poniedziałek, 26 listopada 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #8

Gra "Okami HD" od Capcomu. Na konsole ostatnio wysyp odświeżanych hitów z poprzedniej generacji. Sam mocno z tego korzystam i zaopatruję się na różne sposoby w to co mnie ominęło. Sony oczywiście ma co najlepsze - między właśnie "Okami", a wkrótce dwie części "Yakuzy", na które czekam bardziej niż na gwiazdkę. "Okami" to dla mnie na pewno odkrycie przed duże "OK**WA"! Okami to po japońsku "wspaniały bóg", a zapisane innym krzakiem "wilk" - tak zamierzona dwuznaczność, bo w grze kierujemy poczynaniami wilczycy Amaterasu, która - tak się składa -jest jakimś ważnym dla świata bogiem (matką reszty pochodzących z chińskiego zodiaku bóstw). Gra jest bardzo mocno osadzona w shintoizmie i folklorze japońskim. Pełnymi garściami czerpie z mitologii i legend. Przesiąknięta jest też bardzo charakterystycznym humorem, który ociera się o slapstick i wywołuje jak mało co ostatnio szczery uśmiech na mojej gębie. Oprawa graficzna to cell-shading stylizowany na japońskie malarstwo suiboku-ga (styl bardzo mocno związany z kaligrafią, gdzie obraz maluje się głownie czarnym tuszem). Chociaż prosta to jest równie mocno urokliwa co widoczki ze "Skyrima". I sam gameplay też bardzo mocno jest z tym stylem związany - wszystkie moce Amaterasu (a jest ich naprawdę sporo) gracz odpala wykonując pociągnięcia pędzla. Chcesz ściąć drzewo? - ciachasz pędzlem poprzeczną kreskę. Chcesz żeby inne drzewo zakwitło? - jego koronę bierzesz w okrąg z tuszu. Naprawdę świetny patent! Jedyna rzecz, która osobiście mnie drażni to oprawa dźwiękowa. Muzyka jest bardzo przyjemna, ale dźwięki które wydają postaci podczas "mówienia" (tekst pojawia się w chmurkach) przyprawiają mnie o zgrzytanie zębów. Lepiej gdyby były nieme. Gra ma ponad 6 lat, ale czuć w niej świeżość i jednocześnie ducha poprzedniej generacji. Takie nieśpieszne łażenie po rozbudowanym świecie. W erze bardzo dużej dynamiki, przesadnej filmowości i intensywnych doznań "Okami" serwuje cholernie przyjemną odmianę. Mimo iż jest to tylko liniowy i trochę dziwny RPG. No i motyw budzenia świata do życia może być całkiem dobrą osłodą na coraz krótsze dni i dobijającą szarość świata.


Filmy trylogia "20 Century Boys" - wszystkie wyreżyserowane przez Yukihiko Tsutsumi. Któregoś letniego dnia trafiłem na zdjęcie Przyjaciela (głównego antagonisty serii) i sprawdziłem skąd pochodzi. Okazało się, że z filmu Tsutsumiego, a ten facet ma u mnie całkiem spory kredyt zaufania za straszne i fajne skręcone "Sairen". Więc zabrałem się za poszukiwania i zaopatrzyłem się w te 3 długachne filmy. Każdy ma trochę ponad 2 godziny, a do tego tworzą całość/ciągłość - lepiej oglądać jeden po drugim bez zbędnych przestojów, bo postaci jest bardzo dużo, a wątków chyba jeszcze więcej. To rzecz na podstawie mangi Naoki Urasawa, baaaardzo mocno japońska w swojej duszy, więc baaaardzo mocno pokręcona. To stylistyczny miszmasz, kombinacja kina akcji, komedii, obyczajówki, dramatu, kryminału, science fiction i cholera wie czego jeszcze. Jest tam wszystko: gigantyczne roboty, zabójcze wirusy, latające talerze, terroryści, zmienione w fortecę Tokio i super moce. Do tego właściwą akcję przeplatają sentymentalne retrospekcje z lat 70-tych przywodzące na myśl chociażby "Stand by Me". "20-seiki shônen" to historia przyjaźni grupki chłopców, którzy jako dzieciaki bawili się w bazę na moczarach, mieli wspólne sekrety i pasje, a którym 30 lat później przyjdzie ratować świat przed szaleńcem. Nie znam dzieła Urasawy, ale spotkałem się w internecie dość często z określeniem "arcydzieło". To na pewno wielka rzecz, bo filmy to dość dobrze oddają. Czuć tam dziecięcą fascynacje Expo'70, miłość do rocka i uwielbienie do popkultury. Jeżeli lubicie dziwactwa, jeżeli interesuje was taka totalnie pokręcona historia, która ma naprawdę wszystko... i przede wszystkim, jeżeli się nie boicie i umiecie docenić tą "inność" - te filmy czekają na to żebyście je odkryli. Mnie urzekły. Są świetne... chociaż jak to japoński pop - nie dla każdego. 



Muzyka  "Joe Hisaishi meets Kitano films" od... jak łatwo się domyśleć Hisaishiego, do... jak łatwo się domyśleć filmów Kitano. Dzięki tej płycie po raz kolejny odkryłem jak wspaniałym kompozytorem jest ten facet. Jakoś jego twórczość zdefiniowało mi robienie dla Miyazakiego i Ghibli - skądinąd kapitalne ścieżki, uwielbiam praktycznie każdy soundtrack, ale przez nie w jakiś dziwny sposób postrzegałem Hisaishiego. Przez lata traktowałem go... nie do końca poważnie. Marginalizowałem jego pracę i talent. Muzyka do filmów Ghibli jest wspaniała, ale nie znając reszty jego twórczości, miałem wrażenie, że facet potrafi robić tylko to. I dopiero teraz dochodzi do mnie jak wszechstronny i utalentowany z niego gość. Rzadko się zdarza, żeby pisana na zamówienie muzyka tworzyła tak fenomenalny myślowy krajobraz, oddawała emocje i uczucia jakie towarzyszą bohaterom, widzowi czy nawet reżyserowi. Warto wrzucić ją na warsztat i wybrać sobie to co najbardziej podpasuje. Jest to naprawdę spory przekrój - stylistycznie te aranżacje są mocno zróżnicowane. Ja słucham każdego - płynę przez jego twórczość i rozpływam się z zachwytu. Sprawdźcie koniecznie! 


Uff... dzisiaj tak wyszło, że sama japońszczyzna. 

poniedziałek, 19 listopada 2012

1Q84/1

Kupując box "1Q84" szykowałem się na podobne tornado jak w przypadku "Kroniki ptaka nakręcacza". Na czytanie wybrałem nawet tą samą porę roku. Niestety. Pierwszym tomem mnie Murakami zawiódł. Piszę to z bólem serca, bo książki tego gościa autentycznie uwielbiam, a tutaj mam, jak na razie, chyba najsłabszą powieść jego autorstwa. Fajna koncepcja - dwie przeplatające się historię Aomame i Tengo, które gdzieś się powinny łączyć... tak myślę. Z tym że nie do końca wiadomo czy na pewno. Bo są te dwa światy, jeden zapewne wykreowany w głowie któregoś z bohaterów - z bazą radziecko-amerykańską na księżycu i nowymi mundurami japońskiej policji. To powinno mnie kupić całkowicie. Uwielbiam podobne rzeczy. Niestety jakoś nie jestem w stanie przełknąć naiwnych dialogów, powolnego, prawie zerowego tempa - które chociaż u Murakamiego lubię, tutaj wybitnie mnie drażni. Mam wrażenie, że brakło porządnego redaktora, który powiedziałby: "Facet, trzeba ciąć", bo olbrzymim grzechem tej powieści jest powtarzanie, powtarzanie i jeszcze raz powtarzanie pewnych kwestii. Aomame i jej rozkminianie w bibliotece tutaj króluje, ale informacje o sekcie podawane były tyle razy, na tyle sposobów, że rzygać się chciało.

Nie jest oczywiście tak do końca źle. To Murakami - gościu nie schodzi poniżej pewnego poziomu. 

Jak człowiek zagryzie zęby i zacznie przebijać się przez te strony zastoju to dostrzeże w tej powieści duży potencjał. Murakami ma ciekawe pomysły. Jego postaci są świetnie nakreślone, mają zdrowo popieprzone problemy i naprawdę niefajną przeszłość. Podoba mi się, że facet ich nie oszczędza. Nie tyle robi im krzywdę, co opowiada o krzywdach jakie ich spotkały. Co chwilę wywleka jakąś tajemnicę, brudny sekret - od którego mam ciary. Takie rzeczy od których włosy się jeżą. On i King mają opanowane to do perfekcji. Zdrady, kłamstewka, drobnostki, której jak kropla drążąca skałę, wpływały przez lata na psychikę. Tutaj widzę, że Murakami bierze na warsztat fanatyzm - nie tylko religijny - i jestem ciekawy jak to mu ostatecznie wyjdzie. Sądzę też, że trzeba część pierwszą traktować jako swoiste preludium - wprowadzenie w postaci i główne wątki. Już mam w łapach tom oznaczony numerem 2. 

sobota, 3 listopada 2012

Wybuchające Beczki

Tematyka gier pojawia się teraz praktycznie podczas każdego wypadu z kumplami na piwo. Czasem rozmawiamy o zakupach, czasem wspominamy jakieś starocie, czasem komentujemy coś co nam się udało odstawić podczas niedawnego multi. Ale na pewno najwięcej rozmawiam z Adamem i często takimi tematami wypływamy na szerokie wody. Rozwodzimy się nie tylko nad fabułami, ale nad tym jak te historie są opowiadane, i dlaczego kurde coś pamiętamy lepiej, a coś gorzej. Czemu czujemy dysonans grając w "Uncharted", czemu różne rzeczy różnie na nas działają, dlaczego nie lubię serii o asasynach, kiedy fajnie szukać znajdziek i kiedy dobre multi jest dobre. 



I tutaj wchodzi książka o grach.


