wtorek, 29 lipca 2008

Powtórka z krzyczenia

Odświeżyłem trylogię "Krzyku". Prawie sześć godzin fantastycznej zabawy i jak sądzę twórcy kręcąc te filmy bawili się równie dobrze jak ja oglądając je. Zbiegło się to akurat z informacją jakoby Weinsteinowie rozmawiali z Williamsonem i Cravenem o czwartym filmie, więc można powiedzieć, że wyczucie miałem idealne.

Gdybym miał do końca życia oglądać tylko jeden gatunek filmów padłoby to na ten najbardziej zróżnicowany - na horror. Mimo iż do ulubionych należą te z większą lub mniejszą inwazją kosmitów ("Obcy – 8. pasażer Nostromo", "Coś", "Blob zabójca"), to slashery kwalifikują do tych, który oglądam dość chętnie. To bardzo wyeksploatowany przez lata osiemdziesiąte i dziesiątki kiepskich produkcji podgatunek. Sporo w nim dobrych filmów, ale powiedzmy sobie prawdę, jest popularny w dużej mierze właśnie przez te głupiutkie, tanie i słabe horrory, które przyczyniły się do zadyszki jaką złapało kino grozy na początku lat 90tych i która trwała praktycznie przez dekadę. Ironia losu. "Krzyk", który był powiewem świeżości, nowym, lepszym spojrzeniem, przyczynił się w pewnym sensie do odrodzenia horroru, ale również do powstania kolejnych słabych slasherów, które po roku 1996 zaczęły ponownie się pojawiać.

Mimo solidnej dawki napięcia, całkiem pokaźnej ilości wylanej krwi i dużej ilości trupów "Krzyków" nie można traktować poważnie. W moim mniemaniu, od początku w pewien sposób miał one parodiować gatunek i naśmiewać się z klisz, które stworzyły dziesiątki filmów z Jasonami, Kruegerami, Myersami i całą resztą popaprańców mordujących z byle powodu. Kolejno wprowadzano elementy humorystyczne. Prawda jest taka, że one kradną filmy. Mamy mordercę, który zamiast być straszny jest pokraczny. Biega za ofiarą, potyka się i wywraca, a machając nożem, tuż przed zadaniem ciosu jest raczej zabawny niż przerażający. Kolejnym elementem komediowym jest posterunkowy Dewey, który swoim zachowaniem i minami poraża. To kwintesencja wszystkich ciapowatych policjantów i nieroztropnych szeryfów jakich widziało kino. Im dalej w serię tym horror bardziej przeradza się w komedię. Jest więcej żartów, pojawiają się coraz śmieszniejsze postaci, twórcy robią sobie jaja z przemysłu filmowego, nieudolności i głupoty policjantów. Nie jest to jednak strojenie sobie żartów na modłę "Strasznych filmów". Craven robi to tutaj z większą finezją i wyczuciem. Z jednej strony naśmiewa się z klisz i schematów, a z drugiej ich broni. Sidney żartuje z filmowych panienek, które zamiast wybiec z domu uciekają na piętro, a w momencie gdy staje oko w oko z mordercą robi dokładnie tak samo.

Oprócz tego jest masa odwołań, mrugnięć oka w stronę fanów. Mamy cameo samego reżysera. Craven gra pomywacza Freda, który ma na głowie kapelusz i sweter w czarne i czerwone pasy. Ten sam sweter można zobaczyć w szafie Sidney. Randy pracuje w wypożyczalni i jest maniakiem filmów grozy. Na imprezie, gdy oglądają film Carpentera, wymienia zasady jakimi rządzą się horrory. W remake'u ma miejsce rozmowa o remake'ach lepszych od części pierwszej, a w części trzeciej Randy daje wykład na temat praw trylogii. Przez film przewija się masa bardzo dobrych aktorów. Pierwsze skrzypce to nie tyle Neve Campbell, a raczej duet Courteney Cox - David Arquette (prywatnie małżeństwo). Serio. To właśnie dzięki nim ten cykl jest tak dobry. Można zobaczyć młodziutką Rose McGowan i Timothy Olyphanta. Jest Skeet Ulrich, Jerry O'Connell, Sarah Michelle Gellar i Liev Schreiber. Są małe rólki dla Jade Pinkett Smith, Lance’a Henriksena, cameo Rogera Cormana (!), Carrie Fisher i Lindy Blair. Pojawia się Jay i Cichy Bob. Ogląda się to z bananem na twarzy wyłapując nawiązania i aluzje. Po seansie można porównać się do listy z imdb i wyjdzie, że z raz jeszcze należałoby to obejrzeć.

