poniedziałek, 10 grudnia 2007

Hard kickass

"Hard Boiled", 3-zeszytowa opowieść o cyborgu, któremu wydaje się, że jest człowiekiem, maszynie mającej poważne problemy z psychiką. Główny bohater nie wie dokładnie jak się nazywa, nie jest do końca pewny zawodu, który wykonuje, w zasadzie wszystko mu się miesza. Kupuje na obiad hamburgery chociaż zdaje się, że ich nie lubi, a koszmary senne, w których morduje bez litości swoich oponentów zdają się być nader prawdziwymi wspomnieniami.
Scenariusz napisał Frank Miller, a Geof Darrow ożywił ją swoimi super szczegółowymi rysunkami. Całość jest utrzymana w klimatach cyber-punkowych, ale mimo wszechobecnego futuryzmu to co widzimy, czyli olbrzymie samochody z "płetwami", chromowanymi atrapami i kierownicami wielkimi jak koła sterowe w parowcach czy też budynki z mrugającymi neonami i całą masa przeróżnych automatów, przywodzi raczej na myśl lata 50-te w USA. Wypada to nad wyraz dobrze. Taki powrót do przeszłości w przyszłości.
Jeżeli istnieje jakaś choroba u rysowników, która objawia się manią detalu to Goef Darrow z pewnością ją ma. Jego rysunki opływają w szczegółach, dwustronicowe kadry po prostu się podziwia. Można autentycznie bawić się w liczenie wyrzucanych przez olbrzymie pistolety łusek, dziur po kulach, śmieci, ludzi w tle. Napisów na murach, szyldach, reklam, pudełkach, butelkach i puszkach jest więcej niż dialogów. No i trzeba przyznać, że to zaprezentował Darrow jest ładne. Może nie jest czytelne, ale nie można mu odmówić talentu i z pewnością te wszystkie gigantyczne karambole czy kataklizm jaki sprowadza główny bohater na niewinnych przechodniów nie mógłby wyglądać lepiej.

Scenariuszowo niestety komiks jest słaby. Historia, po odpowiednim rozbudowaniu, mogła być naprawdę fajna. Ograniczono ją niestety właśnie tylko do kolejnych morderstw, strzelanin, wybuchów, pościgów. W zasadzie brakowało mi tam jakiejś głębszej myśli. Nie rozwinięto należycie psychiki bohatera (a możliwości były duże), nie wyeksponowano również w żaden sposób nikogo poza nim. Po Millerze spodziewałem się czegoś bardziej niepokojącego, dającego możliwość pomyśleć, a tu dostałem totalną rzeźnię, oczywiście cholernie przyjemną dla oka, ale nic poza tym. Opinia jakoby "Hard Boiled" zostało napisane jako krytyka komiksów, które epatują przemocą i wulgaryzmami, a nie skupiają się na głębszych, trudniejszych tematach jakoś do mnie nie przemawia. Podobno Miller wysyłając nierozpisany scenariusz spodziewał się czegoś zupełnie innego ze współpracy z rysownikiem, a to co otrzymał minęło się zupełnie z jego wizją, więc nie wiem czy ta cała krytyka nie jest zwyczajnym dorabianiem historii. Tym bardziej nagroda Eisnera w kategorii Najlepsza Para Scenarzysta/Rysownik to moim zdaniem lekka przesada.
Zdaniem podsumowania. "Hard Boiled" to jednorazowa lektura, ale do wielokrotnego oglądania.

Podobno można to traktować również jako luźną adaptacja opowiadania "The Electric Ant" Philipa K. Dicka. Nie wiem czy to prawda, nie czytałem.
Ach! Egmont ma wydać w przyszłym roku jako 128-stronicowy TPB.

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Totalny brak magii

Trzeciego października polscy fani Pratchetta doczekali się wydania komiksowej adaptacji "Koloru magii", pierwszej powieści z cyklu Świat Dysku. Ciężko jednoznacznie stwierdzić czy należy się cieszyć czy raczej smucić, bo sam komiks niestety do wybitnych nie należy. Książkę Pratchett wydał w 1983 roku i w tym momencie śmiało można powiedzieć, że jest ona dziełem kultowym w fantasy. A komiks? Powstał w 1992 roku i wydaje się, że polski wydawca, Prószyński i Ska rzucił go na nasz rynek kilkanaście lat za późno, chociaż podejrzewam że te piętnaście lat temu furory również raczej by nie zrobił.

Pełną humoru historię Ricewinda, Dwukwiata i Bagażu adaptował Scott Rockwell. Jeżeli chodzi o scenariusz to można powiedzieć, że facet się wywiązał i ciężko się do czegoś specjalnie przyczepić. Wszystko jest bardzo wierne pierwowzorowi, a Rockwell na szczęście nie pokusił się by dodać coś o siebie i tym samym nie spieprzył sprawy. Oczywiście wiele smaczków po prostu musiało zniknąć, ale biorąc pod uwagę ograniczenia jakimi obwarowany jest komiks to i tak jest dobrze. Niektóre bezbłędne opisy zachowano częściowo w ramkach, jak chociażby pierwszy opis Ricewinda – istna perełka wśród wszelkich opisów postaci: "można by wziąć go za prostego ucznia, który uciekł od mistrza z powodu nudy, strachu czy też ukrytych skłonności heteroseksualnych". Narracja jest sprawna, ale mam wrażenie, że dla kogoś kto powieści nie przeczytał może być trochę niejasności. Jednak od strony rysunków "Kolor magii" leży i kwiczy. Za zilustrowanie odpowiadał Steven Ross i wg mnie położył całą historię. Błyskotliwe, książkowe opisy Pratchetta tutaj są bezpłciowymi i brzydkimi rysunkami z fatalnymi, wyblakłymi kolorami (za dużo szarości, spłowiałej zieleni, brązu i obrzydliwego fioletu). Postaci są szpetne, mało fantastyczne i co chyba najgorsze dla takiej historii ze Świata Dysku, są nieciekawe. Kadrowanie również na ogół takie sobie. Smutne to, bo oczekiwałem rozmachu i fantazji. Okładkowe ilustracje Josha Kirby'ego przyzwyczaiły mnie do takich fantazyjnych kształtów i jaskrawych, żywych kolorów.
Komiks jest brzydki, ale oszpecono go jeszcze bardziej fatalnym liternictwem. I w ramkach, i w chmurkach mamy paskudną czcionkę. Jednak mimo początkowego odrzucenia da się "Kolor magii" czytać, tyle że co jakiś czas przechodzi przez głowę myśl "ale to spieprzyli!".


Na szczęście miałem przyjemność obejrzeć (zaznaczam "obejrzeć", nie "przeczytać") inną komiksową adaptację powiści Pratchetta. "Straż! Straż" przewyższała "Kolor magii" wielokrotnie poziomem rysunków. To daje nadzieję, że jeżeli wydawnictwo Prószyński i Ska pójdzie za ciosem i będzie nadal wydawać disckworldowe komiksy ich poziom będzie z pozycji na pozycję rósł.

Tak dla przeciwwagi... pozytywna recenzja z discworld.pl

poniedziałek, 26 listopada 2007

Gotować każdy może?

Podobno tak, a przynajmniej tak brzmi przesłanie filmu o którym piszę. Jeżeli jednak chodzi o bajkę o gotowaniu, a taką jest "Ratatuj" ("Ratatouille"), to jednak nie każdy potrafi stworzyć coś w stu procentach strawnego i smacznego w dodatku. Pixar próbował się zmierzyć z tematem i trochę rozczarował. I to już nie pierwszy raz.

Opowieść o szczurzym mistrzu kuchni i jego niedojdowatym ludzkim pomocniku okazała się fajerwerkiem jeżeli chodzi o animację. Świetnie zrobione, "żyjące" lokacje. Efekty na najwyższym poziomie – mnie np. szczególnie zapadły w pamięć wizualizacje zapachów, które samym swoim pomysłem zasługują na brawa, a za ich wykonanie to już owacja na stojąco. Sceny gotowania autentycznie powodowały burczenie w brzuchu, a od tych wszystkich komputerowo wygenerowanych składników, którymi napełniona była restauracyjna chłodnia napływała do ust ślinka. Ludzkie postaci bez rewelacji. Standardy Pixara, które można było poznać w kilku poprzednich produkcjach. Za to szczury były zrobione rewelacyjnie. Widać było każdy włosek, a perfekcyjnie odwzorowane ruchy spowodowały u mnie, osobie która nienawidzi tych gryzoni, że niejednokrotnie przy scenach z całym ich gniazdem, pełnym okropnych różowych ogonów, przechodziły mnie dreszcze.
Scenariuszowo "Ratatuj" to średniak, w tych dolnych granicach. Przewidywalny i w pewnych momentach dłużący się niemiłosiernie. Na dodatek humor kulał. Może oczekiwania były zbyt wysokie? A może po prostu najnowsza produkcja Pixara była skierowana głównie do młodszej widowni, którą bawią głupawe miny i durnowaty, ludzki, główny bohater? Brakowało mi tych smaczków, które były takim mrugnięciem oka do dorosłego widza. Polski dubbing mimo iż jak zawsze dobry, to do wybitnych nie należy. Lata świetlne mu do tego z pierwszej "Epoki lodowcowej" i "Shreka". Wyróżnia się na pewno Tomasz Karolak jako z lekka opóźniony szczurzy brat, ale reszta jest przeciętna, a Zamachowski powoli staje się niestrawny.
Jeżeli porównałbym "Ratatuj" do posiłku to przychodzi mi na myśl wykwintnie wyglądający obiad, który okazuje się troszkę niedogotowany, gdzieś przypalony i zrobiony częściowo z nieświeżych składników, a na dodatek ciut za długo trzeba siedzieć przy stole.