"Wybuchające Beczki - zrozumieć gry wideoKrzysztof Gonciarz 


Kwintesencja wielu - moich i Adama - pijackich rozmów, które uskuteczniamy od jakiegoś czasu. Fajnie Gonciarz wykłada o co w tym całym graniu chodzi. Polecam, chociaż pewnie wielu osobom, które nie grają wyda się: a) niezrozumiała, b) nudna, c) niepotrzebna. Ale naprawdę otwiera oczy. Pokazuje po pierwsze, że granie to taka sama forma wytracania wolnego czasu jak czytanie czy oglądanie filmów, po drugie, że forma nawet rozwijająca i zmuszająca do refleksji. Nie tylko podczas picia piwa. Graczom też na wiele aspektów otworzy oczy. Zaczyna się więcej rzeczy dostrzegać i czerpać jeszcze większą przyjemność z grania.


I w ogóle szanowny autor to sympatyczna osoba. Piszę to wnioskując po kanale yt i tych kilku słowach które zamieniliśmy na MFK. Będę kupować kolejne książki. 

czwartek, 1 listopada 2012

Dead is peachy


flcl to takie zombie, którego się nie da uśmiercić. Co jakiś czas powstaje, połazi, pojęczy, po czym znów na nieokreślony czas pada. Dobrze mu tak, mnie również. Od zrywu do zrywu. Ogarnąłem się trochę i mam ochotę popisać ciut więcej niż kilka zdań na facebookowej tablicy. Dobry pomysł, żeby kolejną serię wpisów rozpocząć czymś dobrym. Mam dzisiaj fazę na Peaches i trafiłem na kawałek "Kick it", gdzie razem z Iggy Popem kopie dupska zombiakom. Myślę, że pasuje. 

wtorek, 31 lipca 2012

Awesome!


MOBA. Multiplayer Online Battle Arena. LOL, DOTA, HON. Od momentu jak odkryłem, dzięki kmhowi, czym to jest, zapragnąłem być częścią tego fenomenu. Niestety tak kupa złomu przy której teraz klepię te słowa nadaje się co najwyżej na maszynę do pisania. Ktoś mądry pomyślał i zrobił MOBA na PS3. Od maja, z różnym natężeniem, bawię się w "Awesomenauts"... ostatnie dwa tygodnie próbujemy z Radkiem wypełnić tą grą każdą wolną chwilę. Emocje i fun są naprawdę duże.

Początkowo "Awsomenauts" wydaje się mało atrakcyjne, szczególnie jeżeli przyjdzie walczyć w niezgranej, przypadkowo dobranej drużynie. Brak healera albo jakiegokolwiek supportu, gdy wszyscy gracze są nastawieni na ofensywę, kończy się zazwyczaj albo bardzo szybkim (i mało satysfakcjonującym) zdobyciem bazy albo bardzo kiepsko. Dlatego najlepiej grać z kompanem, czy to na split screenie czy po sieci (koniecznie z włączonym headsetem). Wtedy wyciąga się z tego tytułu wszystko co najlepsze i można zacząć myśleć. Rozwijać taktyki, sprawdzać układy zdolności i tworzyć zespół. 



Im dłużej gram, im więcej postaci próbuję zbadać, im częściej decyduję się na zmianę setupu, tym bardziej uwidacznia się złożoność tego tytułu i bogactwo pomysłów jego twórców. Każdy dany nam zawodnik ma swoje miejsce w grze i bez względu na funkcję może być naprawdę potężny. To samo działa w drugą stronę, na każdego jest sposób, a pracując zespołowo można rozjechać nawet lepszą (wyższą poziomami) drużynę. Z pierwszym patchem, w którym wprowadzono dwie postaci, poprawiono mocno bilans i rozgrywka stała się jeszcze przyjemniejsza. Coraz rzadziej trafiają się 5-10 minutowe potyczki. Ostatnio nie starcza nam godziny na dwie gry. 

To trochę taki sidescrollowy shooter w bardzo kreskówkowej grafice. Jest to celowo utrzymane w klimatach seriali animowanych z lat 80tych i 90tych. Retro pełną gębą - począwszy od designu, przez muzykę, a na nazwach trofeów skończywszy.  Od rzucanych one linerów micha sama się cieszy, zresztą to samo jest z mocno szalonymi pomysłami twórców. Bo największą dla mnie zaletą "Awesomenautsów" jest właśnie to, że gra nie jest do końca na serio. Wielki fun i salwy śmiechu, sporo frustracji i rzucania mięsem, ale przede wszystkim doskonała i absorbująca rozgrywka. To taka gra, gdzie nie da się bezmyślnie wciskać krzyżyka - wymaga się od gracza zaangażowania i sporego skupienia. Tutaj 10 sekundowa pauza czy jedna przypadkowa śmierć może spowodować załamanie się obrony i nasza baza wylatuje w kosmos.

Jeżeli lubicie potyczki w multi to nie ma co się zastanawiać! Uwierzcie mi, nie ma to jak skopać dupsko rosyjską małpą kilku Amerykańcom.

środa, 6 czerwca 2012

Zło jest brzydkie w...

The Backwater Gospel

Dawno nie oglądałem tak dobrze zrealizowanej i strasznej krótkometrażówki. Już sam styl kreski jest niepokojący, a gdy w grę wchodzą cienie to zrobiło mi się naprawdę chłodno. W sumie Grabarz to chyba najmniej zepsuta postać w tej zbieraninie brzydali - twórcy zaprezentowali tak paskudne ryje, że autentycznie ten makabryczny finał cieszył mnie podwójnie. Obejrzyjcie jak już będzie ciemno.


piątek, 1 czerwca 2012

Ukulele i gra

Ale to takie ukulele, które nie gra.

W specjalnej edycji (Edycji Szaleńca) "Far Cry 3" będzie dostępna figurka bubblehead głównego antagonisty, którą doczepił ciała hawajskiej laleczki, która właśnie trzyma instrument. Poniżej zdjęcie i filmik z montowania laleczki.



wtorek, 29 maja 2012

Heavy Rain

"Heavy Rain" od Quantic Dream. Wspaniała gra... paragrafowa, mówię Wam! 


Była to jedna z produkcji, które sądziłem, że przegapię z powodu braku konsoli. I było mi smutno. Tak jak smutno jest mi z powodu braku chęci wydawania Kojiego Suzuki w Polsce. Obejrzenie kilku krótkich trailerów nakręciło mnie chyba jednak bardziej na tą grę niż na prozę "japońskiego Kinga". Oczami wyobraźni widziałem ten interaktywny kryminał, w którym próbujemy złapać seryjnego mordercę jako CSI w klimatach noir, czy skrzyżowanie "Milczenia owiec" z "Mechanikiem". Widziałem mroczny thriller, z klimatem tak gęstym jak angielska mgła. 

Bardzo lubię, mimo całego spierdzielenia scenariusza, wcześniejszą produkcję Quantic Dream -  "Fahrenheit". I w końcu mam sonkę, zagrałem w HR i mogę tylko napisać, że też go lubię. Tak samo bardzo, ale i jestem dosyć mocno rozczarowany.

Historia jest bardzo fajna i spójna - tego nie można było powiedzieć o poprzedniku. Czwórka bohaterów, każde próbuje odkryć tożsamość Mordercy z Origami. Ethan, któremu wcześniej ginie w wypadku jeden syn, a teraz znika drugi, boi się, że ma rozdwojenia jaźni i to on jest tym złym. Zostaje wciągnięty grę, którą jak sądzi sam dla siebie przygotował. Przypadkowo poznana Madison, która oczywiście ma swoje problemy (psychiczne, a jakże!) i ukryty cel, mu w tym pomaga. Agent FBI Jayden borykając się z uzależnieniem, chce dopaść mordercę by udowodnić swoja wartość, a prywatny detektyw Scott Shelby wynajęły rodziny ofiar, które nie są zadowolone z pracy policji. Ich drogi się przeplatają, każde z nich prowadzi na swój sposób własne śledztwo. Można naprawdę się z tymi bohaterami zżyć. W zależności jak się ich poprowadzi (czy to w dialogach czy zachowaniu) można czuć do nich sympatię albo antypatię. Tutaj nie ma zgrzytów. 

Naprawdę przyjemnie się to wszystko dopełnia. Skrypt jest świetnie napisany, a tożsamości mordercy  nie udało mi się domyśleć. Wybory, poza kilkoma, są nieźle pomyślane i konsekwencje działań wcale nie takie oczywiste. Niewiele produkcji pozwala nam zobaczyć całkowity triumf dobra lub zła czy śmierć każdego z bohaterów. Gracz mimo wszelkich starań może nie uratować dziecka albo spieprzyć ile się da, a ostatecznie i tak dopaść mordercę. Jest kilkanaście różnych zakończeń, które są wypadkową wielu działań, nawet tych z pierwszych rozdziałów. To też jest bardzo fajne, a gdy myślę o wyborze zakończenia z "Deus Ex: Human Revolution" (skądinąd świetnego) to ciśnie mi się na klawiaturę słowo "przekurewskozajebiste".



Przeceniłem w moich marzeniach mechanikę. Wyobraziłem sobie, że nowa generacja pociągnie za sobą dziesiątki możliwości. Że jeżeli gracz się nie pośpieszy podczas oględzin miejsca zbrodni to deszcz zniszczy część dowodów, jeżeli chociaż chwilę dłużej będzie błądził po pomieszczeniu to zmieni układ chronologiczny, czegoś nie zobaczy, zdąży na coś zupełnie innego. Zgubi trop, nie odbierze telefonu. Spodziewałem się dynamicznego świata. Niestety, HR to nadal tylko paragrafówka. Świetnie wyglądająca, mająca naprawdę wspaniałą animację, wpędzającą w melancholię muzykę paragrafówka. To tylko krok od tych książeczek, gdzie na końcu każdego rozdziału wybieraliśmy ja się ma nasz bohater zachować i gdzie przeskakiwaliśmy między stronami. Druga sprawa to sam gameplay, który ogranicza się do wciskania guzików, kręcenia gałką i dzięki SIXAXIS machania padem (to cała rewolucja względem ich poprzedniej gry). To w olbrzymiej większości łatwiejsze lub trudniejsze quick time events, które w pewnym momencie robią się po prostu nudne.