Wydaje się, że Craven nakręcił coś ponad gatunkowego. Nie wykorzystał bezmyślnie schematów, nie skopiował znanych motywów. Niby nadal mamy głupią młodzież, która myśli tylko o tym żeby zrobić imprezę, popić piwo, wypalić skręta i pobzykać się w sypialni rodziców. Są samotne dziewczyny, którym nie udaje się uciec z domu czy zdobyć jakąś bron. Mamy w zasadzie to samo co w większości tego typu produkcji, ale w tym wypadku można pokusić się o zestawienie dwóch z natury przeciwstawnych słów, dostajemy inteligentny slasher. Na dodatek Wes wypchnął horror z zaścianka vhsów do mainstreamu multipleksów. I zrobił to trzy razy! Trylogia Krzyku to cholernie rozrywkowe kino, które mimo iż delikatnie obniża z części na część poziom to stanowi fantastyczną całość (ludzie narzekają na cześć trzecią, ale można na niej boki zrywać ze śmiechu). Można to po tych ośmiu latach spokojnie pociągnąć, bez krzywdy i ja czekam na ten sequel.

czwartek, 17 lipca 2008

Doomsday

Jestem człowiekiem, który lubi musi od czasu do czasu obejrzeć kino tzn. niższych lotów. Szczególnie coś z mojego ulubionego gatunku, czyli horroru albo coś z mojego ulubionego przedziału czasowego – lat 80-tych, kiedy powstała masa kultowych dla mnie filmów. Jakiś czas temu w kinach gościł "Doomsday", z recenzji wynikało, że to taki porządny ukłon w stronę splatterów. Takie skrzyżowanie "28 dni później" i "Mad Maxa", więc gdy nadarzyła się okazja obejrzałem. Liczyłem na post-apokaliptyczną campową ucztę, ale się przeliczyłem.

Mamy lata trzydzieste dwudziestego pierwszego wieku. Anglię atakuje śmiertelny wirus, na którego nie ma lekarstwa. Dwadzieścia pięć lat wcześniej, Reaper, bo tak go nazywano, zaatakował Szkocję, w wyniku czego ta, została odgrodzona murem, a jej mieszkańcy skazani na wymarcie. Rząd pilnie potrzebuje szczepionki, a że w Glasgow nadal ktoś żyje, co od trzech lat potwierdzają zdjęcia satelitarne, wysyłają za mur oddział żołnierzy dowodzony przez panią Major – główną bohaterkę. Jak można się domyśleć wszystko się pierdzieli, dwa opancerzone transportery szlag trafia, a niedobitki z oddziału muszą wiać gdzie pieprz rośnie. Koncepcja znana z dziesiątek filmów i sądzę, że przynajmniej połowa jest lepsza od "Doomsday".