Dużo lepsze wrażenie zostawiło jednak "Nie przeszkadzać" ("Lifted"). Najnowsza, graficznie poprawna krótkometrażówka studia okazała się dużo bardziej śmieszna niż film przed którym była wyświetlana. Pomyłki zielonego ludzika wywoływały na sali salwy śmiechu.

Jakiś czas temu Imperial się postarał i wydał wszystkie filmy krótkometrażowe Pixara na DVD. Jedenaście filmów od samych początków ich działalności do tego ostatniego. I właśnie chyba wkrótce napiszę kilka słów o PIXAR shorts.

czwartek, 1 listopada 2007

"Długie Halloween" na Halloween

Duet: Jeph Loeb i Tim Sale poznałem w roku 1999 za sprawą "Batman Halloween" wydanego przez TM-Semic. Historia mocno inspirowana "Alicją w Krainie Czarów" i "Opowieścią wigilijną" mnie nie oczarowała. Musiało minąć osiem lat żebym po raz kolejny sięgnął po jakieś dzieło duetu. Padło na "The Long Halloween" i jak się okazało był to wybór jak najbardziej trafny.

"The Long Halloween" to 13 odcinkowa mini-seria mocno osadzona w klimatach kryminałów noir i filmów gangsterskich (takich jak chociażby "Ojciec chrzestny"). jest to kontynuacja wątku rodziny Carmine’a Rzymianina Falcone’a, który zapoczątkował Frank Miller w swoim "Roku pierwszym" (o którym pisałem kilkanaście dni wcześniej) i dzieje się kilka miesięcy po wydarzeniach tam przedstawionych.

Batman, komisarz policji Jim Gordon i prokurator Harvey Dent, trzej sprawiedliwi Gotham chcą pogrążyć Rzymianina. Doprowadzić gangstera przed oblicze sprawiedliwości i skazać. Składają na dachu komisariatu policji przyrzeczenie, że zrobią wszystko co będzie koniecznie, aby Falcone trafił za kratki. Jednak nie są jedynymi, którzy wypowiadają wojnę mafijnej rodzinie. W Halloween zostaje zamordowany siostrzeniec Carmine’a. Pozostawiona na miejscu zbrodni broń nie daje się zidentyfikować. Zagadką też jest znajdująca się tam dynia. Kilkanaście dni później, w Święto Dziękczynienia giną kolejni ludzie współpracujący z Falconem. Morderca po raz kolejny zostawia broń i swoją wizytówkę, prasa nazywa go Holiday’em – mordercą zabijającym jedynie w święta.

Intryga związana postacią Świątecznego Mordercy jest odpowiednio skomplikowana. Loeb może i daje sporo wskazówek co do jego tożsamości, ale zostawia też kilka fałszywych tropów, tak by w ostatecznym rozrachunku czytelnik został zaskoczony. Holiday i rodzina Falcone nie są jednak jedynymi przeciwnikami Batmana. Na scenie już na samym początku pojawia się Catwoman, która ma jakieś niejasne porachunki z gangsterami i kierowana tymi niezrozumiałymi motywami raz przeszkadza, a zaraz staje się towarzyszką w walce. Jest też największy z adwersarzy Batmana - Joker. Jego pobudki są jak zawsze egoistyczne, nie podoba mu się zwyczajnie nowy psychopata w mieście i postanawia w Nowy Rok uśmiercić większość mieszkańców Gotham (a nuż będzie w tłumie odliczającym do godziny dwunastej). Rzymianin wynajmuje do pomocy Poison Ivy, Stracha na Wróble i Szalonego Kapelusznika, a także Riddlera, który próbując ustalić tożsamość świątecznego mordercy o mało sam nie zostaje jego ofiarą.

Mamy, więc wątek superbohaterski i kryminalny w bardzo zrównoważonych proporcjach, a do tego świetnie nakreślone tło obyczajowe i relacje między bohaterami. Obsesja jaką się jest szukanie haka na Falcone’a i złapanie Holidaya staje się przyczyną problemów domowych Gordona i Denta. Szczególnie małżeństwo prokuratora przeżywa kryzys. Popadający w obłęd Harvey, by popchnąć sprawę do przodu łapie się wszelkich możliwych sposobów (doszukuje się chociażby powiązań Bruce’a Wayne’a z mafią). W końcu pojawia się przełom, jest ktoś kto chce zeznawać przeciwko Rzymianiowi. Dent na sali sądowej zostaje oblany kwasem przez Sala Maroniego - faceta, który decyduje się pogrążyć Carmine’a. Ludzie zebrani na rozprawie są świadkami narodzin nowego człowieka, który porzuci dotychczasowe życie i przyjmie imię Two Face. "The Long Halloween" to w dużym stopniu komiks poświęcony właśnie Dentowi. Konsekwencją jego uporu i niezmordowanej postawie w walce z mafią są właśnie narodziny Two Face’a. Z oddanego sprawie, zaciętego i praworządnego prokuratora rodzi się facet, który wszystkie decyzje podejmuje za sprawą rzutu monetą i dla którego ludzkie życie jest warte właśnie tyle co ten rzut. Jest to w zasadzie pierwszy przeczytany przeze mnie komiks, w którym poświęcono tyle miejsca temu bohaterowi. Muszę przyznać, że nigdy specjalną sympatią go nie darzyłem i teraz to się zmieniło.

Tak jak scenariusz Loeba jest świetny – odpowiednio skomplikowany i rozbudowany, tak jest również z rysunkami Sale’a. Są szczegółowe i odpowiednio klimatyczne. Dobre kadrowanie i świetne dwustronicowe ilustracje. Dzięki kolorom Gregory’ego Wrighta (na których niedostatek nie można narzekać) Gotham nabiera wyrazu, a zdarzające się panele tylko w czerni, bieli i czerwieni dodają specyficznego nastroju, który znany jest miłośnikom czarnych kryminałów. Te 370 stron to świetna i bardzo przyjemna dla oczu lektura. Może i nie zapisała się w popkulturze jak "Powrót Mrocznego Rycerza" czy "Batman Rok Pierwszy", ale z pewnością jest warta uwagi.

Polecam!

"The Long Halloween" na BatCave.


poniedziałek, 29 października 2007

Czternaście-Zero-Osiem

Z tekstami autorstwa Stephena Kinga zazwyczaj jest tak, że ich filmowe adaptacje w dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie trafiają w mój gust. Moje wyobrażenia podczas lektury rozmijają się całkowicie z filmową wizją reżysera. Są oczywiście chlubne wyjątki, takie jak: "Zielona mila", "Misery" czy "Stand by me", które idealnie mi pasują i nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że można by inaczej to pokazać. Są też filmy, które przypadły mi do gustu dużo bardziej niż teksty na bazie których powstały ("Lśnienie" Kubrika, "Skazani na Shawshank"), ale większość tego co kręcą na podstawie powieści i opowiadań Kinga jest słaba. Najgorzej jest kiedy filmowcy próbują dodać coś od siebie i tym samym zmieniają sens czy też wypaczają przesłanie. Zrobiono to z "1408", najnowszym horrorem na podstawie opowiadania o tym samym tytule, znajdującym się w zbiorku "Wszystko jest względne".

