niedziela, 16 października 2011

Angie - Ed Gorman

#16

"Angie" Eda Gormana to kolejny tekst z drugiego tomu "999". Nie jest to horror, ani nawet thriller..., a miała być to antologia opowiadań niesamowitych. To raczej coś w stylu "Alfred Hitchcock przedstawia" albo "Opowieści z krypty". Niemniej jednak opowiadanie jest bardzo dobre. Fajny prosty styl, bez zbędnych ozdobników, świetnie zarysowana przeszłość i charaktery postaci. Jest to historia Angie, która zawsze chciała być utrzymanką bogatego faceta, ale nigdy nie mogła trafić na tego właściwego. Angie ma też problem - żyje ze złym człowiekiem. Roy żyje z napadów na banki, zabił żonę, która nie chciała dać mu rozwodu i chce zabić także swojego syna. Problem w tym, że Angie lubi chłopca i nie jest do końca zepsuta. Czy sumienie wygra z chęcią wygodnego życia? Przekonajcie się sami. 

sobota, 15 października 2011

Lodowa epopeja Basi - Kazimierz Kyrcz Jr

#15

Jeżeli kogoś interesuje szort o kobiecie masturbującej się lodami na patyku to w "Bizarro dla początkujących" znajdzie się coś dla niego. Niestety Kazek jakoś się solowymi opowiadaniami nie popisał (zobaczymy jak wyszedł mu duet z Kainem). Dał do zbioru trzy teksty, każdy na swój sposób dziwny, ale żaden się niczym nie wyróżnia i każdy jest kiepsko spuentowany. "Lodowa epopeja Basi" można uznać za najlepszą - od początku do końca jest zrozumiała. Odniosłem jednak wrażenie, że inspiracji dostarczył program o najgorszych śmierciach i kobieta lubująca się w marchewkach, więc bańka oryginalności pryska. Czytałem o wiele lepsze opowiadania Kyrcza Jr. 

Wciśnięciwsiebie - Rafał Kuleta

#14

Wyobraźnię Kulety dość dobrze poznałem dzięki jego drabblom. Facet ma naprawdę chore pomysły i daje im upust także w "Wciśnięciwsiebie". To opowiadanie to zabawa słowem i kreacją, tona absurdu połączona z porno i wszystko to często w mocno wulgarnych kombinacjach. Mnożenie i odejmowanie w oparach absurdu. Kuleta trochę cierpi na manię udziwnionego słowotwórstwa, ale akurat tutaj pasuje to do pokręconej konwencji. Nawet udaje mu się wbudować w to cholernie obrzydliwego drabbla. Ciekawy eksperyment, ale osobiście nie chciałbym czytać całego zbiorku takich tekstów autorstwa Kulety. Od tego można byłoby sfiksować.

Zjedz mnie! - Adrian Miśtak

#13

O rany! To jest naprawdę obrzydliwy, powodujący gęsią skórkę tekst. Wzdrygnąłem się na "Zjedz mnie!" kilka razy. Miśtak ma bardzo obrazowy styl i dodatkowo udaje mu się stworzyć taki absurdalny klimat, który mnie osobiście przywodzi na myśl "Palec" Stephena Kinga. Trochę całość popsuły ostatnie akapity. Ogólnie nie jestem zwolennikiem racjonalizowania takich historii. Niemniej jednak opowiadanie jest naprawdę mocne i czwartkowego wieczora już nie zjadłem kolacji.  

Ojczenasz, któryś jest w niebie - Aleksandra Zielińska

#12

Trzy dni z braku czasu nie pisałem, ale czytałem, nie tylko to jedno opowiadanie dziennie. Cały czas mam na tapecie "Bizarro dla początkujących" i dzisiaj będzie kilka zdań o wybranych tekstach.