Dostajemy kiepskie, schematyczne do bólu postaci. Główną rolę obsadzili ładną dziewczyną, która gra jedną miną jak Nicholas Cage. Różnica taka, że Cage gra miną wiecznie zdziwionego baseta, a Rhona Mitra wygląda jakby jej ktoś przez cały film kocie gówno pod nos podstawiał. Brak gry aktorskiej można byłoby przełknąć gdyby chociaż biegała roznegliżowana, ale niestety. Ani kawałka pośladka czy piersi z jej strony się nie uświadczy (a postać, która trochę biustu pokazuje pani major szybko zabija). Cała reszta oddziału z którym wyruszyła do Szkocji jest w zasadzie niepotrzebna. Zawodowcy z super sprzętem, a dają się podejść jak małe dzieci uzbrojonym w siekiery dzikusom, którzy ukryli się w pomieszczeniach wcześniej sprawdzonych. Równie dobrze mogliby być zagrani przez jednego aktora i nie wyszłoby to gorzej, bo nawet nie można było się im przyjrzeć. Albo w ogóle po co tracić czas na przedstawianie załogi, skoro ona zginie w czasie krótszym niż zapamiętanie ich imion? Wystarczyłaby sama Major. Dobra. Prawda jest taka, że ich obecność usprawiedliwiona jest tym, że od czasu do czasu coś powiedzą, bo Major to typ milczka, z której ust nie padają nawet zabójcze hasła w stylu Arnolda. Zamiast charyzmatycznych postaci, które wzbudziłyby sympatię widza i pociągnęłyby film, twórcy wrzucili sporą ilość fabularnych bubli i wytartych schematów. Szybę w opancerzonym wozie rozbija się dwom ciosami toporka (tak wiem, to nie była szyba pancerna, tylko dlaczego nie była?). Mamy wątek złej władzy, która knuje przeciwko obywatelom i nic z tego nic nie wynika. Snują swoje plany i mimo iż zostali nagrani, i taśma idzie nawet w odpowiednie ręce to ten wątek nie wzbogaca filmu w żaden sposób. Ani nie jest ciekawiej, ani nie wpływa to znacząco na losy bohaterów. Zapchaj dziura, której celem jest pokazanie że dzicy szkoccy kanibale nie są wcale tacy najgorsi. Jest urocza wyprawa ciuchcią na prowincję, gdzie jak się okazuje, bohaterowie trafiają wprost do średniowiecza z rycerzami w pełnych zbrojach i krwawymi igrzyskami na dziedzińcu. Dowiadują się tam czegoś co widz wie od początku. Bo przecież skoro w Szkocji ktoś przeżył to pewnie dlatego, że był odporny, bo niby kto i jak miał opracować lekarstwo, skoro przekazy radiowe jasno wskazywały, że w laboratorium niedługo upadnie. Ale dla mniej pojętnego odbiorcy jest Malcolm McDowell ze swoim psychotycznym głosem. W trzy minutowym występie tłumaczy, że lekarstwa nie ma i że pomysł wyprowadzki do zamku był jego. Daje się odczuć, że ten diabelnie sprytny przywódca przed wybuchem epidemii należał do bractwa rycerskiego. Jedynym jasnym punktem jest pościg, który następuje po ucieczce do podziemnego schronu, w którym znajdują się telefony komórkowe i super szybki samochód. Pościg jest dynamiczny, efektowny i w przeciwieństwie do reszty filmu dobrze się go ogląda.


Do tej jedynej zalety można dodać kilka minut z Lee-Anne Liebenberg, szczyptę humoru (który przez cały film się w małych ilościach gdzieś przewija), sporą ilość splatter i gore (które są na wysokim poziomie) oraz obecność całkiem przyjemnego patentu ze sztucznym okiem (które jest tak jakby trochę wymuszonym plusem z mojej strony). Niestety, jeżeli przymknie się oko na idiotyzmy scenariusza, to Doomsday irytuje swoim wykonaniem i marnym aktorstwem. Film jest zwyczajnie słaby i tylko niewiele różni się poziomem od filmów Uwe Bolla, a trzeba zaznaczyć, że jest znacznie mniej od nich zabawny. Nastawiałem się na film akcji, przy którym trzeba będzie lekko zmrużyć oko, ale w tym wypadku najlepiej będzie je w ogóle zamknąć. Wątpię, żebym się, w tej całej mojej miłości do campu, nie poznał na filmie. To po prostu kiepska wysoko budżetowa produkcja, zły film, który miał być dobry ale mu nie wyszło. Nawet nie jest niesmaczny. Mam wrażenie, że Neil Marshall, który nakręcił sympatyczne "Dog Soldiers" i fantastycznie straszne "Zejście" (oryg. "The Descent" - widać, że facet lubi tytuły na 'D', bo jego następny film nazywa się "Drive"), napisał scenariusz do "Doomsday" jako piętnastolatek, a teraz mając dostęp do środków zrealizował swoje szczenięce marzenie. Niepotrzebnie. Jeżeli szukacie filmu z 'doom' w tytule, to "Doom", który też opowiada o oddzile żołnierzy, jest znacznie lepszy.


Jeżeli kogoś ciągnie do podobnych klimatów, a podobał mu się końcowy wyścig to sądzę, że nadchodzący "Death Race" będzie filmem wartym obejrzenia.