Na pewno twórcom należy się uznanie za poruszenie wielu cięższych (przynajmniej dla tej gałęzi rozrywki) kwestii. Strata dziecka, problemy psychiczne, odrzucenie, samotność... mało która gra pozwala sobie na tak pozbawione "funu" tematy. Cytując twórcę HR "to bardziej wyrafinowane przeżycie". Z pewnością przeciwstawię się zaleceniom twórców i odpalę płytkę jeszcze nie raz. Spróbuję poprowadzić historię zupełnie inaczej. Jest tego warta.

czwartek, 24 maja 2012

Still playin'


Powoli wszystkie sezony zbliżają się do oczekiwanych cliffhangerów, inne seriale dobiegają końca, ale udało mi się wypatrzeć jeszcze jakieś ukulele. 

Dziewiętnasty odcinek tego sezonu "Dr House" - jestem trochę w plecy względem emisji w USA, bo oglądam z lektorem. Wilson wraca po ciężkim weekendzie do pracy i na laptopie znajduje pokaz slajdów - to wszystko czego nie udało mu się zapamiętać... 43 sekunda na wideo poniżej (nic innego nie znalazłem) i widać jak go zmęczyło granie.



poniedziałek, 21 maja 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #7

Dzisiaj tylko dwie pozycje. Miał być jeszcze serial i... jeszcze jedna książka, ale to byłoby bez sensu. Mijałby się z celem tych wpisów, dlatego serial dostanie osobny wpis. O książce też napiszę kilka zdań, z tym że to znowu jest cykl, więc wstrzymam się do czasu aż pochłonę jego większość.

Książka     "Dallas '63" od Stephena Kinga. Chociaż nadal uważam go za mojego pisarza nr 1, to czasy kiedy czekałem z utęsknieniem na premierę jego książek minęły, wydawałoby się, bezpowrotnie. Część ostatnich pozycji mam nadal jeszcze nieprzeczytaną i tłumaczę wszystkim wkoło, że to na chude czasy, kiedy mistrz przestanie pisać. Ale prawda jest tak, że się ostatnio z Kingiem mijałem... Wracając do meritum. "Dallas '63" - tutaj niespodziewanie stary kochany King napisał powieść tak mocno trzymającą w napięciu, tak ciekawą i wciągającą, tak świeżą, że zaliczyłem opad szczeny. Nie spodziewałem się już tego po nim. Myślałem, że czasy kiedy jego proza potrafiła mnie opętać czy dać po pysku nie wrócą. A tu proszę! Tam jest wszystko to za co go przez wiele lat wielbiłem, a czego ostatnio jakoś mi brakowało! Na dodatek to King nowej jakości. Chociaż leje wodę, chociaż operujący doskonale mi znanymi sztuczkami... czułem to wszystko co pochłaniałem jakoś inaczej. Nie wiem czy to ucieczka od Maine czy może jednak mocne osadzenie tej opowieści w historii. Pozwoliłem sobie zapomnieć, że już zaliczyłem ponad 50 innych jego pozycji. Gdyby nie masa kapitalnych nawiązań w ogóle zapomniałbym, że to ten sam gościu co napisał Mroczną Wieżę! Tak działa "Dallas '63". Powieść z miejsca wbiła się do mojej żelaznej czołówki. Fajni bohaterowie, piękny wątek miłosny, świetnie opisane lata 50te i 60te. Do tego naprawdę ciekawy wątek fantastyczny - podróż w czasie, Człowiek z żółtą kartką, to że przeszłość nie lubi być zmieniana czy ta alternatywna rzeczywistość. Czytać!

Film    "Cold Fish" w reżyserii Shinona Sono. Jeżeli oglądaliście jakiś wcześniejszy film tego faceta - "Klub samobójców", "Noriko's Dinner Table", "Ekusute" czy "Strange Circus" to mniej więcej wiecie czego się spodziewać. Ciężkie, niespecjalnie rozrywkowe kino, które zostawia człowieka w przybitym nastroju i z masą kotłujących się myśli. Nie jestem specjalnym entuzjastą takich przeżyć, ale zdecydowałem się na "Cold Fish" zachęcony bardzo pozytywną recenzją na Horror Online (nie żebym się mocno ich ocenami sugerował, ale w temacie skośnych filmów mają tam u mnie spory kredyt zaufania). Film pokazuje złamanie człowieka i to w taki perfidny, podszyty fałszem sposób. To jednocześnie film o funkcjonującym w społeczeństwie psychopatycznym zabójcy, który sącząc swój jad, zaraża złem nim innych, jak i studium upadku, stopniowej degeneracji. I chociaż przemiana, to pęknięcie wypada może i trochę sztucznie, to nie potrafię się po nim otrząsnąć. Druga sprawa, że to film dla wytrzymałych ludzi, którzy lubią eksperymentować z ekstremalnymi rzeczami. Chociaż może część moich znajomych uzna go za niespecjalnie brutalny, to i tak myślę że Sono ich czymś zaskoczy. Nie oszczędza widza - pełno tam brutalnego realizmu, makabry i zwyrodniałego czarnego humoru. 

środa, 16 maja 2012

Zombies Man, They Creep Me Out!

Pamiętając o zasadzie, że cycki napędzają odwiedziny otwieram ten krótki wpis tym: 


Uwaga komunikat! Sporo w najbliższym czasie będzie na flcl zombiaków. Jakoś tak dobierają mi się ostatnio gry (no może nie same, ale też te wszystkie promocje i przypadkowe okazje... przecież to nie moja wina). To po pierwsze. Za tym idą inne rzeczy - jedno napędza drugie. Druga sprawa, że polubiłem je jeszcze bardziej, a moje uwielbienie do żywych trupów od zawsze było naprawdę wielkie. Teraz wszystko co zombie będzie odpowiednio tagowane. Żeby potomnym łatwiej było szukać.

Tytuł notki to cytat z "Ziemi żywych trupów" - chyba jedyna dobra i warta zapamiętania rzecz w tej produkcji.

O ukulele nie zapomniałem, po prostu nigdzie go nie widzę! Nawet w "Hawaii 5.0" jakiś nieurodzaj.

Zombinladen

Wiem, że stare i że pewnie większość z was to widziała. Ja o tym zupełnie zapomniałem i przypomniała mi to któraś z horrorwych stron z fb. 


Fałszywy trailer "Zombinladen The Axis of Evil Dead" cały czas pachnie wybornym serem i nawet nie powinni się zastanawiać tylko to kręcić. Chociażby Uwe Boll! Widać jak wielki jest potencjał takich produkcji i myślę, że ten cały nurt powrotu do campu i filmów klasy be od SyFów jest niezłą odtrutką na tony chłamowatych produkcji z Hollywood. A jak są tam zombie i striptizerki ... no czego chcieć więcej?



wtorek, 15 maja 2012

Usprawiedliwienie

Jakoś tak wyszło, że wczoraj nie udało mi się nic polecić. W dzień namnożyło mi się zajęć, wieczorem wpadł kumpel, nocy nie chciało mi się zarywać. To nauczka, żeby sobie ten wpis przygotowywać jakoś w tygodniu, ale do tego znowu nigdy nie dojdzie. Dzisiaj na pocieszenie Black Label Society i ich "Parade Of The Dead", bo ostatnio jakoś nie mogę się odgonić od zombie. 


Obiecuję też, że w tym tygodniu będzie się coś tutaj pojawiać. 

sobota, 12 maja 2012

Żywe trupy idą dalej

"The Walking Dead" - jeden z najgorętszych tytułów dla miłośników zombie, które nie odniosły nigdy równie spektakularnego sukcesu jeżeli chodzi o komiks i serial. Ich twórca, Robert Kirkman okrzyknięty został cudotwórcą, chyba i nawet słusznie, bo jego dzieła to nie tylko dołożenie cegiełki, ale powiew świeżości wywracający medium do góry nogami - czy to chodzi o zombie czy o superbohaterów. Osobiście z "Żywymi trupami" (bo tak je w Polsce nazywamy) jestem prawie od samego początku. Zacząłem je czytać zanim wydano pierwszego trade'a i chociaż uwielbiam to jestem już nimi trochę zmęczony. Do drugiego sezonu serialu jeszcze się nie zabrałem. Tłumaczyłem sobie na początku, że czekam jak już będę mieć bezpiecznie na dysku całość, ale od finału upłynęły tygodnie, a ja nadal nie kliknąłem "play". Teraz tłumaczę sobie, że przeczytałem o jeden mem o tym, że Lori to głupia pinda za dużo. Moim największym grzechem jednak jest to, że nie sięgnąłem po książkę. Jeszcze większym, że wydali ją koledzy. Dlatego postanowiłem się rehabilitować grą i zakupiłem dzień po premierze. 

Za elektroniczne "The Walking Dead" odpowiada studio Talltale Games, które słynie z wydawania epizodycznych gier na licencji. Zrobili "Jurajski park", "Powrót do przyszłości", "CSI" i nawet rzucili się na Monkey Island. Sporo moich znajomych ceni ich i lubi, ale dla mnie było to pierwsze spotkanie. 

Kierujemy poczynaniami Lee Everetta - nowej postaci w uniwersum, który przed opanowaniem świata przez zombie był wykładowcą, któremu przytrafiło się kogoś... zabić. Zaczynamy w radiowozie od dialogu z policjantem, który eskortuje nas do więzienia. Tak się składa, że na drogę wychodzi truposz i bardzo szybko lądujemy w rowie, a że w Ameryce wszystko jest większe, ten rów kończy się kilka metrów poniżej poziomu drogi. Uprzejmy policjant chce się nam teraz dobrać do mózgoczaszki, a my mimo rannej nogi uciekamy ciemnym lasem ile fabryka dała. Trafiamy na przyjemne przedmieścia, gdzie ratuje nas kilkuletnia dziewczynka. Z wiadomości jakie jej matka nagrała na automatyczną sekretarkę możemy wnioskować, że sierota. Lee bez namysłu postanawia ją zabrać ze sobą i ruszamy z tą dwójką bohaterów w nieznane. Nie bójcie się, nie zdradzam wam całej fabuły "A New Day", to dopiero pierwsze kilka minut. Na swojej drodze spotkamy postaci, które później, w komiksie, pozna Rick (trzeba pamiętać, że Lee uczestniczy w historii od dnia zero, natomiast Rick w tym czasie  smacznie śpi w szpitalnym łóżku) i niektóre wydarzenia, których będziemy świadkiem odbiją się echem na ekipie Grimesa (na pewno jedno z tego pierwszego epizodu).