"Ojczenasz, któryś jest w niebie" Aleksandry Zielińskiej - opowiadanie jest po prostu słabe. Próba stworzenia alternatywnej, bądź też orwellowskiej, wizji świata raczej się nie powiodła. Zrobione jest to po łebkach, słabo rozwinięte, nieciekawe. Może źle interpretuję zamiary, może tak miało być? Fabuła praktycznie nie istnieje, a to co jest, rwie się jak stare gacie. Odniosłem wrażenie, że autorka momentami wchodziła w rejony humoru Pratchetta - np. wszystkie rozmowy i sceny z Wyznawcami, ale szkoda, że psują je niedopracowane dialogi spod znaku "leżę i kwiczę". Językowo jest tak sobie - nieciekawy i męczący styl. Poza tym jakoś dla mnie mało bizarrowe to było.

wtorek, 11 października 2011

Sznurowata rzecz - Al Sarrantonio

#11

Na pierwsze starcie w drugim tomie "999" wybrałem redaktora antologii. Al Sarrantonio napisał bardzo krótki tekst o końcu znanej nam cywilizacji. Świat niszczony jest przez macki tytułowej sznurowatej rzeczy, która ma być jakimś prastarym potworem śpiącym pod ziemią. To dość szalony pomysł, a i geneza tej istoty jest dość niesamowita... miała się ona wziąć z głupawego żartu ojca bohaterki, która po prostu we wszystko uwierzyła. Poza tym ciężko coś o "Sznurowatej rzeczy" napisać, poza tym, że jest bardzo abstrakcyjna. Relacje między bohaterami ledwo są zarysowane, autor wyraźnie skupił się na ich beznadziejnej tułaczce i opisie pustoszonego krajobrazu. Nie podobało mi się niestety. Sarrantonio, w krótkim wstępie napisanym przez Landsdale'a, został porównany do Bradbury'ego - miejmy nadzieję, że się uda mu zrehabilitować po tej wpadce. 

poniedziałek, 10 października 2011

Głód - Robert Cichowlas

#10

Zupełnie mi to opowiadanie nie podeszło. "Głód", to zaraz po "Futerkach", chyba najbardziej krwawe opowiadanie i to z pewnością jest atut. Jak ktoś lubi splatter to odnajdzie w tym tekście kilka mocnych, potrafiących ruszyć czytelnikiem scen. Niestety nie zagrała cała reszta. Stylizacja na dziennik Cichowlasowi nie wyszła. Pomysł nie wymagał moim zdaniem zupełnie narracji pierwszoosobowej. Odniosłem również wrażenie, że fabularnie nie było to do końca przemyślane. Wypad na pokera zupełnie od czapy. Dodatkowo trafiło się kilka głupotek. jak proponowanie zupełnie obcej osobie whisky albo rozszarpany gołąb w zamkniętym mieszkaniu. Autor mnie tym tekstem niestety nie przekonał.

Skończyłem "11 cięć". Warto ten zbiorek kupić dla Orbitowskiego. Jego "Amerykański horror" jest absolutnie wspaniały. Dobry teksty mieli Castle i Paliński, ale mało było w nich horroru, szczególnie u tego drugiego. Kupił mnie również Wilson swoimi "Futerkami" - lubię takie krwawe kawałki.  

Gdzie jest Wall-E?


Odnalezienie Wall-E'ego wcale nie jest takie trudne. Ja jestem ciekaw ile robotów jesteście w stanie rozpoznać? Poza banałami jak: Cylon, Mątwa, Eva, Tachikoma, Robby the Robot, R2D2 czy C3PO jest kilka których rozpoznanie sprawiło mi niezłą frajdę i dziesiątki, których prawdopodobnie nie znam. Zabójcy z "Sędziego Dreeda", "Robocopa" czy z "Zagubionych w kosmosie" (a są przedstawiciele obu wersji) są jeszcze łatwi do rozpoznania, ale czy ktoś z wass poznał robota-motocykl z "M.A.S.K" i kulę z "Mobile Suit Gundam 00"?  