Mamy pisarza – Mika Enslina, który po napisaniu jednej niezłej powieści zaczął pisać tanie, broszurowe przewodniki po najstraszniejszych miejscach w kraju (domach, cmentarzach), a teraz właśnie jest w trakcie kończenia kolejnego - o nawiedzonych hotelach. Nie wiadomo skąd w jego skrzynce znajduje się ulotka o nowojorskim hotelu Delfin z adnotacją, żeby nie zatrzymywać się w pokoju 1408. Pisarz postanawia sprawdzić jakież to tajemnicy skrywa hotel i po kilku trudnościach udaje mu się zarezerwować pokój. Przybywa do Nowego Jorku, odbywa rozmowę z kierownikiem i w końcu ma możliwość zamknięcia się wraz z dyktafonem i butelką w feralnym pokoju. To co go spotka za zamkniętymi drzwiami przechodzi jego najśmielsze oczekiwania.
1408 nie jest nawiedzony. Nie ma tam ducha, zjawy, upiora. 1408 jest po prostu skurwysyńsko złym pokojem, jednym z tworów Kinga, w które zwyczajnie trzeba uwierzyć. Jeżeli przełknęło się obdarzony wolą piekielny samochód, morderczy magiel czy też zabójczą lampę* to z hotelowym pokojem, który jest zły tylko dlatego że istnieje nie może być specjalnie trudno. Filmowcom ta sztuczka udała się znakomicie. Widz bez trudu zawiesza niewiarę i daje się porwać rozgrywce toczącej się na ekranie. Początkowe zabawy z Enslinem polegające włączeniu się radia czy też podkręceniu klimatyzacji przechodzą w coraz bardziej wyrafinowane tortury. Najpierw łamanie fizyczne poprzez przytrzaśnięcie ręki czy też poparzenie ukropem, a później psychiczne gnębienie. Pokój rzuca bohaterowi wyzwania, a ten próbując im sprostać musi walczyć również z własnymi lękami. Raz będzie to przeciwstawienie się lękowi wysokości i przejście po gzymsie do pokoju obok, innym znów wędrówka ciasnymi, klaustrofobicznymi przewodami wentylacyjnymi. Wszelkie próby ucieczki kończą się jednakowo, pisarz ląduje w punkcie wyjścia i bombardowany jest jeszcze bardziej przerażającymi bodźcami popada w coraz większy obłęd.
Historię wzbogacono niestety o wątek rodziny pisarza. Po pierwsze śmierć ukochanej córeczki i ucieczka bohatera od żony, po drugie trudne relacje z ojcem. Wciągnięto to do fabuły dość nachalnie. Enslinowi przypominana jest dotkliwa strata w każdy możliwy sposób. Pokój pokazuje mu rodzinne nagrania, Mike słyszy głos dziecka, w końcu po raz kolejny ją traci i jeszcze bardziej zatraca się w chorej rzeczywistości 1408. Takie trochę niepotrzebne psychologizowanie i uciekanie się do tanich zagrań rodem z obyczajówek. Relacje ojciec-syn nie zostały wykorzystane dostatecznie i wydają się zwykłą zapchajdziurą. Trudno się jednak dziwić, że rozbudowano fabułę w ten sposób. Dzięki takiemu zagraniu scenarzystów stan emocjonalny bohatera wydaje się dużo bardziej wiarygodny. Tyle że, film dużo by nie stracił gdyby tej rodziny Mika w ogóle nie było. Nietrafiona wydaje się również obsada. Mimo iż grający pisarza John Cusack daje radę i ciągnie ten film swoją grą aktorską raczej w górę niż w dół, to jednak nie jest Mikiem Enslinem. Nie jest wiarygodny i chociaż sceny mrożące krew w żyłach z jego udziałem są dobre, to nie udaje mu się chwycić widza za serce. Trochę inaczej ma się sprawa z Samuelem L. Jacksonem. Ten gra bardzo dobrze, ale ni jak się ma do Geralda Olina z kart opowiadania. Kingowy Olin był grubawym kierownikiem, momentami przestraszonym, a Jackson tworzy kolejną charyzmatyczną postać, która samym swoim piekielnym, murzyńskim głosem powoduje gęsią skórkę.
Od strony wizualnej "1408" prezentuje się bardzo dobrze. Pokój ustawicznie się zmienia, niby jedno pomieszczenie, ale dwa podobne ujęcia z pewnością nie są takie same. Dzięki temu wybrnięto z problemu jakim jest jedno pomieszczenie jako miejsce akcji. Efekty zrobione z klasą i nie są specjalnie nachalne. Jedynie na chwilowe zlodowacenie można kręcić nosem, ale to również nie jest jakiś olbrzymi mankament.
Na pewno nie jest to arcydzieło horroru czy thrillera. Jest sporo momentów, na których podskoczy się w fotelu, ale klimat, który spokojnie mógłby być bardziej psychodeliczny został zastąpiony problemami psychologicznymi Enslina. Szkoda. "1408" ogląda się dobrze, film zrobiony jest przyzwoicie i co najważniejsze, nie jest nudny. Zmiany w stosunku do pierwowzoru są znaczne. ograniczono dość mocno rozmowę Enslina z Olinem, która stanowiła w zasadzie połowę opowiadania, dodano cholernie dużo i zmieniono końcówkę. Najważniejszą dla mnie zmianą jest jednak to, że film jest o Enslinie. Czytając opowiadanie czułem, że jest ono o 1408, a pisarz to tylko osoba, która zostanie tym razem doprowadzona do szaleństwa i pchnięta w objęcia śmierci. W filmie jest odwrotnie. Tu nie zło gra pierwsze skrzypce, tu bohater jest najważniejszy. Jest aktorem, a złowrogi apartament jedynie sceną na której rozgrywa się dramat. Cóż, takie prawo filmu. Ta sama historia opowiedziana inaczej, z innej perspektywy, wydaje się od razu mieć inny charakter.
Nie jestem zadowolony. Niby dostałem fajny film, ale niestety średnią ekranizację bardzo dobrego opowiadania. Pozytywne jest jeszcze to, że porównując ten film do innych adaptacji prozy Kinga, ma się wrażenie, że scenarzyści jednak wszystkiego tak do końca nie spieprzyli.

* piszę oczywiście o tym jak sparodiowano Kinga w jednym z odcinków "Głowy rodziny".

wtorek, 23 października 2007

Have a nice apocalypse

Richard Kelly w roku 2001 nakręcił film, który dla wielu stał się pozycją kultową. Chodzi tu o "Donnie Darko", opowieść o chłopaku, który widzi królika Franka i przy okazji potrafi przewidywać przyszłość. Niebanalna i wzruszająca historia skierowana do ludzi lubiących myśleć i kombinować, a przy tym pozbawiona pretensjonalności kina europejskiego i dzikiej symboliki, bez której nie można zinterpretować tego co się zobaczyło (co wcale nie znaczy, że w tym przypadku interpretacja jest łatwa, wręcz przeciwnie). Nie mam pojęcia jak krytyka przyjęła "Donniego Darko", podejrzewam, że wśród tych którzy zachwycają się Almodovarem albo Wong Kar-Waiem ochów i achów nie wzbudził. Mną dość mocno potrząsnął i załapał się do grona moich ulubionych filmów, choć przyznam się, że nie jestem pewny czy do końca zrozumiałem o co w tym filmie chodziło.
W 2006 roku Kelly nakręcił "Southland Tales", które najłatwiej można określić wizjonerską opowieścią o końcu świata. Krytyka po pierwszym pokazie na Festiwalu Filmowym w Cannes delikatnie mówiąc obraz zmiażdżyła. Wygwizdany i nazwany najgorszym filmem wyświetlonym na festiwalu doczeka się premiery dopiero w drugi weekend listopada tego roku. Filmu, jak można się domyśleć, jeszcze niestety nie dane mi było obejrzeć, ale w weekend miałem wielką przyjemność przeczytać trzy komiksy, będące prologiem do historii przedstawionej w filmie. Autorem scenariusza do wszystkich trzech albumów był sam reżyser, a ilustracje wykonał Brett Weldele. To co otrzymałem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. ponad 300 stron świetnej lektury przesiąkniętej surrealistycznym i onirycznym klimatem narkotycznej opowieści o nadchodzącej apokalipsie. Rozdziały, "Two Roads Diverge", "Fingerprints" i "The Mechanicals" (takie tytuły noszą poszczególne albumy) są idealnym wprowadzeniem (przynajmniej tak zakładam) do tego co dane nam będzie zobaczyć na ekranie, a ja dawno nie narobiłem sobie na żaden film takiego apetytu.
Intryga jest pokręcona jak świński ogon. Może nie ma jakichś niespodziewanych zwrotów akcji, ale ilość wątków i poziom ich skomplikowania (z jednej mamy science fiction, a z drugiej mistycyzm, wizjonerstwo i podróże w czasie) powoduje w głowie czytelnika nielichy mętlik (przynajmniej u mnie spowodowała). Wszystko zaczyna się na pustyni w Nevadzie. Boxer Santaros, jeden z najpopularniejszych aktorów na świecie, budzi się na pustkowiu. Nie pamięta kim jest, nie wie gdzie się znajduje, wie tylko że musi sobie zaaplikować szprycę w kark i ruszyć przed siebie. dociera do szosy, gdzie znajduje go zawodowy hazardzista Fortunio Balducci i zabiera go do granicy z Kalifornią. Trzeba zaznaczyć, że Stany Zjednoczone w świecie "Southland Tales" przeżyły dwa ataki nuklearne i próba wjazdu do Kalifornii na dziko, bez odpowiedniej wizy kończy się śmiercią próbującego. Fortunio węsząc wielkie pieniądze jakie idą za amnezją gwiazdy prosi o pomoc aktorkę filmów dla dorosłych Krystą Now. Ta wymyśla plan, przez który Boxer chcąc, nie chcąc zaczyna wypełniać proroctwa zawarte w przedziwnym scenariuszu filmowym, który jak mu wmawia Now jest podstawą jego najnowszej produkcji.
Właśnie ten napisany przez naćpaną, zahipnotyzowaną i dodatkowo jasnowidzącą gwiazdkę porno staje się kluczem do apokalipsy, wydającej się zupełnie inną niż ta opisana przez Świętego Jana. Kolejnym kluczowym bohaterem jest Ronald Taverner, który również budzi się z totalną amnezją i od razu daje się wciągnąć w plan porwania i przetrzymywania w niewiadomym celu swojego brata bliźniaka Rolanda. Zmuszony zostaje również do wstrzykiwania sobie tej samej substancji co Boxer Santaros, będącą jak się okazuje Fluid Karmą, płyną wersją innowacyjnego, ekologicznego i niekończącego się paliwa, które ma zastąpić te tradycyjne i wprowadzić świat w nową, lepszą przyszłość. Obaj zażywający Fluid Karmę zaczynają dzielić sny o The Serpent Trench, dziwnej rzeczywistości, która jak się zdaje odgrywa kluczową rolę w fabule. Nie ma sensu opisywać wszystkich wątków, każda próba tłumaczenia fabuły w kilku zdaniach zdaje się bezsensowna. Na scenie pojawia się ogromna ilość postaci i każdy wydaje się mieć znaczącą rolę. Są przedstawiciele korporacji produkującej Fluid Karmę, politycy, pracownicy organizacji państwowych, hakerzy i przedstawiciele neo-marksizmu – partii politycznej będącej opozycją do władzy w USA. We wspomnieniach odwiedzimy Irak i dowiemy się, że były tam prowadzone bardzo tajne badania z użyciem żołnierzy i Fluid Karmy, a także wyjdzie na jaw, że Now uczestniczyła w dziwnym incydencie na pokładzie pewnego samolotu i tylko ona ze wszystkich pasażerów te wydarzenia pamięta. Poziom skomplikowania historii jest naprawdę imponujący, a wspomniany przeze mnie incydent z samolotem wydaje się oczywistym nawiązaniem, albo i nawet motywem łączącym "Southland Tales" z "Donnie Darko" (poznanie historii z najnowszego filmu Kelly’ego rzuci może więcej światła na fabułę tego wcześniejszego).
Co do ilustracji jakie zaserwował nam Brett Weldele cholernie przypadły mi do gustu. Idealnie wpasowały się w klimat. Trochę przypominają mi to co możemy oglądać u Templesmitha, tyle że Weldele rysuje/maluje jak mi się wydaje staranniej, z ciut większą dbałością i zwyczajnie lepiej to wygląda. Jeżeli chodzi o kolory, hmmm... komiks jest po prostu bardzo ładny. Bogata gama barw i odcieni cieszy oczy... tyle, że nie ma co się spodziewać jakichś jaskrawych fajerwerków, bo raczej dominują pastelowe kolory.
"Southland Tales" wydał Kevin Smith, a on ma jednak jakiś tam autorytet jeżeli chodzi o pop kulturę i wydaje mi się, że ma nosa do dobrych rzeczy. Tak jak wspominałem, te trzy pierwsze rozdziały historii bardzo mi się spodobały i z niecierpliwością czekam na film. Komiks z pewnością nie należy do lektur jednorazowych i do czasu seansu z pewnością przerobię go nie raz, mam nadzieję, że kiedyś również w wersji polskojęzycznej.