Zacznę od tego co mi się nie podoba. Gameplay. "The Walking Dead" to powiedzmy, że przygodówka. Ja jestem przyzwyczajony do starej szkoły. Najnowszą w jaką grałem było "Machinarium", które bądź co bądź, było bardzo klasyczne. Wcześniej miałem olbrzymią przerwę i dla mnie ten gatunek to cały czas gra w której muszę używać szarych komórek do rozwiązywania zagadek i wymyślania niecodziennych kombinacji przedmiotów. "The Walking Dead" nie jest taką przygodówką. Te elementy są zdawkowe, uproszczone do minimum i weterani gatunku (za jakiego nigdy w życiu bym się nawet w myślach nie nazwał) będą nimi zażenowani (nie tylko rozczarowani). Jest za to trochę QTE i nawalania w przyciski, trzeba też trochę podjąć szybkich decyzji - to jedyne momenty, na których możemy polec i doprowadzić do naszej śmierci. Popychamy historię dokonując różnego rodzaju wyboru: "poprzyj w kłótni tego gostka z wąsem", "broń dzieciaka przed plującym staruchem", "uratują dziewczynę i licz na coś więcej", niejednokrotnie pod presją czasu. Tym samym zdobywając sympatię lub uznanie, a jednocześnie robimy sobie też wrogów. Nie sądzę jednak, żeby którykolwiek podjęty przeze mnie wybór doprowadził bohatera do przedwczesnej śmierci. To przypomina wielką, interaktywną grę paragrafową. Osobiście bardzo takie rzeczy lubię, widać że twórcy się przyłożyli i nie traktują tego po łebkach, ale jestem rozczarowany zerowym poziomem zagadek i niestety strasznie łatwą rozgrywką. Nie można mieć wszystkiego, prawda? Zrekompensować można to sobie wielokrotnym przejściem i odkrywaniem konsekwencji swoich "nowych" działań. Widać, że postawiono tutaj na rozwój historii, jej ciągłość co też się chwali.

Elektroniczne "The Walking Dead" ma bardzo przyjemną dla oka grafikę i taki komiksowy feel. Klimat też taki charakterystyczny dla tego tytułu - otaczające przygnębienie i rezygnacja, ale jednocześnie bardzo łatwo się zatopić w ten świat (tego trochę brakuje serialowi). Do tego jest nawet krwawo, chociaż tak jak w oryginale środek ciężkości przesunięty jest w stronę ludzkich dramatów, a nie galopującej akcji czy krwawej jatki. Fani będą zachwyceni nawiązaniami do historii Ricka. Trafimy na farmę Hershela i poznamy Shawna, usłyszymy historię Thomasa Richardsa (przynajmniej jestem pewny, że to o niego chodzi) i spotkamy mojego ulubieńca Glenna. 

W ogóle fani będą zadowoleni. Hiper entuzjazm jak uderzył z recenzji trochę mnie zaskoczył. Z jednej strony fajnie, że nie nasrano na markę i nie jest to bezmyślna strzelanka (w stylu "Dead Nation") żerująca na licencji. Super, że to pełnowartościowy produkt rozwijający świat kreowany przez twórcę. Ale bardzo wysokie oceny i wychwalające pod niebiosa recenzje uważam za przesadzone. To po prostu przyzwoita, prościutka gra. Trochę jak interaktywny film. To czy historia opowiedziana przez ludzi z Talltale Games jest w porządku będę mógł napisać dopiero po skończeniu ostatniego epizodu... kiedy to będzie? Pewnie na początku września. Na razie jest w porządku. 

Trochę sobie wytłumaczyłem i moje rozczarowanie jest teraz zdecydowanie mniejsze niż dwa tygodnie temu - dlatego też zwlekałem z pisaniem, bo wiedziałem, że mogę być niesprawiedliwy. Jeżeli tak jak ja lubicie "Żywe Trupy", wiecie dokładnie czego się spodziewać (nowej generacji gra paragrafowa z quick time events) i macie ochotę stracić kilkanaście godzin to śmiało. Jeżeli szukacie klasycznej przygodówki w klimatach horroru to lepiej poszukajcie tej płytki z "Prisoner of Ice", którą lata temu dołożyli do CDA.


poniedziałek, 7 maja 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #6

 Książka    "Sukkub" autorstwa Edwarda Lee. Horror zawsze będzie gatunkiem najbliższym mojemu sercu, ale szczerze mówiąc... coraz rzadziej mnie ekscytuje. To jest dosyć przykre, jeżeli tylko raz na kilka miesięcy mogę cieszyć się przyzwoitą lekturą z tego gatunku. Brakuje w Polsce współczesnych, dobrze napisanych i interesujących, a jednocześnie brutalnych i krwawych horrorów! Na szczęście pojawił się Edward Lee ze swoim "Sukkubem" - dla mnie objawienie! Nie dość że naprawdę hardcore'owy - i pod względem brutalności, i pod względem wyuzdanego seksu, to jeszcze oldschoolowy (napisana została na początku lat 90tych) - ze świetnie zbudowanym klimatem. Oldschoolowy, bo mamy demona, atrakcyjną kobitkę i uciekających psychopatów. Żadnego postmodernizmu, neogotyku - po prostu czyściuteńki spletterpunk, że aż się micha cieszy. Jest to historia powrotu do miasteczka, które skrywa mroczną tajemnice. Tak jak Gatlin, Salem czy dziesiątki wiosek odwiedzonych przez Mouldera i Scully, tak i Lockwood jest jednym z najlepszych przyczółków dla poprowadzenia trzymającej w napięciu historii. Lee naprawdę daje czadu i pozwala sobie na o wiele więcej niż inni pisarze. Seksualne perwersje Mastertona wydają czasami niewinne w porównaniu z tym co on serwuje. Ale mimo, że książka epatuje przemocą i seksem to jednak nie tylko w tym upatrywać należy jej siły. To porządnie napisany klasyczny horror, gdzie senne mary mieszają się z jawą i czytelnik momentami traci orientację co było już złudzeniem, a co prawdą. Autor ma bardzo przystępny styl, można dopatrywać się podobieństw do Kinga chociażby. Osobiście polecam i daję bardzo dużą rekomendację. Jeżeli lubisz pełnokrwiste horrory to nawet nie zastawaj się nad zakupem! PS. Guru zakochasz się w tej książce (albo i nie, ale od bardzo dawna wiadomo, że się nie znasz!).


Film    "Legenda piekielnego domu" scen. Richard Matheson, a nawet więcej! Ekranizacja jego powieści "Hellhouse", która wg Crusi jest bardzo dobra, a że jej gustowi ufam, to tak musi być. Ja czytałem jedynie prequel. Napisała go do antologii "Jest legendą" Nancy Collins i muszę przyznać, że zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Tak na marginesie, naprawdę warto tą książkę kupić, sporo świetnych opowiadań! Wiedziałem więc czego się mniej więcej spodziewać po filmie i to też dostałem. Solidny, klasyczny i porządnie zagrany ghost story z nawiedzonym domem w roli głównej. Oczywiście to film z początku lat 70tych, gdzie jeszcze nie do końca świadomie operowano kiczem, czasami ze śmiesznym rezultatem. Tutaj takim bękartem jest scena ataku opanowanego przez ducha kota, można się popłakać ze śmiechu. Oprócz kota Salema i śmiesznych min obojga medium (mediów? jak to odmienić?) cały film jest utrzymany w jak najbardziej poważnym klimacie i naprawdę czuć czającą się i pełzającą grozę, jak w "Nawiedzonym domu" Wise'a. Spokojny, stonowany, z kilkoma mocniejszymi jak na tamte standardy scenami. Przyjemny, chociaż zdaję sobie sprawę, że seans wielu może rozczarować.  Strasznie podoba mi się tagline tego plakatu: "For the sake of your sanity, pray it isn't true!"


Jakoś w tygodniu chyba kilka rzeczy, takich okołohorrorowych wpadnie na bloga. Mam nadzieję.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #5

... chociaż tak naprawdę tydzień piąty zaginął.

Na razie mało polecanek. Utknąłem między darciem gęby i wycinaniem bandyckich hord w "Skyrimie", a rozczłonkowywaniem zastępów zombie w zbugowanym "Dead Island". Bawię się tak dobrze, że cała reszta rzeczy, które pochłaniałem była, z nielicznymi wyjątkami, do bani i nawet nie szukałem specjalnie odtrutki, ale kilka fajnych rzeczy się trafiło. 

Film    "Horror Express" z 1972 roku. Straszna ramotka, ale wyjątkowo zabawna i przyjemna na ten specyficzny dla staroci sposób. Niewiele brakuje żeby waliła stęchlizną i grzybem, ale właśnie to "niewiele" odgradza ten film od ton crapu, które powstawało w tamtym okresie i przy którym wytrzymuje się tylko dzięki fanatycznemu oddaniu. Występują same tuzy: Peter Cushing, Christopher Lee i Telly Savalas - ten ostatni w roli lubiącego wypić Kozaka. Fabuła to kosmos. Dosłownie. W pędzącym przez Syberię pociągu ożywa zamrożony człowiek pierwotny, który gotuje pasażerom mózgi swoim świecącym czerwoną żarówką okiem. Okazuje się, że jest... no tego nie zdradzę, ale dzięki temu potrafi posiąść ich wspomnienia i wiedzę. Oprócz niego jest jeszcze grupka Anglików, którzy sobie "sirują" i piją herbatę, a przy okazji przewożą różne dziwne rzeczy, jest też szpieg, które te rzeczy chce ukraść, a także mnich-brat Rasputina, który z gorliwego chrześcijanina zostaje wyznawcą bestii. W końcu są też zombie i wielkie bum na koniec. Oldie but goldie!