niedziela, 13 lipca 2008

Stara trylogia

Kamila poznaje "Gwiezdne Wojny" i cieszy mnie to ogromnie. Oglądamy razem, bez żadnych maratonów, co kilka dni kolejny film, i to że robimy razem cieszy mnie jeszcze bardziej. Bo jedną z najfajniejszych rzeczy jest pokazywać ukochanej osobie coś, co lubiło się będąc dzieckiem (a później i młodzieżą) i co w pewien sposób ukształtowało miłość do kultury popularnej. Jakiś czas temu skończyliśmy starą trylogię w odnowionej wersji i bawiliśmy się dobrze. Te trzy seanse obudziły we mnie dawną miłość do wykreowanego przez Lucasa i setki innych osób świata. Albo raczej wszechświata. Mimo, iż te filmy, w pewien sposób wymykają się obecnie wszelkim próbom zrecenzowania (czego nawet nie mam zamiaru próbować robić), to i tak postanowiłem spisać kilka moich przemyśleń.
Nie kocham starej trylogii jako całości. Jestem fanboy’em "Imperium kontratakuje". To właśnie epizod piąty oglądałem jako pierwszy i były to chyba czasy przedszkolne. Połowy nie zrozumiałem, drugą połowę bałem się oglądać, ale film mnie porwał. Po prostu kocham jego klimat, przepadam za tym zakończeniem, w którym bohaterom wszystko się popieprzyło. To cześć najbardziej dojrzała, najlepiej przemyślana i najmocniej trzymająca w napięciu. Scena w której Luke staje na bagnach oko w oko z Vaderem przyprawiała i przyprawia nadal o gęsią skórkę. Pojedynek w mieście w chmurach, rozpaczliwe krzyki Skywalkera i ten samobójczy skok zrobił na mnie te kilkanaście lat temu piorunujące wrażenie. To był chyba pierwszy film jaki oglądałem, gdzie dobro nie zatriumfowało. Rebelianci dostali baty na lodowej planecie, Solo zamrożono i zabrano cholera wie gdzie, Luke traci rękę i miecz świetlny, a Vaderowi nawet płaszcz się nie pobrudził. Na dodatek, z początku nie wiedziałem, że to ma ciąg dalszy, więc byłem podłamany takim obrotem spraw. Przeżycie podobne do tego jakie można zafundować kilkulatkowi pokazując "Milczenie owiec", gdzie na koniec potwór, którego bał się przez cały film ucieka i czai się gdzieś tam na wolności. Później żadna już część Gwiezdnych Wojen nie miała takiej siły oddziaływania.
Całość widziałem trzy razy. Na VHSach w podstawówce, później w kinie te odnowione wersje i teraz, na przełomie czerwca i lipca wersje z 2004 roku. Piątkę obejrzałem kilka razy, przy każdej nadarzającej się okazji. Obojętnie czy miałem lat dziewięć, trzynaście, piętnaście czy dwadzieścia trzy odczucia w stosunku do epizodów czwartego i szóstego były zawsze takie same.