Oficjalna strona "Southland Tales", na której można obejrzeć trailer do filmu (i w zasadzie chyba tylko to).

czwartek, 18 października 2007

Trudne początki

Pierwszym komiksem w życiu, który dostałem, i jednocześnie pierwszym, który miałem przyjemność przeczytać był "Batman" 4/1991 z TM-Semic. Wcześniej komiks był mi praktycznie nieznany (może poza oglądaniem u kogoś albumów z Kajkiem i Kokoszem), więc nic dziwnego, że historia o Anarchu zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Tak wielkie, że Batman stał się moją ulubioną postacią komiksową, a zarazem jedną z najbardziej cenionych przeze mnie kreacji pop kultury w ogóle.

Do "Batman: Rok Pierwszy" podszedłem jednak ze średnim entuzjazmem. Historia początków tej postaci jest powszechnie znana. Miliarder Bruce Wayne jako dziecko był świadkiem zamordowania swoich rodziców. Czyn ten tak dalece zostawia ślady na jego psychice, iż jako dorosły mężczyzna postanawia walczyć ze złem. Zakłada kostium i maskę, wciela się w postać Człowieka-Nietoperza, Mściciela w pelerynie. Nie miałem pojęcia co może w tej materii jeszcze powiedzieć nawet taki scenarzysta jak Frank Miller. Jak się okazało miał do powiedzenia sporo, a komiks, który jak się spodziewałem będzie nudny i wtórny, Okazał się wciągający.

Do Gotham przybywają jednocześnie Bruce Wayne i James Gordon. Przemiennie prowadzona narracja opisuje ich walkę ze złem. Narrator-Wayne streszcza swoje pierwsze kroki jak Mroczny Rycerz. Opisuje porażkę jaką okazuje się jego akcja rozpoznawcza, jaki i sukcesy na polu walki z bandytami i potyczek z policją. Narrator-Gordon relacjonuje natomiast swoje początki na nowym komisariacie. Trudności ze skorumpowanymi kolegami, zwierzchnikiem, kłopoty w domu spowodowane uczuciem do koleżanki w pracy. Obaj spotykają na drodze wiele trudności, dowiadują się jak trzeba grać w Gotham, obaj walczą ze złem i zarazem stoją po różnych stronach. Miller nie zawiódł. Jego historia jest ciekawie i mądrze napisana. Narracja jest sprawna, dialogi nie są sztuczne, ani specjalnie sztywne.

Ciut gorzej moim zdaniem wypada jednak oprawa graficzna tej pozycji. Ani David Mazzucchielli odpowiadający za rysunki, ani Richmond Lewis odpowiadająca za kolory mnie nie powalili. "Year One" jest dla mnie graficznie poprawne. Rysunki dobre, realistyczne, ale mnie nie do końca taka kreska odpowiada. Kolorystyka również bez szaleństw. Przeważa szarość, brąz i stonowane kolory. Gotham jest brudne, ale nie gotyckie. Trochę mi tego brakowało, ale mam wrażenie, że to co widzimy odpowiada właśnie latom 80tym, w których prawdopodobnie toczy się akcja "Roku Pierwszego".

Komiks oryginalnie ukazał się w czterech odcinkach w 1987 roku. u nas, liczące 96 stron wydanie zbiorcze, wydał w 2003 roku Egmont Polska. Tłumaczył Jarosław Grzędowicz, więc nie trzeba się martwić o jakość tłumaczenia. Dobra rzecz, nie powinno się rozczarować.

Wstęp Franka Millera do "Batman: Rok Pierwszy".

Najlepsza polska strona o Batmanie i już wspominany przeze mnie w jednym z wcześniejszych wpisów podcast poświęcony tej postaci.

sobota, 13 października 2007

O facecie, który umiał się teleportować

Doug Liman, twórca takiego arcydzieła jak "Mr. & Mrs. Smith" szykuję do spółki z Davidem S. Goyerem nowy film science fiction - "Jumper". "Jumper" to ekranizacja powieści Stevena Goulda. Opowiada o człowieku, który odkrywa u siebie umiejętność teleportowania się wszędzie gdzie tylko chce (w tej roli Hayden Christensen). Odkrywa również, że ze swoimi zdolnościami nie jest jedyny. Od wieków tacy jak on, nazywani Jumperami są tropieni i tępieni przez inną grupę - ich reprezentuje siwy Samuel L. Jackson. W zasadzie film jakoś fantastycznie się nie zapowiada. Główne role obsadzone przez drewnianego Christensena i Samuela, który niestety już swoim nazwiskiem nie gwarantuje dobrego film, raczej nie zachęcają. Jednak sam pomysł, czyli polowanie na kolesia, który potrafi się teleportować cholernie mnie zaintrygował. Efekt współpracy dobrego, ale nierównego scenarzysty i słabego moim zdaniem reżysera będzie można oglądać już dzień po Walentynkach.

Na razie tylko trailer.

piątek, 12 października 2007

Zombie. Zombie. Zombie!

Co jeśli horda martwych ludzi opanuje twoje miasto? Co zrobisz jeśli zaczną walić w twoje drzwi i próbować zjeść twój mózg? Jak zareagujesz, gdy rzucą się i ogryzą do kości twojego sąsiada? Czy wiesz jak się im przeciwstawić?
W zasadzie wystarczyłoby obejrzeć kilkanaście filmów z zombie w roli głównej, by mieć jakieś ogólne pojęcie na temat zombizmu i sposobach walki z nim. Jednak wydawnictwo Red Horse przyszło z pomocą tym, którzy filmy z zombie omijają bądź mało z nich wynoszą. Wydało "Zombie Survival" Maxa Brooksa – podręcznik do obrony przed i do walki z żywymi trupami. Najlepiej książkę zdefiniować właśnie jako podręcznik, oczywiście taki który trzeba traktować z przymrużeniem oka, ale jednak podręcznik. Styl, język i rysunki przywodzą na myśl książkę od przysposobienia obronnego z jaką miało się styczność w szkole średniej albo poradniki harcerskie (z którymi niekoniecznie kontakt się miało). Podobne przedstawienie problemów, podobne schematyczne rysunki i podobne podejście do czytelnika, czyli wykładanie z lekka łopatologiczne. Nie ma co się dziwić, nie każdy wie co to zombie, nie?
Książka jak każdy porządny podręcznik ułożona jest w logiczne działy. Najpierw "Zombizm: mity i rzeczywistość", z którego dowiemy się czym jest wirus Solanum (wywołujący chorobę), a także dowiemy się o sposobach w jakich może dojść do zarażenia. Przeczytamy czym są zombie, poznamy ich cechy, a także dowiemy się jak odróżnić je od łże-zombie. Wszystko to jest świetnym wprowadzeniem i pozwala niezorientowanym lepiej zrozumieć problem jakim są żywe trupy. Dalej prawie pięćdziesiąt stron o uzbrojeniu i technikach walki. Autor opisał podstawowe rodzaje uzbrojenia, zaczynając od broni białej i miotanej, poprzez palną, a na materiałach zapalających i wybuchowych kończąc. W trzecim rozdziale skupia się na obronie. Opisuję jaki budynek najlepiej wybrać do schronienia się, odradza korzystanie z budynków użyteczności publicznej, radzi jakie zapasy w nim zgromadzić i jak się zabarykadować. Kolejnym problemem nad jakim się skupia autor jest ucieczka. Zawsze może się przydarzyć, że budynek, w którym się ukrywamy bądź z którego się bronimy zostanie zdobyty przez armię nieumarłych i trzeba się z niego ewakuować. Dokładny opis odwrotu nam w tym pomoże. Brooks w tym rozdziale dokładnie tłumaczy czytelnikowi jak powinna wyglądać sprawnie zorganizowana ucieczka. Zaleca skompletować odpowiednie wyposażenie i doradza przy wyborze pojazdu. Skoro omówiono obronę i ucieczkę to nie mogło zabraknąć rozdziału o ataku, czyli najskuteczniejszych sposobach wybijania nieumarłych. Ostatnia, typowo podręcznikowa część nazywa się "Przeżyć w świecie żywych trupów". Jeżeli epidemia rozprzestrzeni się na cały świat nie zostaje nic innego jak zastosować porady w nim zawarte. Opisano wybór odpowiedniego terenu na budowę bazy, techniki zabezpieczenia jej przed zombie, dobór zapasów oraz informacje i wskazówki na te kilka lat życia jakie trzeba będzie przeżyć w izolacji. Ostatni rozdział poświęcono "Zombie na przestrzeni dziejów", gdzie zebrano wszelkie zapiski dotyczące wybuchów epidemii zombizmu i kontaktów z nieumarłymi.
Cóż można powiedzieć o "Zombie Survival"? Sympatyczne czytadło - nic więcej. Lektura lekka i przyjemna, ale nic ponadto. Jest to książka dostarczająca odmóżdżającej rozrywki na kilka godzin. Można traktować ją jako fanowską ciekawostkę, można kupić na prezent dla jakiegoś zagorzałego fana zombie-movies, ale wydać te 32 złote proponuję jednak na jaką dobrą powieść autorstwa Kinga, Gaimana albo nawet na jakiego Mastertona.
Chociaż z drugiej strony... czerwoną czcionką bije z okładki: "Ten podręcznik stanowi klucz do przetrwania ataku żywych trupów", "Ta książka może wam uratować życie". Może lepiej nie lekceważyć takiego ostrzeżenia.