Film     "Noc komety" z 1984 roku. Połączenie filmu sci-fi i horroru w konwencji post-apo, a poza tym czysty amerykański camp. Lata 80te wylewają się z każdej klatki. Oglądamy je we fryzurach, ciuchach, słyszymy w dialogach, onelinerach,  kiepściutki scenariusz to kwintesencja tamtych lat - ma to swój niepowtarzalny urok. Główne bohaterki, dwie nastolatki zaraz po zagładzie jedyne o czym myślą to o podrywaniu facetów i zakupach. Na dodatek potrafią pociągnąć serię z uzi, a kiedy trzeba mogą konkretnie komuś przypierdzielić. "Noc komety" w ogólnym rozrachunku trochę śmierdzi, ale jest tam jedna scena grozy, która obejrzana za szczyla śni mi się do tej pory - chodzi konkretnie o spotkanie Sam z policjantami. Dla fanów niedorobioncyh zombiaków i Catherine Mary Stewart (która w tym filmie jest świetna) pozycja obowiązkowa. Mnie się film podobał, ale ja zwyczajnie lubię dobre złe filmy.

Teledysk    Dye "Fantasy" reż. Jérémie Périn. Nie mam pojęcia co to za zespół, ale wypadała to Kamila. Już spory kawał czasu temu, ale sobie o tym przypomniałem i odświeżyłem. Miód na oczy wszystkich miłośników horrorów i pokręconych klimatów. Muzyka też całkiem niezła, chociaż to co mnie całkowicie przyciąga to animacja.


sobota, 28 kwietnia 2012

Zanim pójdziesz do kina na Avangersów z polskim dubbingiem...

... obejrzyj:



Silver Surfer przybył na Ziemię już 1994 roku. Z tej krótkometrażówki wychodzi, że zmienił figurkę T-800 w srebrnego Oscara tylko po to by później, wraz z jego małym właścicielem, mógł ją wchłonąć Galactus. Nie wiem co to jest. Czy traktować to jako ewentualną zapowiedź filmu z którego Marvel zrezygnował, reklamę nadchodzącego serialu animowanego czy może to po prostu miał być słaby krótki metraż? Nie przyłożyłem się specjalnie do researchu, aż tak bardzo mi nie zależało. Jak widać same efekty nie były jakoś porażające złe - problemem jest lichutka historia. Rozdźwięk między obecnymi produkcjami z tego uniwersum, a tym co robili 15 lat temu jest jednak olbrzymi, nie? Dobrze, że takie rzeczy popadają w zapomnienie. 

wtorek, 17 kwietnia 2012

Pamiątka po Kraju Rad

"Biała gorączka" Jacek Hugo-Bader

Dawno nie miałem tak przerażającej lektury. Przerażającej dlatego, że wierzę w jej prawdziwość. Rosja opisana przez Hugo-Badera to "potwór zębaty, gotowy gryźć gdy tylko zechce", a jej mieszkańcy jawią mi się jak skazańcy siedzący w celach na jakiejś ostatniej mili. Rzeczywistość bohaterów tych reportaży to jakiś koszmar, w którym nie wyobrażam sobie funkcjonować. Skorumpowany, zdemoralizowany, rozpity, rozłażący się w szwach. Niczego tam nie ma poza wszechogarniającą pustką, zimnem i wódką. I nie są to reportaże jakiegoś rusofoba, który tocz pianę z ust z nienawiści do wszystkiego co rosyjskie. Ale jasne strony, piękno tego olbrzymiego kraju, bogactwo kultur, które próbuje Bader przemycać w swoich tekstach niestety przysłania bandytyzm, głupota i degrengolada jaka zagnieździła się wśród tego narodu. Odebrałem te reportaże strasznie emocjonalnie, po niektórych byłem chory, nie mogłem przestać o nich myśleć - olbrzymia rekomendacja ode mnie. Czytajcie, świetna książka.


poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #4

Książka    "Na południe od granicy, na zachód od słońca" autorstwa Haruki Murakamiego. Jak zwykle lektura powieści Murakamiego dostarczyła mi sporo emocji, i chociaż w tym przypadku są to emocje raczej mi obce, to i tak ta powieść sprzedała mi konkretnego gonga. bohaterem jest facet pod 40stkę, który oprócz streszczania nam swojego życia, opowiada o tym jak zaangażował się w platoniczny romans, który o mały włos nie zniszczył go psychicznie. Zdrada to strasznie wyeksploatowany temat, ciężko tutaj chyba napisać coś nowego, ale Murakami podołał. Dokonał analizy umysłu faceta-egoisty, którego tak naprawdę nie można nazwać draniem i którego też nie potrafiłem znielubić. Oczywiście mamy tutaj też element, który umieszcza powieść gdzieś poza romansami, chociaż to uczucia są głównym tematem powieści. Autor stawia też pytanie czy aby na pewno to wszystko się bohaterowi nie uroiło. Czy nie spotkała go kara za grzechy młodości? Za takie zagwozdki cenię Harukiego. Zawsze potrafi zabić mi ćwieka. Myślę, że warto poświęć kilka wiosennych wieczorów na książkę, która przypomina co jest w życiu i miłości ważne. 

Gra   "Dead Island" od polskiego Techlandu. Jak nie polecić czegoś tak wybornego? Gry w której zabija się zombie to mokry sen wielbiciel podgatunku horroru jakim jest zombie flick. A "Dead Island" to chyba najlepszy sen jaki taki geek może wyśnić. Brutalna, że aż czasami naprawdę zastanawiam się nad sobą i nad ty co w tym wirtualnie wykreowanym świecie robię - bo uciąłem obie ręce grubasowi, a teraz kopniakami wrzuciłem go do basenu i go tam topię. Niepozbawiona czarnego humoru i zabawnych postaci, bo chyba ciężko byłoby przełknąć tą ultrabrutalność. Świetnym systemem sterowania bronią i klasyczną historią. Jedyne co trochę kuleje to bugi w coopie i nie do końca sprawny system rozwoju postaci. Ale mimo wszystko jest miodzio. Zabawa na wyspie śmierci to czysty fun.



Miesiąc z PS3

Mija miesiąc od kiedy bawię się na swojej PS3 i myślę sobie, że warto skrobnąć, ku pamięci, kilka przemyśleń na ten temat. Bo konsola to naprawdę fajna rzecz, a ja prawie o tym zapomniałem.

Może zacznę od tego, że wypadłem z grania na dobre jakieś 5 lat temu. Przyczyny były różne, ale chyba najważniejszą był fakt, że blaszak nie nadążał - pecety niestety w astronomicznym tempie się starzeją, a przynajmniej wtedy starzały. Byłem zawsze raczej typowym graczem-pcetowcem: fpsy, rpgi i strategie, i nie myślałem te parę lat temu o konsolce w ogóle. Niestety kupiłem niezłej klasy sprzęt, by po 2 latach nie móc odpalić na nim żadnej, nowości. I to mnie trochę rozczarowało, rozsierdziło... na te kilka lat sobie darowałem wyścig zbrojeń, nie zainwestowałem w sprzęt ani złotówki. I chociaż gdzieś tam po drodze były plany, by kupić Xboxa, to się nie złamałem. Odpalałem z rzadka starocie, które przechodziłem już dziesiątki razy albo coś co mnie w połowie poprzedniej dekady ominęło. Emulowałem i odświeżyłem sobie tym samym część biblioteki z PSXa. Ale grałem naprawdę mało. Zdarzały się nawet półroczne okresy, gdy nie odpaliłem nawet Bejeweled. Głód emocji związanych z graniem cały czas istniał, siedział głęboko ukryty i zdawałem sobie z niego sprawę dopiero kiedy wracałem podchmielony od kumpla, gdzie katowaliśmy przez kilka godzin nowy Mortal Kombat albo dzień po imprezie z kinektem kiedy piwkiem leczyłem zakwasy.

Najpierw, jakoś zaraz po wylądowaniu w gipsie, swoja sonkę pożyczył mi Rychu. Mocno wsiąkłem w kilka tytułów i jakoś niespodziewanie nadarzyła się okazja. Stałem się posiadaczem PS3 i myślę sobie, że chociaż jesteśmy w połowie cyklu życiowego konsoli tej generacji, to i tak był to świetny zakup. 

Olbrzymi plus za XMB - ten interfejs nie dosyć, że ładny to jest, przynajmniej dla mnie, strasznie intuicyjny i wygodny. Wszystko jasne i przejrzyste, sporo opcji, których jeszcze cały czas odkrywam i sprawdzam. PSStore to naprawdę świetne miejsce. Ceny czasem są dziwnie wysokie, szczególnie w przypadku dużych gier, gdzie bywają wyższe niż za wersje pudełkową - to może bardzo zniechęcić. Jednak jest sporo gier mocno przecenionych i widziałem kilka kapitalnych tytułów w cenie poniżej 20 zł. Dycha za takie kultowe (dla mnie) Front Mission 3, przy którym spędzi się spokojnie ponad 50 godzin (przy jednej rozgrywce, a przecież są dwa scenariusze!) to straszenie atrakcyjna cena. Jest to niewątpliwe bardzo wygodny sposób zakupów, chociaż mój bank robi kwasy i muszę bawić się niestety w prepaidy.

Mieszane uczucia mam względem pada. Wydaje mi się odrobinę za mały, a przecież nie mam wielkich dłoni. Kręcąc lewą gałką zdarza zahaczyć mi się kciukiem o kierunki, denerwują mnie tylne spusty, z których wiecznie spada mi palec. Ale uwielbiam SIXAXIS - uważam że to genialny wynalazek. Wielką zaletą jest, że nie muszę wymieniać w nim baterii tylko podłączyć pod usb żeby się podładował - to mega wygoda! Wiem, że każda liszka swój ogonek chwali, ale prawda jest taka, że ostatecznie wyżej oceniam pad od Xboxa - za lepszą ergonomię. 