"Nowa nadzieja" mnie nudziła swoim leniwym wprowadzaniem w fabułę. Pojedynek z Obi-Wanem był kiepski, atak na Gwiazdę Śmierci mi się dłużył. Film uratował Han Solo swoim ciętym dowcipem i koleżką Chewim. "Powrót Jedi" znielubiłem zaraz po pierwszym seansie. Znacznie lepsze efekty i brak teatralnego wykończenia, ciekawszy scenariusz i masa akcji (to wszystko w porównaniu z "Nową nadzieją") mogły z powodzeniem sprawić, że film byłby świetny. Lucas chyba wielbi wpieprzać głupkowaty element rodzinny. Przez to co nawyprawiał, "Powrót Jedi" wydaje się być, skierowanym do młodszego widza. O ile w "Imperium kontratakuje" postacią family friendly był Yoda, który od razu zyskał moją sympatię, o tyle Ewoki (i ich temat muzyczny) po szóstej części znienawidziłem. Autentycznie. Teraz już może tak bardzo nie drażniły i jakoś nie sposób mi wyobrazić sobie bitwy o Endor w wykonaniu innych stworzeń, jednak film w moich oczach sporo traci przez tą grupkę karzełków w króliczych skórach. Do tego doszły te wszystkie muppety w pałacu Jabby, które teraz zastąpiono komputerowymi stworkami. Po tych dziesięciu latach od ostatniego obcowania z "Powrotem Jedi" rzuciła mi się w oczy jeszcze jedna rzecz. Pojedynek między Skywalkerami i nagabywania Imperatora. Przez całą walkę (swoją drogą bardzo fajną) staruch powtarza w kółko ten sam tekst o przejściu na ciemną stronę mocy, chyba tylko po to, aby zirytowany widz mógł go jeszcze bardziej znienawidzić.
Co się tyczy odnowienia filmów – wyszło bardzo na plus. Szczególnie to dopracowanie modeli pojazdów i rozbudowa Mos Eisley. Fajnie, że wstawili McDiarmida do "Imperium kontratakuje". Byłem przekonany, że holocron nadal pokazuje inną postać, która co prawda była przerażająca, ale nie zgadzała się z resztą, a tu miła niespodzianka (jak się okazało to było już w wersji z 1997 roku, ale jakoś tego nie zauważyłem). Dobrze, że dorzucili również te kilka łączników z nową trylogią. Jakieś migawki Coruscant, Tatooine i Naboo. I tak, widziałem Haydena Christensena i po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że mi nie przeszkadzał. Christensen to Anakin. Cokolwiek zarzucać jego grze aktorskiej to już do końca będzie kojarzył mi się z tą postacią, a Shaw którego mamy ze trzydzieści sekund to najwyżej Humpty Dumpty albo jakaś komediowa wersja Mr. Freeze’a.
Mimo tego braku uwielbienia względem epizodów cztery i sześć uważam je za dobre filmy. Mają średnie aktorstwo, Marka Hamilla, drętwe dialogi i momentami są infantylne i irytujące, ale to i tak wspaniała zabawa. Uważam stare Gwiezdne Wojny za jedną z najfajniejszych rzeczy jakie nakręcił człowiek. Minęło tyle lat i nikomu nie udało się stworzyć podwalin dla bardziej rozbudowanego i wciągającego świata (nie liczę Star Treku ze względu na jego serialowy rodowód) . To taki niedościgniony wzorzec dla całego gatunku science fiction, chociaż to tylko, uważana przez wielu za gorszą od innych podgatunków, space opera. Po ośmiu latach przerwy znów wciągnąłem się w cały ten expanded universe i bawię się fantastycznie, więc w najbliższym czasie pojawi się tu trochę wpisów związanych z Star Wars.