niedziela, 9 października 2011

Doktor, dziecko i duchy z jeziora - Mort Castle

#9 

Wielokrotnie spotkałem się z poglądem, że Mort Castle jest mistrzem krótkiej formy. "Doktor, dziecko i duchy z jeziora" z "11 cięć" (których tak na marginesie nie udało mi się dzisiaj skończyć) miało być sprawdzianem jego twórczości. Od jakiegoś czasu ostrzę sobie zęby na zbiorek Castla i wrażenia po tym opowiadaniu, miały mieć decydujący wpływ na ewentualny jego zakup. Facet test przeszedł. Tekst okazał się nie tylko ciekawy, ale dobrze napisany i chociaż mało w nim czystego horroru, to jednak kupił mnie swoim klimatem. We wstępie styl Castle'a określono jako hemingwaowski. Nie wiem czy tak jest, nie znam twórczości Hemingwaya na tyle, żeby móc coś sensownego w tym temacie napisać. Z pewnością można znaleźć wiele wspólnych elementów w biografiach jego i Adama Nicholsa, bohatera "Doktora, dziecka i duchów jeziora". Obaj należą do straconego pokolenia, obaj polowali w Afryce i obaj mieszkali w Ketchum, gdzie, mimo olbrzymiego sukcesu na polu literackim, strzelili  sobie w 1961 roku w łeb. Ciekawe opowiadanie, wymusza na czytelniku pewne refleksje. Podobało mi się na tyle, że kupię sobie "Księżyc na wodzie".

sobota, 8 października 2011

Dyniogłowy - John Everson

#8

"Dyniogłowy" z "11 cięć" to sympatyczna miniaturka o miłości do dyń. W sam raz na Halloween. Nie mam specjalnie dobrego zdania o Eversonie. Parę lat temu czytałem jego "Demoniczne przymierze" i wydawało mi się nawet niezłe, ale czas który upłynął pozwolił mi nabrać dystansu do jego twórczości. Ale to opowiadanie jest naprawdę niezłe i mi się podobało. Na pewno jest lepsze od tego które zaserwował Masti. Obrzydliwe, trochę straszne, z elementami soft-porno. I fajnie się kończy. 

Powoli kończę "11 cieć". Pewnie jutro opiszę ostatnie opowiadanie.

piątek, 7 października 2011

Futerka - F. Paul Wilson

#7

Mam wrażenie, że troszkę niefortunnie przetłumaczono tytuł tego opowiadania. Brzmi on nie do końca poważnie, a opowiadanie, mimo że z lekkim przymrużeniem oka, zasługuje na coś bardziej serio. Kto mówi futerka? Dzieci? Nieważne. "Futerka" to mocny, pro-ekologiczny tekst, który z pewnością spodobałby się Dżoanie Krupie. Skóry z zabitych szopów, które żyły sobie na terenie jakichś zapomnianych przez ludzi i czas ruin, zostają zszyte w przepiękne futro. To zaczyna się krwawo mścić na wszystkich, którzy go pragną. Mordercze futro - taki film nakręcili z pewnością Japończycy albo Koreańczycy. Widziałem już wcześniej ekranizację Argento, więc niestety mnie opowiadanie Wilsona niczym nie zaskoczyło, ale to fachowy splatter, który naprawdę warto znać. Osobiście, słabnę gdy myślę o mordowaniu zwierząt dla ich skór, także początek, w którym dwóch kłusowników idzie sprawdzić pułapki, konkretnie na mnie podziałał. Jest krwawo, brutalnie i intensywnie. Można mieć dreszcze z obrzydzenia. Autentycznie.

Siadałem do niego z mieszanymi uczuciami, a okazało się bardzo dobre. I powiem szczerze, że nawet taka lekko toporna puenta mi się podobała. Polecam. 

Wiedźma - Bartosz Czartoryski

#6

Drugie i ostatnie opowiadanie Bartka z antologii "Bizarro dla początkujących" nosi tytuł "Wiedźma". Gdzieś tam się to wszystko zamyka w sennym koszmarze i baśni o Jasiu i Małgosi - co można się częściowo spodziewać po tytule. No cóż... nic specjalnego. Trochę wtórne, ale można czytać bez bólu.