wtorek, 9 października 2007

Papierowe miśki

Na XVIII. Międzynarodowym Festiwalu Komiksów było chyba trochę ponad trzydzieści premier, oczywiście komiksowych. "Bears of War: 1st Round" było jedną z nich. Bears of War autorstwa Śledzia debiutowało kilka miesięcy temu w internecie, a teraz za sprawą Timofa ukazało się na papierze. Czym są miśki? Najlepiej przekonać się samemu i przeczytać bloga. To bohaterowie krwawego i brutalnego komiksu, opartego na grze "Gears of War" (z tym, że w kolejnych epizodach występują również z nimi inne, fikcyjne bądź nie, postaci lub same historie są parodiami tudzież tribiutami gier). Przy tym całym zabijaniu miśki są jednocześnie urocze i zabawne. Cholernie!
Pierwsze moje zdziwienie, gdy już trafiłem na giełdę i zacząłem szukać stolika wydawnictwa: miśków nie można było kupić! Dodawano je za friko do każdego zakupu na stoisku wydawcy. Zdziwienie numer dwa: format. szczerze... spodziewałem się zeszytu w mandragorowym formacie, a tu mam taki o wymiarach 21x15 cm., czyli takie małe coś. I po trzecie: zawartość. Całość już doskonale znałem z bearsowego bloga. Spodziewałem się jakiegoś bonusu, chociażby kilku wcześniej nie publikowanych pasków.
Oczywiście z komiksu zadowolony jestem strasznie. Jest mega miodny i na dodatek opatrzony autografem autora. Co jakiś czas sobie po niego sięgam i przeglądam (tak jak wcześniej wchodziłem na bloga i oglądałem ulubione odcinki), a to za sprawą wielkiego sentymentu jakim darzę takie wariacje na temat gier. Twórczość Śledzia znam od 1996 roku (chociaż możliwe że i to '95 był), od czasu gdy kupiłem pierwszy numer Świata Gier Komputerowych. Jego komiksy w dużym stopniu spowodowały, że byłem przez lata wiernym czytelnikiem tego pisma. Właśnie... miśki przypominają mi te plansze z ŚGK (chociaż wtedy były dużo bardziej grzeczne). Sentyment taki, no, i dlatego ten króciutki wpis.


Trochę rzeczy do domu w sobotę przywiozłem, ale chyba właśnie z miśków cieszę się najbardziej.

poniedziałek, 8 października 2007

Dom w którym mielą


Gdy na początku ubiegłego roku pojawiły się pierwsze informacje o projekcie "Grindhouse" byłem pewnie jednym z nielicznych, który nie podniecał się tym co tworzy duet Rodriguez/Tarantino. Mimo iż uważam obu reżyserów za mocno przereklamowanych, to sam ich pomysł wydał mi się cholernie ciekawy. Tak naprawdę nigdy nie miałem styczności z czymś takim jak kina grindhousowe czy też takie dla zmotoryzowanych. Z jednej strony zwyczajna ciekawość ("co to będzie?"), a z drugiej pewne uczucie jakim darzę kino campowe, skłoniły mnie do zapoznania się z tym nietypowym na te czasy tworem. "Grindhouse" to dwa półtoragodzinne film utrzymane w stylistyce taniego kina, pełnego przemocy, krwi i seksu, wyświetlane razem i przedzielone specjalnie w tym celu nakręconymi fałszywymi trailerami. W Polsce niestety obrazy weszły do dystrybucji oddzielne i oczywiście bez bonusów jakim były fake trailers.

W tarantinowskim "Death Proof" głównym bohaterem jest Kaskader Mike (w tej roli świetny Kurt Russell). Towarzyszy mu kilka gorących babeczek. A może raczej odwrotnie? Bo to kobiety są na pierwszym planie, a to co robi męski bohater jest tłem. Gdzieś tam go widzimy, ale to żeńska część obsady błyszczy. Tak więc mamy czającego się na skraju lasu złego wilka i stadko z pozoru głupiutkich owieczek, które czekają nieświadome na śmierć – w tym przypadku na spotkanie z śmiercioodpornym, a zarazem śmiercionośnym samochodem kaskadera. Pierwsza cześć filmu to zachlewające się w barze kobitki, które obserwuje nasz Kaskader Mike. Trochę nic nie wnoszących dialogów, kolejne kolejki drinków i znów pijackie rozmowy towarzystwa oraz wynurzenia mordercy z samochodem na temat jego dokonań przy pracy na planie seriali. I tak przez pół filmu. Dla mnie było to zwyczajnie nudne i przydługie. Później mamy efektowną kraksę i znów pojawiają się Kobiety, i znów pojawia się Mike. Na polskim plakacie widnieje napis "Najbardziej kobiecy film roku" i coś w tym jest. W jakiejś recenzji przeczytałem, że to film feministyczny, a sama końcówka ma symbolizować zwycięstwo kobiet nad agresywnymi, rozsadzanymi przez testosteron facetami. Dla mnie to trochę bełkot, ale prawda jest taka, że 90% filmu to rozmowy prowadzone właśnie przez bohaterki. Mnie nie wydały się ciekawe ani specjalnie zabawne. Upijające się, przypalające, kombinujące i rzucające mięsem na lewo i prawo Kobiety Wyzwolone nie wzbudziły mojej sympatii i autentycznie pod koniec kibicowałem Kaskaderowi Mikowi. "Death Proof" jednak całkowicie nie skreślam. Film ma do zaoferowania kilka bardzo fajnych scen – jak chociażby cholernie seksowny taniec, brutalną kraksę i dość emocjonujący pościg, dla których warto posiedzieć (prawie) dwie godziny. Jak to u Tarantino ścieżka dźwiękowa jest bardzo dobra i szybko wpada w ucho. Zdjęcia również wypadają nieźle, a te wszystkie celowo umieszczone trzaski i zabrudzenia sprawiają, że dźwięk jak i obrazy wydaje się w XXI wieku w pewien sposób "egzotyczne". Wątpię, żebym kiedykolwiek zdecydował się na powtórny seans, ale wierzę, że film się może podobać.

Po kolejnych częściach "Małych Agentów" i innych gówienek w 3D Robert R. zrehabilitował się częściowo w moich oczach za sprawą "Sin City". Pełnej swojej rehabilitacji dokonał jednak dopiero za sprawą omawianego tu przeze mnie "Planet Terror" – ultra brutalnego filmu o inwazji zombie. Temat wydający na całkowicie wyeksploatowany, banalna fabuła, a film mimo tego cholernie miodny, zabawny, ale i głupkowaty jak jasna cholera. Film otwiera pełen erotyzmu taniec na rurze płaczącej striptizerki – Cherry Darling, której zostało się główną bohaterką. Później widzimy grupkę żołnierzy, która ma zamiar kupić od jakichś podejrzanie wyglądających handlarzy pojemniki z gazem bojowym. Jak można się domyśleć ów gaz przemienia ludzi w krwiożercze potwory. Wybucha strzelanina, pojemniki z się otwierają, dochodzi od skażenia. Zarażeni infekują kolejnych i kolejnych. W pobliskim mieście wybucha panika. Rozpoczyna się walka o przeżycie. Ludzie kontra zombie. To oczywiście tylko tło dla poczynań głównych bohaterów - małżeńskiej kłótni dwojga lekarzy, tułaczki okulawionej tancerki go-go, sprzeczki szeryfa i jego brata o tajemnicę przepisu na sos do barbecue oraz tajemniczego El Wray’a, któremu pod żadnym pozorem nie można dawać broni. Wszystko w "Planet Terror" sprowadza się do robienia sobie jaj z konwencji zombie-movies i krwawych tanich campów. Efekty gore, których jest cała masa, są kiepskie, ale widać, że postawiono tu nie na jakość, ale na ogromną ich ilość (zresztą nawet gdyby miało ich być mało to musiałyby być kiepskie). Dialogi i irracjonalne zachowanie bohaterów to dosłownie kalka z groszowych produkcji powstających i cieszących publikę w latach 80. Kapitalna obsada, masa krwi, flaków, obrzydliwości, gnijący fiut Tarantino, głupawe teksty, które momentami powalają, drewniana noga w scenie seksu, ogólna nieprzewidywalność i niesamowity klimat powodują, że "Planet Terror" jest fantastycznym złym-filmem. Takie drugie "Od zmierzchu do świtu". Zamiast krwiopijców mamy głodne mózgu zombie. Oprócz kiepskich efektów specjalnych, kiepskiego scenariusza, kiepskich zdjęć i kiepskiego aktorstwa mamy świetną muzykę. Można zobaczyć twarze, które już dawno nie gościły w głośnych, kinowych produkcjach i pośmiać się przy scenach, przy których na normalnym filmie do śmiechu by nie było. Dla mnie miód. Polecam.
"Planet Terror" wygrywa u mnie z "Death Proof" o kilka oczek. Wpasowuje się świetnie w konwencje campu i robi to z niesamowitym urokiem, który cenią chyba tylko miłośnicy taniego gore. Smutne jest to, że polski dystrybutor nie wprowadził chociaż po jednej kopii do większych miast pełnego pokazu. Fałszywe trailery pozostaje oglądać w Internecie.