Natomiast jeżeli chodzi o gry i ekskluzywy to nie potrafię stwierdzić, która konsola jest lepsza. Nie grałem znowu w jakąś wielką ilość tytułów, chociaż koledzy mnie porządnie zaopatrzyli. Przebiegłem okiem po listach tytułów i brakuje mi chyba tylko serii Left4Dead, aczkolwiek liczę, że po sukcesie "Portal 2" ewentualna trójeczka pojawi się na sonkę.

Podoba mi się idea trofeów. Wydłuża to nie tylko żywotność gier, ale też zmusza trochę gracza do wysiłku. Takie ogólne spostrzeżenie, bawiąc się przez ostatnie kilka tygodni to, widać że gry są obecnie bardzo łatwe. Na średnim stopniu trudności przechodzi się gry bez specjalnego wysiłku. I nie mówię tutaj nawet o elementach zręcznościowych, które upraszczane są do maksimum i nie trzeba nawet specjalnie celować przed skokiem, a też o zagadkach logicznych, przy których kiedyś trzeba było się solidnie napocić i porządnie kojarzyć, a teraz dostaje się co i ruszy "hinty", aby przypadkiem nie spędzić na niej dłużej niż trzy minuty. Wchodzą w grę te trofea i pojawia się przed graczem jakieś wyzwanie. To czy chce skończyć fabułę i odłożyć tytuł, czy wrócić tam jeszcze raz i się trochę pomęczyć zależy od niego. I tym samym mamy różne drogi życia dla jednej gry.

DLC, jak wypadałem z tematu to czegoś takiego jeszcze nie było. Ciężko trochę się pogodzić z tym, że za część wyciętej fabuły z "Deus Ex: Human Revolution" będę musiał zabulić dodatkowo kilkadziesiąt złotych, szczególnie, że jakaś, dość ważny fragment historii mi umyka i chcę ją poznać. Z drugiej strony dodatkowe postaci, mapy czy kampania, która dzieje się gdzieś tam obok gry (jak w przypadku "Dead Island") są jakby idealne pod DLC - wydaje mi się że to całkiem fair wobec gracza. 

Na razie tyle moich przemyśleń, spóźnionych względem tematu o jakieś 5 lat. Nie mam czasu, też pisać co tam skończyłem, bo wiecie... robię quest dla gildii złodziei w "Skyrimie", a tych jest pierdyliard.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #3

Nawet nie wiem kiedy ten tydzień zleciał, a to za sprawą "Skyrim", w którym utonąłem. Tym samym, mimo L4, świąt i siedzenia w domu, moce przerobowe były wyjątkowo małe. 

Film     A raczej filmy, bo polecam dzisiaj dwie części "Crows ZeroTakashiego Miike. Najlepiej jedna po drugiej. Samo nazwisko reżysera mówi dużo i wystarczy wielu osobom, aby rzucić się na tytuł lub z miejsca go odrzucić. Miike to bardzo specyficzny reżyser, doskonale operujący kiczem, nie bojący się trudnych i dziwnych tematów i przede wszystkim mające swoje własne autorskie podejście do wszystkiego. Lubi rzeczy zagmatwać, lubi wrzucić w jakąś prostą rzecz wepchnąć tyle metafizyki, że człowiek po trzecim seansie ostatecznie daje za wygraną, poddaje się stwierdzając, że nie rozumie. Lubi brutalność. Z "Crows Zero" jest troszeczkę inaczej. To prequel do bardzo popularnego shonena (mangi dla chłopców) "Crows" i chyba trochę konwencja przycięła mu skrzydła. Ten tytuł jednak sam w sobie jest bardzo mocno przerysowany i przesiąknięty specyficznym humorem, więc nie jest źle. 


To historia pewnego rocznika męskiego liceum Suzuran, szkoły dla wyrzutków - wron - i wydawać by się mogło, że to jest to jedna wielka banda chuliganów i oprychów. I wiecie co,tak chyba rzeczywiście jest.Warto jednak zaznaczyć, że to naprawdę sympatyczne i zabawne łotry. Największym osiągnięciem w Suzuranie i marzeniem każdego, kto chce się liczyć, jest podbicie (przez pobicie) całej szkoły i podporządkowanie sobie wszystkich band oraz klas. Najbliżej tego jest trzecioklasista Serizawa, ale szyki psuje mu Genji - nowo przybyły chłopak, syn lokalnego yakuzy. Genji podbiciem szkoły, chce udowodnić ojcu, że jest w stanie przejąć po nim schedę. Tak zaczyna się wielka rywalizacja i niekończące pranie po mordach. Kolejne fortele by osłabić przeciwnika kończy wielka ustawka, która może i wyłania zwycięzce, ale walka trwa dalej. 

W "Crows Zero II" na arenę wchodzi druga szkoła - Hosen. To jeszcze gorsze liceum, a zgoleni na pałę uczniowie tworzą jednolity front nienawiści. Genji przypadkowo zrywa zawieszenie broni i teraz Kruki po kolei są eliminowani. Musi ocalić honor i pozycję, ale ludzie nie za bardzo palą się do walki, szczególnie że podczas ostatniej wojny ktoś zginął. Wszystko oczywiście kończy wielka bitwa - inaczej być nie mogło, taka konwencja. 


Obie części "Crows Zero" można spokojnie określić mordobiciami, ale nie tylko o wesołe napieprzanie tutaj chodzi. Najważniejszym elementem w filmie jest przyjaźń, to ile te chłopaki robią dla siebie. Oczywiście honor i szacunek również. Mimo że bohaterowie rozwiązują wszystkie konflikty pięściami to wyraźnie zaznaczono, że przemoc nigdy nie jest rozwiązaniem. Że nieważne jakim twardzielem jesteś, zawsze znajdzie się ktoś na kim polegniesz. Nie będzie spoilerem jak napiszę, że Genjiemu ostatecznie nie udaje się podbić szkoły. Suzuran tak działa.


Historię kontynuuje manga Hiroshiego Takahashiego, która trzeba pamiętać, że była pierwsza. Bohaterami są pierwszoroczniaki z filmu, którzy gdzieś tam się przewijają w tle, ale nie są aktywni w konflikcie Genji-Serizawa. Przeczytałem na razie kilka tomów "Crows" i chociaż fajne, to raczej mi na razie starczy. Jest jeszcze "Worst", który też dzieje się w Sazuranie, ale już kilka lat po Krukach. Każdy z tytułów pokazuje nowe pokolenie. Dobrze widać jak przez lata ten mangaka rozwinął warsztat. Miike zekranizuje teraz jego inną gangsterska mangę - "QP". Już nie mogę się doczekać!

Strasznie długaśny mi ten wpis wyszedł, ale jeszcze kilka słów na koniec. "Crows Zero" ma niesamowicie fajny klimat. Miike wyrysował obraz niegrzecznych japońskich chłopców, którzy stoją pomiędzy yakuzą, a gangami motocyklowymi. I chociaż wydaje się to przejaskrawione, to jednak czuć, że jest w tym jakaś cząstka prawdy. Wystarczy pogrzebać trochę w necie by zobaczyć, że Kruki i ich kultura yankee to nie są rzeczy do końca wyssane z palca. Naprawdę bardzo fajne, raczej męskie i trochę inne kino. 

W przyszłym tygodniu mam nadzieję, że polecę trochę więcej i różnorodniej. Albo może i nie. 

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #2

Gra    "Trine" od fińskiego Frozenbyte. Jak dla mnie to duchowy spadkobierca kultowego "The Lost Vikings", w które zagrywałem się w podstawówce. Więc coś w tym jest. Może nie nowatorska, ale nadal  oryginalna, prawie trzyletnia platformówka, z bardzo dobrze zachowaną proporcją między miażdżeniem przeciwnika, a główkowaniem i kombinowaniem. Mamy tradycyjną trójkę bohaterów, z którą spotkać się można w co drugiej fantasy: rycerza, maga i złodziejkę. Każde z nich ma unikalne zdolności, a tytułowy Trine - pradawny artefakt, połączył ich dusze tak, że tylko jednym z nich możemy w danej chwili kierować. Od nas zależy jak przejdziemy etap, z czyich umiejętności będziemy korzystać. Mag, który potrafi tworzyć skrzynie i kładki oraz przesuwać obiekty jest tutaj moim faworytem, ale elementy zręcznościowe najlepiej przechodziło mi się złodziejką. Piękna oprawa audiowizualna i olbrzymia grywalność. Bardzo duży nacisk na szczegóły. Niby "mała" gierka, ale można zatonąć na długie godziny. Do wielokrotnego przechodzenia. 


Muzyka   Soundtrack do gry "Deus Ex: Human Revolution" skomponowany przez Michaela McCanna. O rany!, ale cudo! Może to po części spowodowane jest tym, że zauroczyła mnie gra, a świat w niej pokazany jest tak obłędnie miodny, ale zakochałem się w tej ścieżce. Od pierwszych sekund mnie porwała i coś czuję, że na długo zagości w moim odtwarzaczu. Trochę monotematyczny jestem, bo to znowu soundtrack ilustrujący science-fiction, ale co zrobić? "Deus Ex: Human Revolution" to przede wszystkim elektronika. McCann wzbogacił ją elementami symfonicznymi i chórami, także dostajemy coś mrocznego, ale nie przygnębiającego. Ta płyta jest naprawdę energetyczna, zresztą w grze niektóre kawałki przyspieszają tętno. Przebija się też trochę orient, bo część gry dzieje się przecież w Chinach. Bardzo fajna mieszanka, słuchajcie w ciemno!