środa, 5 października 2011

Sponiewierana - Graham Masterton

#5

Masterton dał totalnie ciała premierowym tekstem, który można przeczytać w antologii "11 cięć". Mowa o "Sponiewieranej". Raz na jakiś czas lubię przeczytać jakąś jego powieść. Kilka naprawdę mu się udało, ale nigdy za jego prozą nie szalałem. Za to zawsze uważałem, że najlepiej sprawdza się przy krótkiej formie. Te zbiorki, które zaliczyłem, autentycznie mi się podobały. Tutaj niestety absolutnie się skompromitował. Opowiadanie popada w banał i jest na poziomie debiutanta, a nie starego wyjadacza. Wieje nudą i brakiem ciekawego pomysłu. Gdybym był przypadkowym czytelnikiem i chwycił za książkę przed kupieniem, tak dla próby przeczytał pierwszy tekst (akurat ten Mastiego) to bym bez wahania ją odłożył na miejsce. We wstępie napisano o nim, że "zmusza do refleksji" - chyba tylko takich w stylu: "Dlaczego do cholery miałbym na to wydać pieniądze?".

wtorek, 4 października 2011

Legend of Mana

Są gry, które towarzyszą mi od lat. Wracam do nich zawsze z taką samą przyjemnością, nawet po kilkanaście razy. I chociaż istnieją setki innych, które pewnie by mi się nawet spodobały, bliżej mi do sprawdzonych tytułów. Tak się dziwnie składa, że olbrzymia część to tytuły z PSXa, w większości dzieła Squaresoftu - tego Square'a sprzed dekady, kiedy widzieli, że narracja nie oznacza półgodzinnych filmików.


Na pierwszy ogień pójdzie Legend of Mana - spin-off do serii Seiken Densetsu. Ciężko będzie w skrócie przedstawić co w tej grze takiego wspaniałego. Najważniejszy jest chyba klimat i duch w jakim jest stworzona. Dla mnie jest w niej wszystko, co powinno mieć fantasy, a o czym twórcy w dużej mierze zapomnieli. Mamy świat Fa'Diel, w którym bardzo ważną rolę odgrywa magia. Są magiczne rasy i istoty, które nie pozamykane w gettach, żyją sobie obok siebie (lub walczą ze sobą) i bohatera, który chociaż pozbawiony charakteru i cech szczególnych, odgrywa arcyważną rolę - kręci całym tym młynem. Niby to wszystko banały, ale w ostatecznym rozrachunku dostajemy rzecz wyjątkową. Fa'Diel to ociekający magią eklektyczny twór, w którym istoty z wszelkich możliwych mitologii spotykają się z tymi bajkowymi i takimi wyciągniętymi z typowego fantasy. Dlatego nie zdziwcie się, że obok szlachetnej rasy Jumi - żyjących kamieni, mamy małpę karatekę, bandę pingwinów piratów przewodzonych przez kapitana morsa, centaura romansującego z syrenami, demony i półdemony żyjące w zaświatach, smoki i gadającego, uciekającego z doniczki kaktusa. Ta mieszanka stylów kojarzyła mi się od zawsze z wielką wolnością, a ta odgrywa tutaj bardzo ważną rolę.

Mamy absolutną swobodę w kreacji świata. To gracz ustala wygląd krainy - ustawia na mapie lokacje, wybiera miejsce i sąsiedztwo. Podróżując po mapie otrzymuje questy i uruchamia wątki, ale cały czas do niego należy decyzja, które chce rozwijać. Od tego co wybierze zależy które postaci zginą, a które będą żyć. I to jak przechodzić będzie grę zależy od tego kogo wziął do drużyny. Questów jest 68, w tym można wyróżnić 3 główne historie - Elazula i Pearl, przedstawicieli wymierającej rasy Jumi, Larca i Sierry, smoczego rodzeństwa, które służy innym mistrzom oraz dziwnego trójkąta miłosnego z końcem świata w tle. Wszystkie absolutnie fantastyczne i rewelacyjnie pomyślane. Scenarzyści w każdym przypadku zaskoczyli mnie swoim świeżym konceptem i świetnie poprowadzoną historią. Chronologia gra tu również ważną rolę, dość często wykonanie jednego zadania wyklucza rozpoczęcie innego, co więcej, questy można przechodzić i zakończyć na różne sposoby. To powoduje, że autentycznie chce się wracać. Jeżeli ktoś gra bez solucji ma olbrzymią motywację by odkryć w kolejnej grze resztę możliwych wariantów. Może w tej chwili to nic specjalnego, ale na rok 1999, bo wtedy LoM miało premierę, niewiele było podobnych, tak bardzo nieliniowych tytułów.  