piątek, 11 lipca 2008

Rycerz Gotham

Ósmego lipca na sklepowe półki w Stanach trafił "Batman: Gotham Knight", czyli jak sądziłem taki smaczek przed premierą "The Dark Knight". Sześć krótkich animowanych opowieści wyreżyserowanych przez sześciu reżyserów ze scenariuszem sześciu scenarzystów. Trzy razy sześć. Według zapowiedzi twórców akcja miała rozgrywać się między wydarzeniami znanymi nam z "Batmana: Początek", a tymi które poznamy w najnowszym filmie Nolana. Jak się okazało "Batman: Gotham Knight" to nie żaden smaczek, ale pełnowartościowe danie i jak sądzę najdojrzalszy i chyba zarazem najlepszy animowany Batman. Wyznanie to wychodzi spod moich palców bardzo ciężko, bo jestem olbrzymim fanem kreskówek Timma. Muszę przyznać, że "Rycerz Gotham" jest nie tylko fantastyczny od strony wizualnej, ale i również cholernie miodny. Po nieobecności w "The Batman" wraca Kevin Conroy – jedyny prawdziwy głos Bruce’a Wayne’a i jego mroczniejszego wcielenia, więc nie tylko ogląda się to fantastycznie, ale i słucha.
Na pierwszy ogień idzie "Have I Got A Story For You". Opowieść utrzymana w konwencji znanej z jednego z odcinków (i pewnie z tuzina innych rzeczy, ale akurat ja znam to stamtąd) "The New Batman Adventures" mianowicie z "Legends of the Dark Knight". I tam, i tutaj mamy grupkę dzieciaków, które opowiadają sobie historie o Batmanie. Każde ma własną wizję bohatera i każde uważa, że ma rację. Oczywiście na koniec pojawia nam się Batman z przeciwnikiem i zaczynają okładać się po gębach. O ile dobrze pamiętam w "TNBA" łomot dostał Firefly (chyba jedyny łotr z Gotham, który dał się pokonać Melowi Gibsonowi). Tutaj mamy jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego, wyposażonego w masę gadżetów człowieka w czerni. Historia jest opowiadana "od tyłu", a Gacka przedstawiono jako gigantycznego nietoperza, który odrywa swoim ofiarom głowy (sweet), wielkiego, skaczącego po budynkach robota i jako żywy cień (chyba najfajniejsza wizja). Za animację odpowiadało Studio 4°C i jeżeli chodzi o wykonanie to ten odcinek przypomina bardzo ich olśniewające wizualnie "Tekkon Kinkreet" i sympatyczne "Beyond" - historię o błędach Matrixa umieszczona w "The Animatrix". Żyjące miasto, dynamiczna i bardzo szczegółowa kreska, lekko karykaturalne postaci, i chociaż akcja dzieje się w dzień i wrzucono trochę wątków komediowych, to klimacik jest. Zakończenie, mimo iż oczywiste, ogląda się bardzo przyjemnie. W kolejnym segmencie - "Crossfire" na główny plan wychodzi dwójka detektywów: Anna Ramirez i Crispus Allen (głosu użycza mój ulubiony kryminalistyk Gary Dourdan). Policjanci z polecenia Gordona eskortują do Arkham przestępcę złapanego przez Batmana. Allen jest sceptycznie nastawiony do pomocy udzielanej przez Mrocznego Rycerza. Ramirez próbując wyprowadzić go z błędu, pokazuje mu poprawę jaka zachodzi w okolicy. Pech chce, że trafiają w sam środek mafijnych porachunków. Oczywiście pojawia się Batman, ratuje Crispusa przed niechybną śmiercią w eksplozji i zdejmuje po kolei przeciwników. "Crossfire" animowało Production I.G znane ze wstawki w pierwszym "Kill Billu" i fantastycznego serialu "Ghost in the Shell". Odcinek mroczny, z fantastyczną sekwencją z płonącym Batmanem i dobrą pointą na koniec.
W "Field Test" Lucius Fox daje Bruce’owi nowy gadżet, który wytwarzając bardzo silne pole magnetyczne potrafi odbijać przyciski. Wayne zabiera oczywiście nowinkę w teren by sprawdzić jej działanie w kontaktach z bandziorami. W porównaniu z poprzednimi dwoma segmentami "Field Test" wypada średnio. Głównie ze względu na bardzo mangową animację studia Bee Train przez którą Batman wygląda jak jakiś rycerz zodiaku, ale też scenariusz jakoś specjalnie mnie nie urzekł. Zakończenie przewidywalne i dość typowe, ale jak sądzę dzięki tej historii mamy znacznie pełniejszy obraz motywów jakimi kieruje się facet w pelerynie, który stawia życie innych (nawet tych złych) ponad swoim własnym. Średnim odcinkiem jest również piąta historia - "Working Through Pain" robiona do scenariusza Briana Azzarello (jednego z niewielu nazwisk, które kojarzę w liście płac). Za animację po raz kolejny odpowiadało Studio 4°C, jednak tym razem postawiono na bardziej klasyczną kreskę, a szkoda. Jest nadal przyjemnie dla oka, mrocznie kiedy trzeba, ale wydaje mi się, że zabrakło pazura który by pociągnął historię. Batman poważnie ranny szuka wyjścia z kanałów, w które zapuścił się ścigając przestępcę. Próbując opanować ból wspomina swój pobyt w Indiach i nauki pobierane od wyklętej fakirki. Najjaśniejszym punktem jest sama końcówka, bo kilka dialogów, prawie romans i bójka w wykonaniu młodego Bruce’a nie są specjalnie interesujące.