Film    "The Seaside Motel". Portale internetowe klasyfikują tą ekranizację mangi jako komedię romantyczną, ale film Kentarô Moriya'y dzieli od tego gatunku strasznie dużo. Jest to dramat, który trochę zbacza w stronę czarnej komedii... coś w stylu "Czwartku" albo "11:14". Mamy tytułowy motel, który tak naprawdę leży w samym środku lasu i gór - jedyne morze można tam zobaczyć na obrazkach (coś jakby z Murakamiego) i kilkanaście osób, których losy się przeplatają. Jest uciekający hazardzista i jego uwielbiająca koty, wiecznie zadającą pytania dziewczyna, dwójka gangsterów i specjalista od tortur, prostytutka i komiwojażer, małżeństwo, któremu za bardzo nie idzie w łóżku i które aż się pali do zdrady. Cała plejada nieudaczników, którzy za bardzo nie wiedzą co ze sobą począć. Szukają miłości, szczęścia, drogi życia? "The Seaside Motel" to momentami zabawny, czasami trochę gorzki, niegłupi film. Nie jest to ten rodzaj rozrywki, przy którym można boki zrywać, ale ja się klika razy szczerze zaśmiałem. Lekko pokręcona stylistyka, fajny montaż i zdjęcia oraz umiejętne eksploatowanie klisz dodają mu uroku. Przyjemny seans. Szczerze polecam.

poniedziałek, 26 marca 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #1


Taki nowy cykl blogowy mi wpadł do głowy. Krótkie, dosłownie na kilka zdań, polecanki, na nadchodzący tydzień, w które mogę wepchnąć wszystko co jest dobre, a co nie doczeka się nigdy godnego odnotowania na blogu (bo jestem leniem, nie mam czasu, nie mam weny*). Będę starał się dawać to zawsze w poniedziałki i i trochę wcześniej niż dzisiaj. Lecimy!


Film   "Przygody Tintina" w reżyserii Spielberga. Dawno czegoś tak przyjemnego dla oka nie oglądałem. Ominąłem to w kinie, gdyż nasze pabianickie wycofało się z wyświetlania i teraz naprawdę żałuję, że nie wybrałem się do Łodzi. To najlepszy film nowej przygody jaki powstał od... lat! Na głowę bije ostatniego Indianę Jonesa czy Piratów z Deppem. Nieprzerwana akcja, zero dłużyzn, wspaniałe postaci i ich kapitalny (angielski) dubbing i humor! Wepchnęli tutaj dosłownie wszystko: pościgi na motorze za sokołem, czołg, dwóch niefrasobliwych policjantów, źle użytą bazookę, walkę dźwigów portowych, wielki piracki skarb, ucieczkę psującym się samolotem na pustynię i zwierzęcego pomagiera. I jest miodnie.  Wszystko gra, całość w 100% strawna. "Przygody Tintina" to czysty fun! Jeżeli ktoś lubi takie klimaty przygodowe to niech koniecznie sięgnie po ten tytuł. Odnaleźć tam można dziesiątki motywów dla których kochamy takie kino!

Muzyka     Soundtrack do "Mass Effect 3". W serię nie grałem i prawdopodobnie nigdy nie zagram. Trochę się z nią rozmijam. Za to muzyka z niej znana mi była od samego początku i nie mógłbym przegapić najnowszej odsłony. Uwielbiam to czego dokonali Jack Wall i Sam Hulick przy jedynce. Trochę gorzej mi wchodzi solowe poczynania Walla, ale to nadal solidny kawał soundtracku. W trójce wrócił Hulick, a swoją cegiełkę dołożyli: Christopher Lennertz, Sascha Dikiciyan, Cris Velasco i... Clint Mansell. W przypadku tego ostatniego mamy tylko jeden samodzielny kawałek i kolaborację z Hulickiem. Oba kawałki naprawdę dobre. Czuć tam jego rękę i wybijają się ponad wytyczony przez Hulicka poziom, ale nie są to utwory na miarę jego niedoścignionej kompozycji ze "Źródła". Natomiast całość, mimo tylu kompozytorów, trzyma bardzo równy poziom i zachowuje charakter znany z poprzednich odsłon. Jest to połączenie muzyki symfonicznej z elektroniczną z elementami melancholijnego ambientu - coś co osobiście coraz bardziej mi podchodzi. Czuć w tej ścieżce duch starszych produkcji science fiction. Idealnie nadaje się na tło, sprawdza się do czytania czy po prostu odpoczynku. 

Gra     "Flower" od Thatgamecompany. Ciężko pisać o odczuciach towarzyszących zabawie z "Flower". To bardziej przeżycie niż typowa rozgrywka. Machając padem i przyglądając się noszonym przez wiatr płatkom autentycznie się odpoczywa. To piękne widowisko dla oczu w połączeniu z kojącą oprawą muzyczną daje niesamowity i niezapomniany efekt. Budzą się w człowieku emocje, których normalnie podczas zabawy na konsoli ciężko znaleźć. Kwiatek trafia bezpośrednio w naszą wrażliwość. A przesłanie - odrodzenie, budzenie świata do życia - jakby idealnie pod tą porę roku, pod te pogody. Naprawdę brakuje słów, którymi można to opisać, bo samo "kierujesz wiatrem" chociaż prawdziwe to jednak za mało. Za śmiesznie niską cenę dostajemy "Flower" (który aż przykro nazywać produktem) - piękne emocje do wielokrotnego przeżywania. 


* Niepotrzebne skreślić

sobota, 24 marca 2012

piątek, 16 marca 2012

Metamorphosis

Chcecie zobaczyć coś naprawdę kreatywnego?
Good Books "Metamorphosis"
Hunter S. Thompson, Kafka, niepokojąca, muzyka, piękna animacja. Czysty talent. Więcej (informacje i wersja bez narracji) na vimeo.

Straszne Rzeczy

Rychu przeszedł w końcu na jasną stronę mocy. Także po raz drugi i miejmy nadzieję ostatecznie, startuje on ze swoim blogiem 
Myślę sobie, że sporo w tym mojej zasługi, ale wcale tak być nie musi. Pierwszy wpis o serii Mass Effect, następne mają być wkrótce. Trzeba go tylko będzie mocno dopingować (co czyńcie, bo on ma naprawdę sporo do powiedzenia).

czwartek, 15 marca 2012

Kto uśmierca greckie bóstwa?

Dzisiaj będzie o parafrazie mitów greckich jakiej dokonano w trylogii "God of War". Może brzmi to nazbyt poważnie? Będzie po prostu o tym co w "God of War" fajne, z przyjemności jaka płynie z gry  i to nie tylko ze względu na cycki i hektolitry krwi. Spróbuję też wystukać kilka słów na temat pewnej książkowej trylogii, która z powodzeniem reinterpretuje historię upadku Troi.

Jeszcze tydzień temu uważałem "Prince of Persia: Piaski Czasu" za najlepszą grę zręcznościową EVER! Koniec i kropka. Ostatnio zacząłem się jednak mocno zastanawiać nad zweryfikowaniem tej opinii, a to właśnie za sprawą GoWa. Nie stawiam go nagle na piedestale i obrzucam konfetti, po prostu dostrzegam największe wady PoPa. I chociaż Książę ma kapitalną mechanikę, jest świetnie zbalansowany, sterowania i ustawienia kamer są po prostu idealne... to jednak jest to strasznie prostą historią. Fabuła jest szczątkowa, a postaci które przyjdzie nam spotkać są aż... dwie i obie są ciekawsze od głównego bohatera, który jest rozpieszczonym i zarozumiałym dupkiem.


Natomiast seria "God of War", która tego wszystkiego co jest wyśmienite w PoPie nie ma, przynajmniej nie na takim poziomie, swoja fabułą, tymi wszystkimi postaciami, które gdzieś tam się pojawiają i przede wszystkim Kratosem (!) pozostawia naprawdę świetne wrażenie. Człowiek po obejrzeniu ostatniej sceny czuje się ukontentowany. Nie wiem kiedy mi się tak porobiło, ale fabuła zaczęła mieć dla mnie spore znaczenie, może nawet równorzędne z rozgrywką, szczególnie przy takich liniowych grach. A mimo, że mamy do czynienia z prostą naparzanką to fabuła prosta, czy może prostacka nie jest. Ale zacznę od lekkiej krytyki tej serii.

GoW ma dla mnie zasadniczą wadę: jedna ścieżka i bardzo zamknięte otoczenie. Rozumiem, że nie na każdą ścianę można się wspinać, ale nienormalnym dla mnie jest, że będąc na jakiejś platformie z jednej strony można spaść, a z drugiej napotykamy niewidzialną ścianę. Szkoda, że w trzeciej części, kiedy nie mieli już takich ograniczeń sprzętowych, z tego nie zrezygnowali. Gorzej, zamknęli niejednokrotnie możliwość cofnięcia się, chociażby przeskoczenia o platformę wcześniej. Druga sprawa to obrzydliwe sztywna kamera, która niejednokrotnie jest jedynym utrudnieniem i powoduje, że powtarzać musiałem zręcznościowy fragment gry kilka razy. Masa niepotrzebnej frustracji. I ostatnia - spadający z części na część poziom trudności. Tyczy się to i rozgramiania przeciwników, i zagadek, i elementów zręcznościowych. Jedynka na "normalu" była dla mnie - osoby odwykłej od grania - wyzwaniem, nie boję się tego napisać.Było ciężko głównie ze względu na walkę. Kolejne odsłony obniżały poprzeczkę, chociaż może to też kwestia tego, że nauczyłem się w końcu machać tymi łańcuchami, ale mam wrażenie magia i oręż stały się potężniejsze, a przeciwnicy słabsi. Trójkę skończyłem trzy razy szybciej niż jedynkę i nie sądzę, że była to krótsza gra. Zasadniczo jednak miałem pisać o dobrych stronach, więc koniec z psioczeniem.


Kratos, w którego skórę przyjdzie nam się wcielić, a losy prześledzić był przywódcą spartańskiego oddziału, który oddał swoje życie Aresowi. Przez boskie knowania, podczas grabieży jakiejś wioski, morduje swoją żonę i dziecko. Dręczące go przez dekadę koszmary i potrzeba zapomnienia, ucieczki od tego czynu staje się motorem napędowym jego poczynań w części pierwszej. Atena, z poparciem reszty Olimpu, postanawia owładniętego szałem mordu Aresa usunąć, a Kratos z nowo narodzonym pragnieniem zemsty wydaje się do tego idealnym narzędziem. W drugiej i trzeciej części nasz bohater już mści się na Zeusie, przy okazji eksterminując całą resztę jego rodziny.