Fabuła to niestety sprawa drugorzędna. Legend of Mana kontynuuje wątki z 3 części Seiken Densetsu, w której Dragon Emperor ścina Drzewo Many. Dziewięć wieków po tym wydarzeniu, stajemy przed zadaniem zgromadzenia rozsianych po świecie artefaktów, które pozwolą obudzić magię i odtworzyć Drzewo Many. Ta swoboda wybierania questów, która dla mnie jest olbrzymią zaletą, powoduje, że tak naprawdę nie mamy głównego wątku. Wystarczy wykonać około 1/3 questów, nie trzeba nawet skończyć żadnego z wspomnianych przeze mnie wyżej głównych wątków, by ukończyć grę. Z tym łączy się też bezbarwność postaci, którą kierujemy. Nie ma ona swojej historii, jest trybem, który powoduje, że dobro ostatecznie wygrywa,. Może boleć, chociażby jego bardzo ograniczona rola w dialogach (w zasadzie tylko ich wysłuchujemy). Wynagrodzono nam to świetnymi wątkami pobocznymi. Każda przygoda, każda spotkana postać jest bardzo charakterystyczna i ma swoją historię do opowiedzenia. Są komiczne typy, z których nie sposób się nie pośmiać. Są również tragiczni desperaci, chcący skończyć ze swoim życiem i tacy, którzy dla fortuny potrafią wybić całą rasę. Twórcy żonglują nastrojami z mistrzowską wprawą. Niejednokrotnie rozpoczęta "salwą śmiechu" przygoda ma dołujący koniec. I mimo swojej bajkowej oprawy, to Legend of Mana jest raczej smutną grą. Porusza problemu, których nie spodziewalibyśmy się tam zobaczyć. To gra o utraconej miłości, odrzuceniu, chciwości, smutku i wszelkich złych wyborach jakie można dokonać. Świat wypełniają nieszczęśliwie zakochani, porzuceni, omamieni fałszywymi obietnicami. I my mamy wszystko naprawić.   

Wspomniałem o bajkowej oprawie. LoM jest w pełni rysowany, dwuwymiarowy i cudnie kolorowy. Ma taką grafikę, którą można podziwiać godzinami, za każdym razem zachwycać się widokiem, kiedy pojawiamy się na danej planszy. To co możemy oglądać w większości gier na concept artach, tutaj trafiło do  samej gry. Za oprawę muzyczna odpowiada japońska kompozytorka Yoko Shimomura. Kobitka stworzyła naprawdę nastrojową, zapadającą w pamięć muzykę. Z tym co widzimy na ekranie tworzy niesamowicie klimatyczne połączenie. To jedna z tych gier, w których strona audio-wizualna nie zestarzała się ani trochę. Teraz jest cel shading, ale absolutnie go LoM nie brakuje. 

Rozgrywka, bo wypadałoby o niej wspomnieć, różni się dość mocno od klasycznego nawalania się na zmianę, znanego chociażby z serii Final Fantasy. Odbywa się w czasie rzeczywistym, na tej samej planszy na której się poruszamy i przypomina trochę chodzone bijatyki. Dlatego ważne są sprawne palce i dobry kompan, który od czasu do czasu wspomoże nas jakimś specjalnym atakiem (to jedna z niewielu gier RPG, gdzie podczas rozgrywki może dołączyć drugi gracz i grać przyłączoną do bohatera postacią). A sami możemy takie rozwijać dzięki technikom, które przyporządkowujemy pod odpowiednie przyciski. Ważne jest też jaką broń używamy no i częstotliwość styl walki. Jeżeli atakujemy cały czas z powietrza to nie mamy szansy, żeby udało się nam rozwinąć jakieś silne ataki naziemne. Jeżeli nigdy nie użyliśmy, którejś z podstawowych (chociaż bezużytecznych) technik, możemy nigdy nie dostać tych najpotężniejszych ataków. 