Dla niewiernych!

wtorek, 2 października 2007

Mroczne sekrety mrocznych wód

"Dark Water" to zbiór opowiadań grozy Kojiego Suzuki – takiego japońskiego Stephena Kinga. Pierwszy raz został wydany w roku 1996 jako "Honogurai mizu no soko kara" (w takim mniej więcej dosłownym tłumaczeniu "Z głębin Mrocznych Wód"), by po ośmiu latach doczekać się tłumaczenia na język angielski. Zbiorek zawiera siedem tekstów oraz prolog i epilog, które stanowią fabularną całość i zgrabnie łączą się z ostatnim tekstem.

Jak sam tytuł wskazuje dużą rolę w opowiadaniach odgrywa woda. Raz jest to zwiastun lub pewnego rodzaju ostrzeżenie przed nadnaturalnymi siłami, innym razem stanowi miejsce akcji, jeszcze innym jest tym co odbiera życie bohaterowi. Pierwsza historia "Floating Water", opowiada o kobiecie, która wprowadza się z córeczką do nowego mieszkania w budynku, w którym kilkanaście miesięcy wcześniej wydarzyła się tragedia. Oczywiście jak to bywa z młodymi, pracującymi matkami, które wcześniej przeszły załamanie nerwowe postanawia rozwiązać zagadkę (inaczej nie byłoby o czym opowiadania napisać). Mroczna atmosfera i świetnie skonstruowana psychologicznie postać głównej bohaterki to główne atuty tekstu. Największa wada to (w moim przypadku) całkowity brak zaskoczenia. Tekst ten jest podstawą dla filmu "Dark Water" Hideo Nakaty i amerykańskiego remake’u Waltera Sallesa, a oba filmy znam dobrze. "Solitary Isle" – kolejny tekst. Tym razem mamy opowieść o dwóch kumplach ze szkoły. Jeden umierając na niespotykaną chorobę opowiada drugiemu o tym, że zostawił swoją narzeczoną nagą na bezludnej wysepce w Zatoce Tokijskiej. Kilka lat później odbywa się ekspedycja naukowa właśnie na tą wysepkę i główny bohater ma szczęście w tej wyprawie uczestniczyć. "Solitary Isle" to świetnie napisane opowiadanie. Aura tajemniczości i gdzieś tam czające się nadnaturalne siły. Tworzy to mroczny koktajl powodujący podczas lektury gęsią skórkę. Niestety rozwiązanie akcji jest wielce rozczarowujące i jak dla mnie to zwyczajnie zmarnowanie olbrzymiego potencjału tej historii. Pomysł na którym opiera się "The Hold" – kolejne, trzecie opowiadanie, nawet w roku 1996 nie był świeży. Mamy głowę rodziny, twardego rybaka, który pierze na kwaśne jabłko swoją żonę i dziecko, i upija się każdego wieczora tak, że następnego ranka nic nie pamięta. Tajemnicze zniknięcie małżonki, pełne nieskrywanej agresji myśli bohatera i amnezja spowodowana wlanym w siebie alkoholem – od samego początku wniosek nasuwa się tylko jeden. O ile pod względem fabuły opowiadanie jest cieniutkie, to Suzuki po raz kolejny udowadnia, że potrafi stworzyć ciekawe i całkowicie wiarygodne psychologicznie postaci. Zastraszony synek i apodyktyczny, psychotyczny ojciec to dwie rzeczy dla których można te kilkadziesiąt stron pomęczyć. Kolejnym słabym opowiadaniem jest "Dream Cruise". Trójka uwięzionych na jachcie młodych Japończyków i przytrzymująca ten jacht tajemnicza siła. Ot co – cała historia. Trochę gadania, trochę pływania i nurkowania. Koniec mało satysfakcjonujący. Ciekawostką może być fakt, że opowiadanie zostało zekranizowane na potrzeby drugiego sezonu "Masters of Horror". Kolejne, "Adrift" – to moim zdaniem najbardziej horrorowe opowiadanie w zbiorze i jednocześnie chyba mój ulubiony tekst. Załoga statku rybackiego trafia na opuszczony jacht. Po zorientowaniu się w sytuacji i powiadomieniu Straży Przybrzeżnej postanawiają go odholować do portu. Jeden marynarz, zostaje na pokładzie tajemniczej fregaty i popijając luksusowe białe winko z pokładowej lodówki próbuje rozwikłać zagadkę zniknięcia właścicieli jednostki. "Adrift" to bardzo niepokojąca historia, która kończy się w dość makabrycznie i przez cały czas trzyma w nielichym napięciu. Następnie mamy "Watercolors". Opowiadanie o spektaklu, podczas którego z sufitu zaczyna cieknąć woda. Główny bohater zmuszony jest do sprawdzenia pomieszczeń nad prowizorycznym teatrem i odkrywa że umywalka w toalecie jest całkowicie zapchana długimi, różnokolorowymi włosami. W budynku w którym obywa się przedstawienie wcześniej znajdowała się dyskoteka i to dość mocno potęguję niesamowitość tych wszystkich wydarzeń. Dlaczego ktoś uszkodził zawory i zapchał umywalkę? Kto czai się w kabinie ubikacji? Odpowiedzi na te pytania są jak dla mnie mało satysfakcjonujące, ale trzeba przyznać, że autor sprawnie wybrnął i wyszedł mu taki dość psychodeliczny tekst z bardzo przewrotnym finałem. Według mnie chyba jeden z fajniejszych. Na koniec mamy "Forest Under The Sea", który jest całkowicie pozbawiony elementu nadprzyrodzonego, ale jednak dość straszny. Uwięziony w podziemnych jaskiniach grotołaz próbuje wydostać się i jeszcze raz zobaczyć swoją rodzinę, a przy okazji walczy z własnymi słabościami i strachem. Tutaj Suzuki grozę buduje jedynie klaustrofobicznymi opisami korytarzy i kamiennych tuneli oraz przemyśleniami głównego bohatera, który zastanawia się jakie szanse ma na przeżycie.

Jestem troszeczkę rozczarowany tą pozycją. Po autorze kapitalnego „Ringu” spodziewałem się czegoś więcej. Czegoś bardziej niesamowitego. Trzeba przyznać że Koji Suzuki to cholernie sprawny pisarz. Potrafi napisać kilkustronicowy tekst, gdzie wątek nadprzyrodzony jest ledwo dostrzegalny (bądź w ogóle go nie ma), a jest to nieprawdopodobnie niepokojąca lektura. Widać, że facet się przykłada do swoich tekstów. Wiarygodnie i z równą dokładnością opisuje połów węgorza, kierowanie żaglówką i nurkowanie w jaskiniach. Porównanie do Kinga nie jest przypadkowe. Oprócz tego, że obu panów łączy to, że piszą horrory, to obaj potrafią stworzyć żyjące i pełnokrwiste postaci. Przemyślenia bohaterów, ich wspomnienia i zachowania podczas wydarzeń, w których dane jest im uczestniczyć tworzy obraz cholernie prawdziwych osobników – przeciętnych pod względem wyglądu, intelektu i pozycji społecznej. Takich, normalnych, zwykłych ludzi, którzy stają oko w oko z nieznanym. Dodatkowym atutem książki jest egzotyka, bo miejscem akcji wszystkich opowiadań jest Japonia (lub jej wody terytorialne). Tak naprawdę azjatyckich autorów literatury grozy oprócz Kojiego nie znam w ogóle.
Po "Ringu" w Polsce oczywiście nie wydano żadnej książki Suzuki. Szkoda, bo ten facet pisze świetnie, a i książka spotkała się z bardzo pozytywną reakcją czytelników oraz doczekała się dodruku. "Dark Water" czytać można po angielsku. Wydanie Harper Collins jak to paperback jest przeciętne, ale te £6.99 (ponad 40 PLN w Empiku) warto wydać. Polecam fanom j-horrorów i opowieści dziejących się we współczesnej Japonii. Lektura lekka, straszna i przyjemna.

poniedziałek, 1 października 2007

Podcast o Batmanie

Jeszcze kilka godzin temu nie wiedziałem co to podcast. Teraz już wiem. Podcast to forma internetowej publikacji dźwiękowej, najczęściej w postaci regularnych odcinków, z zastosowaniem technologii RSS do plików dźwiękowych. Z Motywu drogi, strony kmh (współtwórcy Ke?), którą od jakiegoś czasu odwiedzam i czytam regularnie, i która w pewien sposób stoi za powstaniem flcl trafiłem na podcast o Batmanie. B180 prowadzi Godai. Muszę przyznać, że forma w jakiej prezentuje swoje opinie na temat albumów przypadła mi bardzo do gustu. Przez te trzy minuty mówi naprawdę ciekawie, a że Batman to moja ulubiona komiksowa postać to słucham z podwójną przyjemnością.

Ps. Zła sesja się skończyła, mam nadzieję że teraz trochę więcej czasu będzie na czytanie, oglądanie i pisanie.

wtorek, 18 września 2007

Piraci z Roanapur

Od czasu obejrzenia serialowego "Ghost in the Shell" brakowało mi trochę dobrego, czysto sensacyjnego serialu anime. Chciałem tytułu, gdzie główną rolę grają szybkie samochody, duże giwery i ołów śmigający w powietrzu. Takim serialem miało być "Black Lagoon" - dwunastoodcinkowa seria o piratach grasujących po morzach Azji Południowo-Wschodniej. Te kilka godzin spędzonych przed ekranem było całkiem przyjemną rozrywką, ale chyba seria nie sprostała moim wymaganiom. Dlaczego?

