko to potęgował. A jednak nie sposób było się od "Maski" oderwać. A po 25 minutach, gdy seans się zakończył, byłem zadowolony. Mnie się ten film bardzo podobał. To moje drugie spotkanie z twórczością Quay'ów, pierwszy raz miałem z ich pracą do czynienia w filmie "Frida" Julie Taymor, ale o tym dowiedziałem się później tego wieczoru i przed pokazem "Maski" nie wiedziałem czego się spodziewać. Trochę zmieszany byłem lichymi oklaskami. Publiczności chyba się takie ciężkie klimaty nie do końca spodobały, spora ilość osób opuściła salę zaraz po napisach, nie zostając na planowej dyskusji Marcina Giżyckiego, Kuby Mikurdy i Adriany Prodeus dotyczącej Quay'ów i książki - wywiadu rzeki z tymi reżyserami. A akurat ona, dla mnie, totalnego laika w temacie, była cholernie ciekawa i z pewnością wczorajszy wypad na ten festiwal byłby niepełny gdybym ją ominął. Na sali był też prezes wytwórni - Zbigniew Żmudzki, który opowiedział trochę o Quay'ach i "Masce". W sumie też pierwszy raz byłem świadkiem tak rzeczowej rozmowy, całkowicie obeznanych w temacie osób. Nawet w programach telewizyjnych nie spotykam się z równie interesującą, pełną anegdot i informacji dyskusji.
Trzecim i dla mnie chyba najważniejszym, punktem wczorajszego wieczoru był przegląd horrorów lalkowych "Scary Puppets". Oczywiście tutaj też przyszła masa przypadkowych ludzi, która nie wiem czego się spodziewała, chyba kolejnej "Piły". Rozmawiali, śmiali się, dyszeli znudzeni i wpierdzielali śmierdzący popcorn. Na szczęście w czasie przerwy, zdegustowani opuścili salę i na najlepszym filmie wieczoru zostaliśmy bez tych "uniemilaczy". Jak to bywa z horrorami, część prezentowanego materiału była w moim odczuciu crapem, ale jeżeli ktoś się interesuje tym gatunkiem to musi się z tym stykać. I tak nie podobały mi się "Hellraiser" i "Hello, I Am Legend!" - animacje poklatkowe zrobione za pomocą klocków Lego. Twórcy tego pierwszego mieli po 17 lat, także należą im się gratulacje i brawa, ale mnie osobiście to całe odgrywanie filmów za pomocą Lego bawi jedynie w Lego Star Wars. Poza tym oba nie były przystosowane do kinowego wyświetlania i usłyszeć w nich dialogi to była wielka sztuka. Miniaturki z Fangoria TV: "Meeting at the Cementary" i "Hell's Kitchen" były sympatyczne, ale to 10-sekundówki, także nie ma co się nad tym rozwodzić. Zaprezentowano jeszcze dwie animacje tego samego autora. Świąteczne i makabryczne "The Ornament" oraz przewrotne love story "Hanged". O nich można powiedzieć ciut więcej. Były zabawne, dosadne i co najlepsze - utrzymane w stylistyce "Opowieści z krypty".
Były też trzy produkcje prosto z Japonii: "Chainsaw Maid", "Bloody Date" i "The Bath". We wszystkich laleczki były robione z plasteliny. Dwie pierwsze wyszły spod ręki Takena Nagao i chyba spotkały się z największym odzewem ze strony publiczności, a także w porównaniu z innymi prezentowanymi filmami, z burzą braw. Jak zauważyła moja Kamila nie wybijały się oryginalnością, grały na utartych schematach, ale zombie, flaki w stylu "Martwicy mózgu" oraz mimika plastelinowych postaci jest tym co się ludziom podoba. Zresztą mnie również, bo oba uważam w swoim gatunku za zajebiste. "The Bath" to dzieło jednej osoby i trzeba przyznać, że udane. Katsuya Matsuyama opowiedział o facecie, który ma brać kąpiel, z tym że czuje, że coś jest nie tak. Niepokój i paranoja, dość znamienne dla japońskich horrorów, w plastelinowym wydaniu. Wszystkie trzy shorty to gwarantowana kupa śmiechu.
Na sali było trzech reżyserów, których filmy wyświetlano w czasie pokazu: Brytyjczycy Benjamin Oke i Glenn Taunton oraz Włoch Santiago Calonga. Pierwszy prezentowany film Oke'a "Stalker From the Cornfield" był jednym z niewielu stricte horrorów, z czystą atmosferą grozy. I skłamałbym, gdybym powiedział, że mi się nie podobał. Trochę słabiej wypadło jego "Heavens Rejected - Chapeter 2", którego nie dość że nie zrozumiałem, to jakoś mnie swoim klimatem torture-porn trochę wynudziło. Natomiast filmy Calonga i Tauntona ("Mauricy in Insomnia" i "Haunt") mnie nie zachwyciły - ot takie tam niewyróżniające się krótkometrażówki. "Haunt" też blisko było do czystego horroru, ale położono go w moich oczach kradnąc muzykę od Akiry Yamaoki.
Nie podobały mi się dwa filmy. Czeski "Automat" i jedyny polski przedstawiciel w tym przeglądzie "Anunnaki" (który od strony technicznej wypadał chyba najlepiej, to nie urzekł mnie w żaden sposób historia). Intrygująco natomiast zaczynał się "Sunday" - połączenie filmu aktorskiego i animacji poklatkowej właśnie. Niestety banalne zakończenie zabiło w moich oczach tajemniczy początek, który mógłby się przerodzić w świetny horror. Za to przypadł mi do gustu short, który przyszedł aż z Nowej Zelandii. "Innocence" opowiada o dziewczynce, którą napadają do spółki potwory z szafy i spod łóżka. Takie surrealistyczne monster movie w klimatach Tsukamoto.