Na koniec warto wspomnieć, że miłośnicy dłubania znajdą w tym tytule coś dla siebie. Twórcy udostępnili graczowi własny dom, a w nim zagrodę na potwory, ogród i warsztat. Na wpół wyklute potwory łapiemy podczas gry - pojawiają się losowa w różnych miejscach - i możemy jest hodować, sprzedawać i zabierać w bój, Karmimy je zdobytymi podczas walk produktom spożywczym. Rozwijają się ich parametry, a także wpływamy tym na charakter. Do zdobywania pokarmu służy też drzewo, które wyrasta nam w ogrodzie. Karmione nasionami rodzi owoce, a te idą do zagrody - dość proste. W ogóle samo oglądanie i czytanie nazw tych owoców to frajda. Ale najważniejsze miejsce to warsztat. W nim mamy kuźnie gdzie budujemy i ulepszamy coraz lepsze uzbrojenie *ilości kombinacji chyba nie da się ogarnąć*. Pracownię muzyczną, w której dzięki specjalnym monetom możemy tworzyć magiczne instrumenty - odpowiednik czarów w grze. No i pracownia golemów, gdzie z materiałów, broni i zbroi składamy golema i jego układy logiczne. Ilość i jakość zastosowanych materiałów oraz to jak je poukładamy na płytce będzie dawało przeróżne rezultaty - w statystykach i technikach stosowanych przez golema (a tych jest kilkadziesiąt). Można stworzyć naprawdę potężnego sprzymierzeńca. Dla dłubaczy to jest prawdziwa gra w grze, która razem z machaniem młotem i karmieniem potworków może zająć na całe tygodnie. 

Legend of Mana to 100% miodność, jedna z moich ulubionych gier - prawdopodobnie Top 10.  Ostatni raz grałem wiosną tego roku - próbowałem przejść wszystkie questy i niestety po raz kolejny nie udało mi się jednego odblokować. Pewnie jeszcze mi się w takim razie zdarzy tam powrócić. Jeżeli ktoś szuka dobrego, niekonwencjonalnego fantasy, jest gotowy przełknąć do pewnego stopnia dziecinny wygląd gry i ma na zbyciu kilkadziesiąt godzin, to nie powinien się w ogóle zastanawiać tylko szukać i grać!

Oto dom, bim bam bom - Bartosz Czartoryski

#4

Bizarro to gatunek, który istnieje chyba tylko po to, by móc wrzucać w niego wszelkie pomysły, którym w tradycyjnych ramach gatunkowych ciężko byłoby zaistnieć. To moja prywatna definicja. Jestem ciekawy, czy za kilkadziesiąt lat, kiedy młodzież będzie się w szkołach uczyć o literaturze początku XXI wieku ktoś go wspomni. Miejmy nadzieje, bo niektóre teksty są naprawdę warte zapamiętania.

"Oto dom, bim bam bom" Bartka Czartoryskiego nie dość, że ma absurdalnie wspaniały pomysł - kopulujące ze sobą budynki, które nie zważając na swoich mieszkańców robią w mieście wielką orgię - jest jeszcze dobrze napisane. Jak ktoś lubi darcie papy, zrywanie dachówek, kruszenie betonu i pękanie cegieł w wersji porno to polecam. Tekst otwiera partyzancki, chociaż wyglądający jak najbardziej pro, zbiorek "Bizarro dla poczatkujących", z którym mam w najbliższym czasie zamiar się zapoznać. 