Wpasowanie tej postaci w panteon greckich bogów i herosów naprawdę się twórcom udało. Ich interpretacja mitologii, często bliska, czasami daleka od znanej nam ze szkoły wersji, była zawsze oryginalna. Chociażby prze to jak coś doskonale nam znanego pokazano. Ta wizja przykuwała mnie do ekranu w równym stopniu, co szatkowanie antycznej fauny. Przykład: doskonale znany nam artefakt - Puszka Pandory. Puszka jak i sama Pandora, i powód dla którego Hefajstos ją stworzył, w grze wygląda zgoła inaczej niż w micie o Prometeuszu. Chociaż Zeus uwięził w niej zło, a Atena skrzętnie ukryła nadzieję, moc Puszki, wykorzystał Kratos. Dzięki temu zabija Aresa, a siły z niej uwolnione stają się motorem napędowym dalszej części historii. To jak spletli losy Ducha Sparty i Pandory, to jak upatruje on w niej odkupienia za śmierć córki, jak ostatecznie otrzymuje od niej rozgrzeszenie i siłę do dalszej walki - autentycznie mnie to wszystko wzruszyło. Przy tym nie było to przesadnie ckliwe i płytkie. Ale to tylko jeden z wielu takich przykładów. Kratosowi przyjdzie skrzyżować miecze z mitycznymi  herosami: Herkulesem, Tezeuszem i Perseuszem. To on zakończy żywot Ikara i Prometeusza. By móc sięgnąć w Olimpijski Ogień przejdzie (inspirowany "Cubem") labirynt Dedala i wytłucze do nogi tytanów.

Spodobało mi się zakończenie trylogii. Można powiedzieć, że z Kratosa, który przez cały czas był egoistą i kawałem sukinsyna, robi się bohater z krwi i kości. Człowiek myśli sobie: "O dobro zatriumfuje.", tylko po to by za chwilę zobaczyć jak Kratos w dość charakterystyczny dla siebie sposób pokazuje tej wyśnionej wizji dobra "fucka".


Kończyłem grać w GoWa, a moje myśli uciekały w stronę trylogii o Troi Davida Gemmella, którą przeczytałem w zeszłym roku. Nie była to może wybitna seria. Stylem czy językiem autor nie urzekał, ale było to solidne militarne fantasy, ze świetnie opisanymi potyczkami morskimi, dynamicznymi pojedynkami i pełnych rozmachu wielkich bitew. Co przede wszystkim odróżnia te dwa dzieła (oprócz medium) to koncepcja świata. U Gemmella jest bardzo prosta - gościu wyciął całą fantastyczność ze starożytnej Grecji. Ogołocił ją z bogów, magii i mitycznych stworzeń - prawie jak Kratos. To co tak mocno zapadło mi w pamięć, to dość nowatorskie podejście do tematyki "Iliady", opowiedzenie doskonale znanych motywów na nowo, obdarcie postaci z ich chwały i walorów, uczłowieczenie tych największych. Wiem, że takie zabiegi nie przynoszą pisarzom chwały, ale Gemmellowi moim zdaniem się udało. Jego historia jest bardzo uwiarygodniona i uczłowieczona - i ma pewien mianownik wspólny z GoWem.

Mity jak i "Iliada" to utwory powszechnie znane i chyba powszechnie lubiane. Nawet najbardziej oporne jednostki podczas przerabiania mitów potrafiły się wciągnąć. Nie chcę wysuwać tez dlaczego lubimy mity, ale tak po prostu jest. Nie spotkałem nikogo kto by powiedział "To była najgorsza rzecz jakiej uczyliśmy się na polskim." Albo że woli "Lalkę". Wsiąknęły one w naszą kulturę, przemawiają do nas wszystkich tak samo. I "God of War", i książki Gemmella przyciągnęły mnie nowatorskim podejściem do mitologi (czy wojny trojańskiej). To tak jakby dalsze losy tych herosów, o których nigdy nie usłyszeliśmy, a o których pisaliśmy w wypracowaniach domowych. Dzięki Kratosowi możemy polatać na skrzydłach Ikara (z większym powodzeniem), zestrzelić rydwan Heliosa czy przespać się z Afrodytą (to na pewno nie znalazło się w wypracowaniu żadnego czwartoklasisty). W moim wypadku to, że mogę wypruć flaki z kilku centaurów czy wyrwać oko cyklopowi miało drugorzędne znaczenie, chciałem przede wszystkim zobaczyć co tam twórcy jeszcze wykombinują. I wykombinowali naprawdę dużo, zaskakując mnie co i rusz. 


"God of War" to bardzo dużo brutalnej walki, przemoc - momentami naprawdę cholernie intensywna, ale też świetnie stworzona historia, a Kratos to prawie jak ostatni Czarnian. Jeżeli gdzieś ktoś się ostał, kto ma możliwość i w to nie gra, niech koniecznie nadrabia!

piątek, 9 marca 2012

Nas? Bohaterów? Prądem?!

Jestem uziemiony przynajmniej do końca marca. Wiele osób okazuje mi serdeczność, także mam na szczęście co robić i nie dostaję, brzydko mówiąc, pierdolca. Bawię się teraz PS2 i PS3 - spodziewajcie się krótkich wpisów na temat różnych starszych, i nowszych, i bardzo starych gier. Dzisiaj o pierwszej części "inFamous".

Pierwszy kontakt nie był raczej pozytywny. Jakieś pół roku temu bawiłem się kwadrans tym tytułem u Rycha. On pałaszował chińszczyznę, a ja przeszedłem pierwszą misję, wybrałem złą ścieżkę zabierając ludziom żarcie ze zrzutu i poskakałem po budynkach. Zginałem. No właśnie moja niechęć chyba wynikała z początkowego braku "swobody". Każdy dach obstawiony facetami z kałasznikowami. Nie można było bezboleśnie eksplorować miasta, bo co chwilę przerywano nam to jakimś strzałem w plecy. Poza tym usilnie chciałem ze wszystkimi trzaskać się pięściami, bo sądziłem że błyskawice z palców to jeno gadżecik. 

Dałem jej jednak drugą szansę i muszę przyznać, że "inFamous" okazał się bardzo w porządku. Przede wszystkim nie jest to wesoła napierdzielanka jaką sobie wyobrażałem - co jest w sumie plusem. Nie ma szans by wyskoczyć do grupki ćpunów z gołymi pięściami, co najwyżej można kogoś od czasu do czasu zrzucić z dachu. Gra wymagała ode mnie kombinowania z osłonami i zmianami taktyki. Dosyć często musiałem uciekać w poszukiwaniu prądu elektrycznego... no właśnie! Prąd! Na początku w ogóle nie doceniłem tego pomysłu. Tego, że moce bohatera opierają się całkowicie na elektryczności, że jest jak akumulator, który musi się podładować. To, że musi mieć do niego cały czas dostęp, wymusza nie tylko fajne poprowadzenie fabuły (najpierw atak na elektrownie, później przywracanie zasilania w kolejnych częściach miasta, w konsekwencji uzyskanie nowych umiejętności), ale podczas walk zabezpieczanie sobie zaplecza w postaci źródła zasilania. Chociażby takie głupie nie rzucanie granatu czy nie dobijanie przeciwników by później wyssać z nich energię. 


Jak się zaakceptuje zasady rządzące zabawą i udaje się nam panować nad polem walki (nie biegać chaotycznie i wystrzelać się z mocy w 5 sekund) "inFamous" staje się dość prostą grą, którą można pokonać w kilka wieczorów. Ja grałem naprawdę średnio intensywnie przez trzy dni - na najwyższym stopniu trudności, bo gra mi sama to w trakcie zaproponowała. Łącznie wyszło coś koło 13-14 godzin (chociaż gdyby skupić się tylko na głównym wątku to można byłoby to zrobić jeszcze szybciej). To trochę mało, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę system karmy i częste wybory między dobrem, a złem to powtórna rozgrywka nie sprowadzać się będzie tylko do odtwarzania własnych kroków. Oprócz tego jest kilkanaście misji dodatkowych, które odblokować może tylko postać określonego charakteru (po piętnaście dla obu ścieżek) i kilka random encounters gdzie też dostajemy taki wybór. Jeżeli ktoś chce mieć 100% musi znaleźć 350 odłamków (są to odłamki po wybuchu - dla tych którzy nie wiedzą co i jak, gra rozpoczyna się od wielkiego bum, który daje bohaterowi moce) i 32 skrzynki kontaktowe (informacje o fabule), które pomaga znaleźć bioradar. I jeszcze stunty/sztuczki, czyli po prosty wykończenie przeciwnika na kilkanaście określonych przez grę sposóbów. 


I jeszcze zdanie o fabule. Jest to naprawdę bardzo komiksowa gra, więc spodziewałem się tego typu fabuły i się nie zawiodłem. Typowe od zera do bohatera, zdobywanie szacunku i poparcia ze strony ludzi, wpieprzający się we wszystko rząd, własny hejter (strasznie żałuję, że nie zrobili misji z facetem z rozgłośni radiowej) i kilka mrocznych organizacji, których cele gdzieś tam się łączą i wszystkim zawadza nasz bohater. Wybrałem na chybił trafił pozytywną ścieżkę (i się jej trzymałem), więc w drugą stronę mamy sytuacje odwrotną. 

Gra ma oczywiście pewne wady: lekka monotonia jeżeli chodzi o muzykę, niektóre dodatkowe misje, które ograniczają się po prostu do wybicia kilku przeciwników i lokalizacja (która do końca zła nie była, ale polskie one-linery po prostu brzmią słabo). Nie wpływa to znacząco na zabawę, a ta gra to czysty fun, czyli to o co moim zdaniem chodzi w grach akcji. Warto zagrać.