Ostatnią opowieścią w tej antologii jest "Deadshot". Jak można się domyśleć mamy tutaj pojedynek z... Deadshotem – zabójcą, który specjalizuje się w zadaniach niewykonalnych i chełpi się opinią człowieka która nigdy nie pudłuje. Kolejnym celem snajpera doskonałego ma być James Gordon - komisarz, który zalazł za skórę wszelkiej maści bandziorom. Mimo ochrony policji musi interweniować Batman. Na dachu pędzącego pociągu dochodzi do nierównej walki – pięści kontra kule. Rezultat jest oczywisty, jednak dla Wayne’a zwycięstwo miało dużo większe znaczenie, gdyż stanie na wprost dymiącej lufy pistoletu przypomniało dzień, w którym stracił rodziców. Animację robiło Madhouse, jak dla mnie czołówka jeżeli chodzi o anime. Są piękne efekty świetlne i bogata sceneria. Jak dla mnie "Deadshot" jest świetne. To według moich standardów taka klasyczna historia z Gackiem. Najwyższe miejsce na podium jednak należy się historii czwartej. "In Darkness Dwells", bo o nim mowa jest również animacją robioną przez Madhouse, tyle że tym razem jest zdecydowanie straszniejszej. Ma miejsce porwanie kardynała O'Fallona. Napastnik opisywany jest jako ponad dwumetrowy jaszczurzo podobny potwór, a świadkowie są pod działaniem gazu produkcji Scarecrowa. Batman rusza do kanałów i trafia na samego Killer Croca (który wygląda trochę dziwnie, ale jestem chyba zbytnio przyzwyczajony do kreacji jaką stworzył Timm), napompowanego gazu strachu. Potwór przegrywa walkę, dostaje strzała z antidotum, ale wcześniej udaje mu się zarazić Batmana toksyną. Mroczny Rycerz rusza dalej. Ramie w ramie z narkotycznymi wizjami przemierza podziemia i w końcu odnajduje Jonathana Crane’a. Sposób przedstawienia walki, kolorystyka, jak i sceneria przywiodły mi na myśl jakiś piekielny krąg. Serio! Ci szaleni kultyści, latające wszędzie nietoperze, jednooki demon z kosą, świetne efekty dźwiękowe i mocna muzyka - skojarzenie nasunęło się samo. To Hell and Back. Trzeba pochwalić Madhouse, bo w bardzo fajny sposób wykorzystali spowolnienia czasu (zresztą nie tylko w tym segmencie) i zaserwowali nam najciekawszą, a przy okazji pełną akcji historię. "In Darkness Dwells" to coś naprawdę mocno zapadającego w pamięć.
"Batman: Gotham Knight" to jedna średnia, trzy bardzo dobre i dwie fantastyczne opowieści. To przede wszystkim dojrzałe historie z Człowiekiem Nietoperzem. Sporo tutaj nawiązań do tragicznej śmierci rodziców Bruce’a, motywów jakimi kieruje i wartości jakie wyznaje ta postać. Istnieje coś takiego jak psychologia postaci. Jest mrocznie, dość brutalnie i czuć klimat znany z "Batmana: Początek". To jedna z animowanych produkcji ze świata DC, która otrzymała w UK kategorię wiekową od 15 lat z uwagi na sceny przemocy i obecność krwi. Porównuje się tą antologię do "Animatrixa" i muszę przyznać, że coś w tym jest. Przede wszystkim obie pozycje łączy wykorzystanie animacji znanej z anime, i ten styl w obu przypadkach się sprawdza, chociaż w "Rycerzu Gotham" brakowało mi jakichś bardziej znanych reżyserów. Drugą wspólną cechą jest wypełnianie luki między częścią pierwszą, a kolejnymi. Zamysł świetny, tyle, że historie ze świata Matrixa cierpiały na poważną wadę, nie było tam interesującego bohatera. Całość była zbyt porwana, segmenty nie pasowały do siebie i tym samym wydało mi się to mało ciekawe (chociaż nie całkowicie). W przypadku Batmana dostałem coś do czego będę wracał wielokrotnie (już wracam!) i jak sądzę spokojnie może to funkcjonować samodzielnie. Muszę posiadać "Batman: Gotham Knight", najlepiej wersję dwupłytową. Wspaniała rzecz! Na moją ocenę z pewnością ma wpływ sentyment do Batmana i Conroy'a, ale nie sądzę, żebym trafił na lepszą animowaną adaptację amerykańskiego komiksu z superbohaterem. Prawdziwy mus!