Akcja serialu zaczyna się od porwania głównego bohatera. Rock (tak naprawdę nazywa się Rokuro Okajima) jest pracownikiem jakiejś wielkiej japońskiej korporacji i dostaje zadanie dostarczenia pewnego dysku w pewne miejsce. Na pokład statku którym płynie wpadają ludzie z Black Lagoon, odbierają mu dysk, a jego samego biorą jako zakładnika. Dane które zgarnęli są na tyle ważne, że korporacja postanawia się ich pozbyć, a przy okazji uśmiercić Rocka. U porzuconego przez swoją korporacje, zmuszonego do walki o życie młodego biznesmena pojawia się syndrom sztokholmski. Przyłącza się więc do Lagoon Company by stać się piratem w białej koszuli i krawacie. Ekipą rządzi Dutch - wielki Murzyn, który przy okazji jest pilotem łódki, a współpracownikami Benny (geniusz komputerowy) i Revy (babeczka, która jest istną maszyną do zabijania). Przez te kilka odcinków pływają sobie razem na kutrze torpedowym i wykonują zadania zlecone przez przeróżnych osobników. Niby fajnie, bo postaci są dość ciekawe i jak to powinno być w kinie sensacyjnym są charyzmatyczne i charakterystyczne. Jednak brakowało mi w nich jakiejś głębi czy też może dokładniej ich historii. Wszystko dzieje się tu i teraz - mamy jedynie jakieś sekundowe migawki mające być wspomnieniami Revy i ze dwa porównania do wojny w Wietnamie w wykonaniu Dutcha. W zasadzie nic nie wiemy o głównych bohaterach. Jak splotły się ich losy? Skąd w ogóle wzięli się w Azji? Dlaczego bawią się w taki niebezpieczny biznes? Każda z postaci ma spory potencjał, który nie zostaje wykorzystany, a aż się o to prosi.
Co do świata w "Black Lagoon" - jest jak najbardziej ok. Dopasowano go doskonale do sensacyjnego serialu. Miasto Roanapura, w którym dzieje się większość akcji jest pełne wszelkiej maści bandziorów, dziwek, skorumpowanych policjantów. Tutaj zakonnice handlują bronią, a hotel "Moskwa" jest kwaterą rosyjskiej mafii składającej się z byłych żołnierzy walczących w Afganistanie. Mamy handlujący narkotykami kolumbijski kartel, triadę, włoską knajpę prowadzoną przez włoską mafię, Ruskich, Bułgarów, Japończyków i od cholery innych mętów. Dużo chlania, bluzgania, a to wszystko podane lekko i ze sporą dozą humoru (nawet trafia się jeden żart o Polakach i papieżu). Mnie się taki klimat podoba, przypominał mi trochę kopane filmy z początku lat 90., które oglądałem jako dzieciak na styranych vhsach. Widać, że twórcy inspirowali się właśnie takim kinem.

Nie ma tutaj jakiejś głównej linii fabularnej, jest za to kilka niepowiązanych ze sobą historii. Raz jest to odzyskanie obrazu z zatopionego u-boota i eksterminacja nazistowskiej organizacji, dla której ładunek łodzi podwodnej wydaje się dużo bardziej cenny. Innym razem jest to robota polegająca na dostarczeniu paczki - dzieciaka porwanego przez narkotykowy kartel. Ekipie przeszkodzi pokojówka - ochroniarz, która została wysłana by odzyskać dziecko. Za każdym razem można się jednak spodziewać, że będzie dużo strzelania, wybuchów i galopującej akcji. Jednak jakoś bardzo zachwycony nie jestem. Niby było całkiem w porządku, ale szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś... hmm... bardziej spektakularnego w kwestii fabuły. Intryga w dwóch ostatnich odcinkach jest naprawdę bardzo ciekawa i odpowiednie jej rozplanowanie i rozbudowanie mogłoby spokojnie starczyć na cały pierwszy sezon (bez pominięcia tego wszystkiego, co spotkało bohaterów).


Od strony technicznej temu tytułowi nie można nic zarzucić. Świetnie wykonana animacja, dobra muzyka, ładnie i zgrabnie narysowana bohaterka. Do tego całkiem przyjemny opening. "Black Lagoon" jednak na pewno dużo brakuje by stać się kultowym anime. Jest poprawne i niestety nic ponad to. Chociaż drugi sezon z pewnością obejrzę, bo wg recenzji przeczytanych w sieci jest lepszy, ciekawszy i bardziej mroczny. Zobaczymy wkrótce.

oficjalna strona "Black Lagoon"

Na koniec jeszcze klip z kawałkiem "Wait and Bleed" Slipknota, który zawiera kilka całkiem fajnych scen z serialu.

piątek, 14 września 2007

Człowiek z żelaza

Nawiązując do poprzedniego wpisu... jakieś trzy dni temu (chyba) pojawił się w sieci teaser trailer do najnowszej marvelowskiej produkcji - "Iron Man". Czy tym razem będzie marvel? wątpię. Sama zapowiedź jest bardzo przyjemna dla oka i w sumie, może tak totalnie źle nie będzie. Robert Downey Jr. to na szczęście nie Drewniany Cage i wierzę, że swoją grą aktorską nie będzie "odwalał żenady". Na drugim planie zobaczymy Samuela L. Jacksona w roli Nicka Fury (czyżby Samuel miał się wcielić w tą rolę w kolejnym filmie?) + kilka innych, bardziej lub mniej znanych twarzy Hollywood.


Z tych kilkunastu, które zaprezentowali, jedna scena mnie po prostu rozkłada na łopatki. Stark składa w jakiejś ziemiance Talibów zbroję i później roznosi w pył swoich porywaczy. No po prostu... Marvel. A tak to latający Iron Man wygląda wielce okej. Może zdążę przez te 8 miesięcy poznać trochę tą postać, bo do tej pory znam ją jedynie z nazwy.

czwartek, 13 września 2007

Kupy Marvela

Lubię sobie od czasu do czasu obejrzeć jakiś komiksowy film. Taka odskocznia po godzinach spędzonych przy horrorach. Z takich obrazów z superbohaterami się chyba nie wyrasta. To ponadczasowe postaci. To zagrania, które nigdy się nie nudzą, bo dobro zawsze musi zwyciężyć. To lekka rozrywka, bo kino rodzinne. Nie uświadczy się krwi, seksu, rasistowskich kawałów i zbytnich wulgaryzmów. W jakim wydawnictwie bohaterowie są najciekawsi? Oczywiście w DC! no dobra... żartuję. Wiadomo, że największą i najlepszą wylęgarnią herosów jest Marvel i właśnie o marvelowskich superprodukcjach sobie popiszę.
Ostatnio miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć dwa filmy na podstawie komiksów tego wydawniczego olbrzyma. Tym razem padło na drugą częścią "Fantastycznej Czwórki" i trzecią odsłoną "Spider-Mana".


"F4-2" obejrzeć się da. Oprócz tego, że jest ładnie i efektownie nakręcony, to jest jeszcze Alba, która mimo iż wygląda sztucznie, przyciąga wzrok. Z równą przyjemnością można sobie popatrzeć na Galaktusa - Pożeracza Światów, który wpada na chwilę pod koniec filmu odwiedzić nasz Układ Słoneczny. Poza postacią Susan Storm jest ulubieniec publiczności The Thing (Michael Chiklis), z którego można się pośmiać i elegancki niczym Oskar Srebrny Surfer (grający go Doug Jones chyba uwielbia wskakiwać w wszelkiego rodzaju kostiumy, najlepiej żeby były obcisłe). Efekty komputerowe momentami są naprawdę świetne, widać tu że wykorzystano ten budżet na 130 milionów dolców. Najlepiej wypadającą postacią jest mówiący głosem Fishburna Silver Surfer, a wszelkie zmiany i całe zamieszanie, których dokonuje to cholernie efektowne kino. Jeszcze jednym plusem jest Galaktus, którego dziękować bogom tamtego uniwersum pokazano nie jako gigantycznego robota (coś w stylu Power Rangers), ale jako ogromną i zarazem bardzo brzydką chmurę. Cała reszta jak dla mnie to pomyłka. Gumowe aktorstwo w przypadku Reeda Richardsa i głupkowate żarty Human Torcha, na zmianę z silącą się na grę aktorską Albą i śmiesznymi problemami drużyny związanymi ze ślubem Reeda i Storm. Całość w moim odczuciu nieudolnie poprowadzona, ale film na szczęście nie był przesadnie długi, więc nie zmęczył.


Natomiast "Spider-Man 3" już wymęczył i to cholernie. Po świetnej i totalnie wypasionej drugiej części spodziewałem się, że z trójki Raimi zrobi jakiegoś niesamowitego fajerwerku z Venomem w roli głównej. Liczyłem na taką petardę, która przywali, powali i nie pozwoli mi ochłonąć przynajmniej przez jakiś czas. Zawiodłem się całkowicie. Zamiast Venoma dostałem jakiegoś z choinki wziętego Sandmana (kolesia, któremu w komiksie nie poświęcono pewnie więcej niż ze trzy numery [w "Ultimate Spider-Man", które czytam chyba były aż dwa]). Faceta, może zrobili efektownie, ale charyzmy w nim tyle co w samochodzie, w którym zastrzelił wujka Bena. Postać tego kolesia z piasku wprowadzona dla mnie niepotrzebnie. Kolejnym, niepotrzebnym zabiegiem było ponowne męczenie widza Zielonym Goblinem. A danie główne? Venom? Potraktowany po łebkach. Tutaj totalnie nie wykorzystano potencjału tej postaci. Oprócz tego od zawsze nie pasująca obsada stała się jeszcze bardziej irytująca. Tobey Maguire, z wyglądu cipowaty chłopak wykreował cipowatą postać Parkera. Peter jest taką niedojdą, że aż trudno mi sobie wyobrazić kto mógłby chcieć wyjść za mąż za taką totalną ofiarę losu. Sceny z jego udziałem są chyba najbardziej żałosną komedią tego roku. Zawsze ładną MJ, gra Kirsten Dunst, która nigdy ładna niestety nie była. Mary Jane w trójce oprócz tego, że pozbawiono urody to i również seksapilu, w dodatku jest nudna jak flaki z olejem. Druga kobitka Pająka - Gwen Stacy może i podobna do komiksowego pierwowzoru, ale postać jej płytka jak kałuża i w zasadzie praktycznie nic nie wnosząca do filmu. Jedyne jasne gwiazdy to J. Jonah Jameson i kelner, którego zagrał Bruce Campbell. Co do efektów, są niezłe, ale latającego po Manhattanie Spider-Mana widziałem już wcześniej. Piaskowa burza robi wrażenie, ale myślę, że film by bez niej zyskał... to jak zrobili symbiota jednak jak najbardziej okej. Boli jeno brak wijącego jęzora, no i mało go jednak w filmie. Raimi dał jak dla mnie ciała i trudno mu będzie odbudować u mnie zaufanie do jego filmów.