poniedziałek, 3 października 2011

Marzenie - Paweł Paliński

#3

W "11 cięciach" tekst Pawła Palińskiego znalazł się chyba przez pomyłkę. W "Marzeniu" nie ma nic nadnaturalnego. Nie znajdziemy tam również makabry. Jest to jednak bardzo dobrze napisane, pełne emocji opowiadanie obyczajowe. To mój pierwszy kontakt z autorem, jego "4 pory mroku" są mi polecane bez przerwy od ponad roku, ale jakoś nie mogę się do tej pory zebrać. Teraz to się zmieni, ale nie będę się na ten zbiorek rzucać. Z pewnością facet  wyróżnia się pod względem językowym - za bogaty język i oryginalne porównani ma duży plus. Do tego dochodzi też ciekawa forma. Chociaż ja osobiście widzę, że ten tekst również napisany prościej. Udało mu się oddać klimat nieudanych wakacji, dobrze prowadził fabułę do punktu kulminacyjnego... ale zakończenie nie zrobiło na mnie absolutnie żadnego wrażenia. Wybudzenie było naprawdę ciekawe, ale informacje, które przekazane zostały Jorge jakoś mnie zupełnie nie obeszły. Poza tym byłem nastawiony na horror i trochę się rozczarowałem. Na szczęście to dobry tekst i cieszę się, że mogłem się z nim zapoznać.

Amerykański horror - Łukasz Orbitowski

#2

Wracałem kiedyś samochodem z działki. Tylko ja i mój pies. Tak się złożyło, że na jednej z wiosek wylądowałem za podmiejskim autobusem. Zacząłem go wyprzedzać, facet ostro przyspieszył. Wjechaliśmy w teren zabudowany z dziewięćdziesiątką na liczniku. Co udało mi się kawałek wybić moją corsiną do przodu facet przyspieszał. Sfrustrowany gościu z wąsem miał pusty przebieg, nie zatrzymywał się na przystankach i postanowił mi zrobić "Pojedynek na szosie". W pewnym momencie zobaczyłem jadące z naprzeciwka auta i w zasadzie nie miałem za bardzo co robić. Mogłem wrzucić na trójkę i katując silnik spróbować wbić się przed autobus albo dać po hamulcach i schować się za nim. Odbiłem w lewo i katując bieżnik zjechałem na pusty parking przed społemowskim sklepem. Wzbiłem chmurę kurzu i obudziłem psa, który do tej pory chrapał w najlepsze. Wyskoczyłem, kupiłem dwulitrowy napój jabłko z miętą, próbując żeby wyglądało na to, że właśnie po tą butlę tak pędziłem i napiłem się z gwinta w aucie. 

Mniej więcej podobne emocje towarzyszyły mi, gdy czytałem ostatnie 20 stron "Amerykańskiego horroru" Orbitowskiego. Adrenalina, napięte nerwy i strach. To, chyba najnowsze, opowiadanie Łukasza, znalazło się w antologii "11 cięć" i wierzcie mi, już chociażby tylko dla niego warto kupić książkę (ale czytałem jeszcze tylko opowiadanie, Guy'a N. Smitha [albo Szmita], więc chyba za wcześnie na takie sądy). Orbit, po raz już nie wiem który, udowadnia, że w Polsce nie ma równego sobie jeżeli chodzi o horror. Funduje czytelnikowi podróż w sam środek amerykańskiego snu, który zamienia się w najbardziej popieprzony z możliwych koszmar. Mamy doskonale znane motywy i rekwizyty - bogatą społeczność z małego miasteczka, którą łączy tajemnica, są stare kości i popieprzony księżulo, a później obserwujemy powolny rozkład i rozpad. Jest też zły. Ale jak to bywa u Orbita, on to wszystko ustawia po swojemu. Przyozdabia na swoją modłę - tworzy historię oryginalną, autentycznie straszną, do cna polską, ale jednocześnie równie amerykańską co niejeden hollywoodzki horror. To jedno z najlepszych opowiadań  jakie czytałem w tym roku. 