Oficjalna strona antologii

sobota, 5 lipca 2008

Lament paranoików

Młodziutkiej projektantce postaci - Tsukiko Sagi udało się stworzyć kultową postać różowego pieska Maromi. Jej pracodawca zbija na maskotce krocie i każe dziewczynie zaprojektować kolejną, jednak ta przeżywa kryzys twórczy. Presja szefa i nieżyczliwi współpracownicy nie pomagają, dobrego pomysłu ciągle brakuje, a kolejne projekty idą do kosza. Wizja porażki przytłacza młodziutką Tsukiko. W nocy przed ostatecznym terminem dzieje się coś, co okazuje się być dla niej wybawieniem. Staje się obiektem agresji nieznanego nastolatka. W pamięci wyrył jej się jedynie obraz chłopaka, najwyżej kilkunastoletniego w czapce z daszkiem, złotych rolkach i zgiętym, złotym kijem baseballowym.
Tak zaczyna się "Paranoia Agent", anime Satoshiego Kona, takiego japońskiego speca od psychologicznego anime. Kon ma na swoim koncie kilka filmowych hitów: "Perfect Blue", "Rodziców chrzestnych z Tokio", "Paprykę", i zaliczoną współpracę z Mamoru Oshii i Katsuhiro Otomo. Gatunkowo tworzy rzeczy bardzo różne. Raz będzie to mocny thriller, a innym razem film familijny. "Paranoia Agent" to jego debiut telewizyjny. Wyszło mu anime mroczne, ciężkie i z pewnością jedno z najtrudniejszych jakie oglądałem. Za animację odpowiadało studio Madhouse, więc jest ładnie, chociaż nie jest to tak do końca ważne. Jak sądzę w tej produkcji obraz gra rolę drugorzędną i najważniejsza jest historia.
Kolejne odcinki są zasadniczo poświęcone innym postaciom, ale młodociany napastnik na rolkach nazwany Shōnen Batto, wraz z Tsukiko i jej wymyślonym pieskiem Maromi oraz dwójką detektywów prowadzących śledztwo Keiichim Ikari i Mitsuhiro Maniwą stanowią trzon i wokół nich kręci się historia. Kolejne postaci mnożą się z odcinka na odcinek i dzięki nim detektywi zdobywają kolejne wskazówki, a w konsekwencji popychają akcję do przodu. Twórcy przedstawiają nam bohaterów, których życie zmieniło się diametralnie przez atak, którego byli ofiarą bądź świadkiem. Mamy dzieciaka kandydującego na przewodniczącego szkoły, ale tracącego sympatię tylko przez to że jeździ na złotych rolkach.. kobietę z rozdwojeniem jaźni, które walczą ze sobą o dominację nad ciałem, skorumpowanego gliniarza – krawężnika, który siedzi w kieszeni yakuzy i niechcący łapie naśladowcę przestępcy. Zaprezentowane postaci odpowiadają pewnym stereotypowym wzorcom (wścibski dziennikarz, zagubiona nastolatka, zapracowany mąż, samotna żona), a prezentowana historia porusza problemy, które wg reżysera gnębią typowego mieszkańca japońskiego miasta. Są w to zawsze zamieszane negatywne emocje: wyobcowanie, samotność, strach, presja, utrata tożsamości. Kon pokazuje to w taki sposób iż wydaje się, że atak Shōnen Batto rozwiązuje sprawę. Jest dla bohatera wyzwoleniem. Jest lepiej, ciśnienie spada, sprawy wydają się znajdywać rozwiązanie.
W pewnym momencie jednak seria (chociaż tylko 13 odcinkowa) staje się dość schematyczna, a w końcówce cierpi na przebajerowanie i zbytnie pokręcenie. Pomieszano rzeczywistość z wykreowanym przez chory umysł światem fantazji, snów, omamów. Gubimy się w tym, nie potrafimy stwierdzić czy to co nam pokazują jest prawdą czy fantazją. Granica się zaciera, bohaterowie zaczynają fiksować, zamykać się w swoich umysłach i zatracać w marzeniach. Końcówka całkowicie odbiega od tego poważnego obrazu społeczeństwa, który zaserwowano na początku i chociaż mi się to podobało bardziej niż przynudzanie, które pojawia się gdzieś tak w połowie, to jednak trochę się rozczarowałem. Spodziewałem się po serii, od początku do końca socjologicznego studium Japończyków. W jednym z wywiadów Kon powiedział, że pracując przy wcześniejszych produkcjach wiele z jego pomysłów odpadło w fazie realizacji i żeby to wykorzystać stworzył ten serial. Czuć to wyraźnie. Dużo wątków, dużo poruszanych problemów, różne typy narracji. Niektóre epizody to jak dla mnie niezależne historie, gdzie pod koniec nagle wdziera się chłopak z baseballem. Całość w konsekwencji wydaje się przemyślana, chociaż przedobrzona.
"Paranoia Agent" to ciekawa pozycja dla ludzi lubiących wyciągnąć jakieś wnioski z tego co oglądają. Poruszono i skrytykowano kilka dość ciekawych zjawisk społecznych. Dostało się produktom zdobywającym miano kultowych, społeczności fanów (tu chodzi mi o otaku), zakłamanej moralności skośnookich, sposobowi wychowywania dzieci, ale przede wszystkim tej łatwości, z którą Japończycy uciekają w świat fantazji. Bo w pewnym momencie Shōnen Batto żyje właśnie dzięki plotkującemu społeczeństwu, które widzi go wszędzie i upatruje w nim krwiożerczego potwora. Z drugiej strony zacieranie granicy między światem prawdziwym, a światem fikcji, wrzucanie w to masy symboliki i odwołań do folkloru czy kultury japońskiej mogą spowodować, że będzie to dla wielu pozycja częściowo niezrozumiana, a w konsekwencji niestrawna (dla innych będzie to z pewnością największy atut). Ja plasuję się tak pośrodku. Doceniam oryginalność i pomysłowość, ale traktuję jedynie jako ciekawostkę.