Znalazły się w zestawie dwie ekranizacje klasyków: Poego i Lovecrafta. Po cichu liczyłem też na jakiegoś kingowego Dollara, chociażby to rosyjskie "Pole bitwy", ale się nie doczekałem. W sumie ciężko nazwać "Concerning Brow Jenkin" za ekranizację opowiadania "Snów z domu wiedźmy" Loviego. To raczej samo przedstawienie postaci Jenkinsa, który wyglądał zresztą identycznie jak ten z wersji Stuarta Gordona. Muszę przyznać Kamili rację, to całkowicie zmarnowany potencjał jeżeli chodzi o tą postać. Za to turecki "Czarny kot" to już adaptacja pełną gębą - do tego najbardziej klimatyczny horror na tym pokazie.
O najlepszym moim zdaniem filmie z pokazu Scary Puppets napiszę jutro. Za to na pocieszenie możecie obśmiać się przy shorcie Nagao:
30 Day Movie Challenge #25
Day 25
The most hilarious movie you’ve ever seen
The most hilarious movie you’ve ever seen
"Sprzedawcy" Kevina Smitha. Moja ulubiona komedia. Generalnie przez wiele lat nie cierpiałem komedii i gdy na studiach, jakoś przypadkiem, obejrzałem "Sprzedawców" (tak, tak, to było tak późno) to się uwyłem na tym filmie do łez. Bezbłędne dialogi, które, mam wrażenie, były pisane, żeby zgrać się idealnie z moim poczuciem humoru. Zamiast trailera:
piątek, 24 września 2010
30 Day Movie Challenge #24
Day 24
That one awesome movie idea that still hasn’t been done yet
That one awesome movie idea that still hasn’t been done yet
Jestem olbrzymim fanem pisarstwa Łukasza Orbitowskiego i bardzo chciałbym zobaczyć jakąś zgrabną ekranizację, któregoś z opowiadań ze zbioru "Wigilijne psy". Wybitnie filmowym wydaje mi się "Kacper Kłapacz" (Kiedyś zjeżył mi włosy na głowie wywiad z Grzegorzem Kuczeriszką, bo ten facet miał aspiracje do brania się za bary z tym materiałem. Na szczęście jakoś mu się nie udało i zrobił "Porę mroku"). Ale też "Opowieść taksówkarska" czy "Objawienia" są fajnym materiałem na film. Fajnym pomysłem byłaby też ekranizacja powieści "Horror Show". Adaptacji "Świętego Wrocławia" i "Tracę ciepło" jednak bardzo nie chciałbym zobaczyć. Genialnym pomysłem wydaje mi się wysokobudżetowy serial na podstawie opowiadań i dwóch powieści z serii "Pies i Klecha", którą Orbit pisał z Jarkiem Urbaniukiem. Taki 13 odcinkowy sezon, gdzie głównym wątkiem np. byłoby "Przeciwko wszystkim", a w międzyczasie jakieś "one shoty". Jeżeli kiedyś miałoby powstać polskie "Z archiwum X" to ta seria jest wybitnym materiałem wyjściowym. Później kolejny sezon miałby główny wątek zbudowany wokół "Tancerza" z odcinkiem kręconym w Paryżu i finałem w Turcji. A że Orbitowski już pisze scenariusze ("Hardkor 44" i "Brzydula" [he he]), to w mojej idealnej wizji, mógłby trzymać historię cały czas w swoich rękach. Oczywiście jest to marzenie ściętej głowy. Skoro od lat nie może dojść do ekranizacji mockowskiej prozy Krajewskiego, to pewnie Enki i Gila na szklanym ekranie nie zobaczymy nigdy.
Podsumowując, polskie horrory (filmowe, serialowe, krótkometrażowe) na podstawie prozy Orbita są tym co chciałbym zobaczyć.
czwartek, 23 września 2010
30 Day Movie Challenge #23
Day 23
Favorite animation
Favorite animation
Proste, że "Akira". Mógłbym dać coś Disney'a, mają kilka filmów, na których chodziła mi broda, ale "Akira" Katsuhiro Ôtomo to dla mnie skończone arcydzieło. Dostarcza mi przy każdym seansie, a widziałem to anime już pół tuzina razy, większych emocji niż "Król Lew". Właśnie obejrzałem trailer, który wklejam niżej i nabrałem niesamowitej ochoty obejrzeć ten film po raz kolejny. I jeszcze przyznam się do czegoś... jestem fanem angielskiego dubbingu. Pierwszy raz "Akirę" widziałem właśnie po angielsku i chociaż obejrzałem go później dwa razy z oryginalną ścieżką, to jednak jak myślę o tym filmie, to słyszę w głowie dialogi w języku Billy'ego S.
środa, 22 września 2010
30 Day Movie Challenge #22
Day 22
Favorite documentary
Favorite documentary
Przychodzi mi tylko jeden do głowy, bo "Kulturystów" z gdzie Arnoldem nazwać niestety dokumentem nie można. Zresztą on sam nie chce żeby to tak nazywać. Na tą chwilę tym jedynym jest "Królik po berlińsku". Świetny pomysł i wykonanie. Głos Krystyny Czubówny to balsam dla uszu. No i te króliki... może robię się miękki, ale ich historia... tak właśnie ich... mnie wzruszyła.
wtorek, 21 września 2010
30 Day Movie Challenge #21
Day 21
Favorite action movie
Favorite action movie
"Aliens" Camerona. Grupka kozackich space marines kontra horda obcych - w każdym ze swoich 100% to moje klimaty.
Subskrybuj:
Posty (Atom)