Uważam, że ogólnie mogłoby być dużo lepiej. Ekranizacje Marvela, które nie są tanie i o dziwo zwracają się całkowicie producentom, są zwyczajnie kiepskie. Kilka miesięcy wcześniej męczyłem się przy "Ghost Riderze". Dziś zacząłem sobie przypominać co dane mi było oglądać... "Man-Thing", "Punisher", "Hulk", "Daredevil" (o dziwo mimo Afflecka chyba najlepszy z tych wymienionych) - po seansie każdego raczej miałem nieprzyjemne wspomnienia. Oprócz "X-Menów", "Blade'ów" (no dobra, pomińmy część trzecią) i drugiego filmu o Peterze Parkerze uważam resztę za nieudane produkcje. Nie spełniają moich oczekiwań, a przecież nie oczekuję dużo. Bo to komiksowe historie są. Opierają się na prostych założeniach, ale nie są głupie. Szkoda, że twórcy nie potrafią podejść do widza, czy do przeciętnego czytacza historyjek obrazkowych jak do istoty myślącej, a za to serwują coś albo mdlącego swoją naiwnością, albo całkowicie odmóżdżającego. Blee...!

sobota, 8 września 2007

Joe i Góra Terrela

John Everson, Amerykanin, autor nagrodzony w 2005 przez Horror Writers Association nagrodą Brama Stokera za "Demoniczne przymierze" - książkę, którą akurat ostatnio miałem przyjemność czytać.

Jakoś tak się złożyło, że stricte horrorów ostatnimi czasy czytałem mało. w zasadzie oprócz dwóch powieści z wampirami, "Ostatniego rejsu 'Fevre Dream'" Martina (który był świetny) i "Nocarza" Magdy Kozak (któremu do świetności brakowało sporo), w tym roku nie czytałem żadnego. No i trafił się właśnie Everson. "Demoniczne przymierze" wydane przez wydawnictwo Red Horse nie zachęca raczej do przeczytania swoją okładką. Sznurek, jakaś pieczęć i z dupy wzięty pasek z oczami. Dodatkowo ramka z informacją o nagrodzie wygląda jak naklejka z supermarketu. Na szczęście z zawartością już lepiej.


Głównym bohaterem jest Joe Kieran, dawniej szukający afer korupcyjnych dziennikarz w największym chicagowskim dzienniku, obecnie reporter w jakiejś małomiasteczkowej gazecie, gdzie opisuje usprawnienia wprowadzone do biblioteki miejskiej albo relacjonuje konkurs wypieków kółka gospodyń wiejskich. Nieistotnym jest dlaczego Joe przeniósł się z wielkiego miasta na nadmorskie zadupie, ważne jest natomiast to, że trafia na demona, który zmusza ludzi do skakania nago z kilkunastometrowego urwiska. Dodam, że demon jest złośliwy, mściwy i cholernie napalony - do skakania na golasa się nie ogranicza. Bohaterki debiutanckiej powieści Eversona spółkują pozbawione woli z Kieranem, albo jak demon ma dobry humor to z inną bohaterką tudzież (jak tego humoru akurat nie ma) z jakimś trupem. Jeżeli nie ma w pobliżu drugiej osoby to masturbują się nago na urwisku. Oczywiście kobitki są jak to w horrorach ładne i zgrabne. Wyglądają oszałamiająco w jedwabnych szlafroczkach, krótkich szortach i opinających pośladki jeansach. Scen erotycznych jest kilka i opisy są całkiem śmiałe. Autor używa prostego, ale nie prostackiego języka i o dziwo robi to dobrze - mamy mocną erotykę, a nie chamskie porno. Nawet orgia sześciu nastolatek (w tym zestawie jedna jest prawie martwa, ale i tak wykrwawia się na amen) jest napisana lekko, bez zbędnych obrzydliwości. Więc czyta się to dobrze. Dodatkowy atut - jest dość krwawo. Wylano na karty powieści całkiem niezłe wiadro posoki. Bohaterowie standardowi. Ich przemyślenia i dialogi na szczęście nie są sztywne, a od żartów nie bije sztuczność. Fabuła jest trochę przewidywalna, a finał może ciut rozczarować - u wspomnianego wcześniej Mastiego główny bohater przy pomocy przypadkowo poznanego Indianina wysadziłby całą górę ukradzionym z magazynu wojskowego dynamitem. W "Demonicznym przymierzu" takiego fajerwerku nie ma. Zakończenie mi się podobało - dobrze wprowadza do sequela, który już jest wydany i nosi tytuł "Sacrifice" (i zapowiada się świetnie).
Nie należy się jednak po Eversonie pisarstwa na miarę Kinga. To sprawny pisarz. Ma lekkie pióro, ciekawy język, tyle że pisze horrory i w takich kategoriach literatury trzeba go oceniać. Mnie się jego pisarstwo spodobało. Miło czasem odpocząć przy takiej lekturze po kolejnym Gaimanie. Liczę, że Red Horse nie sparzyło się na Eversonie i będzie wydawać go dalej.

Wśród tych kilku linków (na razie) znajdujących się po prawej stronie jest jeden do strony autora. poza tym wrzucam jeszcze odnośnik do myspace, gdzie jest kilka kolejnych, ciekawych - chociażby do jego opowiadań, które można pobrać z netu czy wywiadów. A właśnie! w drugim numerze "Czachopisma" będzie wywiad z tym pisarzem.

sobota, 1 września 2007

Baja Bay'a

Tak wiem.
Słowo "bajka" nie jest słowem odpowiednim. Bajka to żartobliwy utwór (najczęściej) wierszowany, który zawiera morał. "Transformers" (2007) lepiej chyba więc nazwać "filmem rysunkowym", tyle że do końca rysunkowy nie jest. Konwencją się jednak wpasowuje, więc określenie to jest w miarę trafne. Najnowszy film Michaela Bay'a, aktorska wersja filmu rysunkowego - kreskówki, której początek dała seria zabawek grają już w Polsce dwa tygodnie. Cholernie dziwiłem się krytyce tej produkcji. Serio. Po wielkich robotach zmieniających się w przeróżne pojazdy raczej nie należy się spodziewać ambitnej superprodukcji (chociaż "ambitna" i "superprodukcja" chyba nigdy nie idą w parze). To Transformersy! Kto wymaga głębi od czegoś takiego? W kilkudziesięciu komentarzach jakie przeczytałem przed wybraniem się do kina tylko kilka było pozytywnych. Większość natomiast równała ten film z ziemią. Główne zarzuty: kiepskie aktorstwo, infantylność, idiotyczny scenariusz, patetyczne gadki Optimusa Prime'a i fatalny montaż.


Mimo, że mi go odradzano, mówiono, że pieniądze w błoto wyrzucę i że film to rozrywka dla dzieciaków, poszedłem z ukochaną i bawiłem się fantastycznie. Ludzie chyba zapomnieli, że to wymysł Hasbro i pierwotnie miała się tym dzieciarnia w piaskownicach bawić, a spodziewali się bóg wie czego. Mnie micha się cieszyła w zasadzie przez cały seans. Było szybko, efektownie i bajerancko. Ten film jeżeli chodzi o warstwę audio-wizualną jest zajebisty! Efekty specjalne na poziomie takim, że musiałem zbierać co jakiś czas szczękę z podłogi. Roboty biegają, robią uniki, zmieniają się, skaczą, rzucają samochodami (dla odmiany takimi, które w nic się nie zmieniają), strzelają i cholera wie co jeszcze - nie zdążyłem zobaczyć. Rany! Przecież to samo co widziałem na ekranie, robiłem piętnaście lat temu podczas zabawy moimi zabawkowymi Transformersami. Wtedy też wszystko latało i było miażdżone przez plastikowe Autoboty. Jasne, były momenty, które tworzyły typowy komediowo-familijny klimat, ale ja się nawet dałem temu porwać i śmiałem się na głos. Były momenty zwątpienia, jednak to co Transformersy robią z miastem pod koniec filmu po prostu zwyczajnie wszystkie negatywy wymazały mi z pamięci.


Może jeszcze jestem dzieciakiem? Może nadal czuję takie kino? A może zwyczajnie ludziom jest trochę wstyd się zachwycić ciężarówką Peterbilt, która robi nawrót o 180 stopni, w zasadzie w miejscu? Ten film mnie po prostu urzekł. Poczułem się jak dzieciak, cieszyłem się jak dzieciak, kibicowałem Autobotom jak dzieciak. Zdaję sobie sprawę z jego niedociągnięć, ale wydaje mi się, że ludzie którzy gnoją ten film jednocześnie się ośmieszają. To tak jakby zarzucać filmom Disney'a to, że są za bardzo disnejowskie.
Rzadkość: nie mogę się doczekać sequela!

Oficjalna strona filmu.