sobota, 1 października 2011

Drive

"Drive" opowiada o samotnym facecie, mechaniku, który za kółkiem nie ma sobie równych. Dorabia jako kierowca kaskader, a wieczorami organizuje ucieczki dla miejscowego kryminału. Podobno jest najlepszy. Kieruje się swoim kodeksem, ma bardzo wyraźnie nakreślone zasady i nie patrząc na koszty, stara się tego za wszelką cenę trzymać. Jeżeli ma marzenie, to może startować w profesjonalnych wyścigach. Jeżeli coś kocha, to na pewno jeździć. Na jego drodze staje kobieta z dzieckiem, której mąż, po wyjściu z więzienia, wpada w kłopoty. Jedynym sposobem, żeby mu pomóc jest wzięcie udziału w napadzie. I jak to w życiu bywa, wszystko idzie źle. Film opowiada historię osadzoną bardzo w amerykańskich realiach, ale robi to w sposób wybitnie nieamerykański. 


Reżyserem jest Duńczyk i to czuć w zasadzie w każdej sekundzie. Zamiast teledyskowego montażu, rapowych kawałków prosto z list przebojów i taśmy w 3/4 wypełnionej szaleńczymi pościgami, prężącymi się na maskach stuningowanych samochodów laseczek w bikini i obowiązkowych wyścigów na ćwierć mili, mamy artystyczny wręcz obraz z kapitalnymi zdjęciami i doskonałym aktorstwem. Całości dopełnia fantastycznie dobrana muzyka. Wszystko jest doskonale harmonijne, idealnie wręcz połączone. "Drive" swoją brutalnością i zapuszczaniem się w głąb psychiki bohaterów, pokazaniem ich rozterek i ambicji, bardziej odwołuje się do tradycji kina gangsterskiego Scorsese niż do ścigałek w stylu "Szybkich i wściekłych". Nie jest to film typu obejrzyj/zapomnij. Byłem w kinie w poniedziałek, a on cały czas siedzi mi w głowie. Gdzieś tam na granicy świadomości ciągle o nim myślę. Dawno nie oglądałem tak dobrego kina akcji połączonego z dramatem. Jak dla mnie czołówka tegorocznych produkcji. 

Małpa z Shinagawy - Haruki Murakami

#1 

"Małpa z Shinagawy" - opowiadanie ze zbioru "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta" Harukiego Murakami. Mój pierwszy kontakt z tym pisarzem to właśnie lektura tego przekrojowego wyboru opowiadań, co jest u mnie dość częste - z twórczością wielu pisarzy mam pierwszy kontakt właśnie przez opowiadania. Tak się składa, że akurat na dzisiaj został mi ostatni tekst - myślę, że to fajne  otwarcie dla tego wyzwania.

"Małpa z Shinagawy" jest dość nowa, bo z 2005 r. Jest to historia Mizuki Ando, której raz na jakiś czas przytrafia się zapomnieć swoje imię i nazwisko. Przestraszona i zmęczona sytuacją postanawia spotkać się z terapeutką, która pomaga jej odnaleźć źródło problemu. Historia Mizuki jest punktem zaczepienia dla rozważań na temat szacunku do drugiej osoby, miłości i zazdrości. Murakami jest świetnym obserwatorem i bezbłędnie, w kilku słowach potrafi nakreślić charakter postaci. Po przeczytaniu całego zbioru widzę, że dość znamienne dla jego twórczości jest umieszczanie elementów nadnaturalnych i magicznych w otoczce realizmu. "Małpa z Shinagawy" nie jest wyjątkiem. Surrealistyczna scena z przywiązaną do krzesła, gadającą małpą, która wcześniej kradła imiona i mieszkała w tokijskich kanałach, a której istnienie wszyscy bez problemu akceptują, powoduje szczery uśmiech. I to również, mam wrażenie, jest dość charakterystyczne dla tego pisarza. Opowiadanie jest dość gorzkie i smutne. Nie sposób bohaterce nie współczuć, ale nie sposób się na nim nie uśmiechnąć. Jak wszystkie teksty z tego zbioru zapada w pamięć. Bardzo dobry tekst.