poniedziałek, 29 października 2007

Czternaście-Zero-Osiem

Z tekstami autorstwa Stephena Kinga zazwyczaj jest tak, że ich filmowe adaptacje w dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie trafiają w mój gust. Moje wyobrażenia podczas lektury rozmijają się całkowicie z filmową wizją reżysera. Są oczywiście chlubne wyjątki, takie jak: "Zielona mila", "Misery" czy "Stand by me", które idealnie mi pasują i nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że można by inaczej to pokazać. Są też filmy, które przypadły mi do gustu dużo bardziej niż teksty na bazie których powstały ("Lśnienie" Kubrika, "Skazani na Shawshank"), ale większość tego co kręcą na podstawie powieści i opowiadań Kinga jest słaba. Najgorzej jest kiedy filmowcy próbują dodać coś od siebie i tym samym zmieniają sens czy też wypaczają przesłanie. Zrobiono to z "1408", najnowszym horrorem na podstawie opowiadania o tym samym tytule, znajdującym się w zbiorku "Wszystko jest względne".

Mamy pisarza – Mika Enslina, który po napisaniu jednej niezłej powieści zaczął pisać tanie, broszurowe przewodniki po najstraszniejszych miejscach w kraju (domach, cmentarzach), a teraz właśnie jest w trakcie kończenia kolejnego - o nawiedzonych hotelach. Nie wiadomo skąd w jego skrzynce znajduje się ulotka o nowojorskim hotelu Delfin z adnotacją, żeby nie zatrzymywać się w pokoju 1408. Pisarz postanawia sprawdzić jakież to tajemnicy skrywa hotel i po kilku trudnościach udaje mu się zarezerwować pokój. Przybywa do Nowego Jorku, odbywa rozmowę z kierownikiem i w końcu ma możliwość zamknięcia się wraz z dyktafonem i butelką w feralnym pokoju. To co go spotka za zamkniętymi drzwiami przechodzi jego najśmielsze oczekiwania.
1408 nie jest nawiedzony. Nie ma tam ducha, zjawy, upiora. 1408 jest po prostu skurwysyńsko złym pokojem, jednym z tworów Kinga, w które zwyczajnie trzeba uwierzyć. Jeżeli przełknęło się obdarzony wolą piekielny samochód, morderczy magiel czy też zabójczą lampę* to z hotelowym pokojem, który jest zły tylko dlatego że istnieje nie może być specjalnie trudno. Filmowcom ta sztuczka udała się znakomicie. Widz bez trudu zawiesza niewiarę i daje się porwać rozgrywce toczącej się na ekranie. Początkowe zabawy z Enslinem polegające włączeniu się radia czy też podkręceniu klimatyzacji przechodzą w coraz bardziej wyrafinowane tortury. Najpierw łamanie fizyczne poprzez przytrzaśnięcie ręki czy też poparzenie ukropem, a później psychiczne gnębienie. Pokój rzuca bohaterowi wyzwania, a ten próbując im sprostać musi walczyć również z własnymi lękami. Raz będzie to przeciwstawienie się lękowi wysokości i przejście po gzymsie do pokoju obok, innym znów wędrówka ciasnymi, klaustrofobicznymi przewodami wentylacyjnymi. Wszelkie próby ucieczki kończą się jednakowo, pisarz ląduje w punkcie wyjścia i bombardowany jest jeszcze bardziej przerażającymi bodźcami popada w coraz większy obłęd.
Historię wzbogacono niestety o wątek rodziny pisarza. Po pierwsze śmierć ukochanej córeczki i ucieczka bohatera od żony, po drugie trudne relacje z ojcem. Wciągnięto to do fabuły dość nachalnie. Enslinowi przypominana jest dotkliwa strata w każdy możliwy sposób. Pokój pokazuje mu rodzinne nagrania, Mike słyszy głos dziecka, w końcu po raz kolejny ją traci i jeszcze bardziej zatraca się w chorej rzeczywistości 1408. Takie trochę niepotrzebne psychologizowanie i uciekanie się do tanich zagrań rodem z obyczajówek. Relacje ojciec-syn nie zostały wykorzystane dostatecznie i wydają się zwykłą zapchajdziurą. Trudno się jednak dziwić, że rozbudowano fabułę w ten sposób. Dzięki takiemu zagraniu scenarzystów stan emocjonalny bohatera wydaje się dużo bardziej wiarygodny. Tyle że, film dużo by nie stracił gdyby tej rodziny Mika w ogóle nie było. Nietrafiona wydaje się również obsada. Mimo iż grający pisarza John Cusack daje radę i ciągnie ten film swoją grą aktorską raczej w górę niż w dół, to jednak nie jest Mikiem Enslinem. Nie jest wiarygodny i chociaż sceny mrożące krew w żyłach z jego udziałem są dobre, to nie udaje mu się chwycić widza za serce. Trochę inaczej ma się sprawa z Samuelem L. Jacksonem. Ten gra bardzo dobrze, ale ni jak się ma do Geralda Olina z kart opowiadania. Kingowy Olin był grubawym kierownikiem, momentami przestraszonym, a Jackson tworzy kolejną charyzmatyczną postać, która samym swoim piekielnym, murzyńskim głosem powoduje gęsią skórkę.
Od strony wizualnej "1408" prezentuje się bardzo dobrze. Pokój ustawicznie się zmienia, niby jedno pomieszczenie, ale dwa podobne ujęcia z pewnością nie są takie same. Dzięki temu wybrnięto z problemu jakim jest jedno pomieszczenie jako miejsce akcji. Efekty zrobione z klasą i nie są specjalnie nachalne. Jedynie na chwilowe zlodowacenie można kręcić nosem, ale to również nie jest jakiś olbrzymi mankament.
Na pewno nie jest to arcydzieło horroru czy thrillera. Jest sporo momentów, na których podskoczy się w fotelu, ale klimat, który spokojnie mógłby być bardziej psychodeliczny został zastąpiony problemami psychologicznymi Enslina. Szkoda. "1408" ogląda się dobrze, film zrobiony jest przyzwoicie i co najważniejsze, nie jest nudny. Zmiany w stosunku do pierwowzoru są znaczne. ograniczono dość mocno rozmowę Enslina z Olinem, która stanowiła w zasadzie połowę opowiadania, dodano cholernie dużo i zmieniono końcówkę. Najważniejszą dla mnie zmianą jest jednak to, że film jest o Enslinie. Czytając opowiadanie czułem, że jest ono o 1408, a pisarz to tylko osoba, która zostanie tym razem doprowadzona do szaleństwa i pchnięta w objęcia śmierci. W filmie jest odwrotnie. Tu nie zło gra pierwsze skrzypce, tu bohater jest najważniejszy. Jest aktorem, a złowrogi apartament jedynie sceną na której rozgrywa się dramat. Cóż, takie prawo filmu. Ta sama historia opowiedziana inaczej, z innej perspektywy, wydaje się od razu mieć inny charakter.
Nie jestem zadowolony. Niby dostałem fajny film, ale niestety średnią ekranizację bardzo dobrego opowiadania. Pozytywne jest jeszcze to, że porównując ten film do innych adaptacji prozy Kinga, ma się wrażenie, że scenarzyści jednak wszystkiego tak do końca nie spieprzyli.

* piszę oczywiście o tym jak sparodiowano Kinga w jednym z odcinków "Głowy rodziny".

wtorek, 23 października 2007

Have a nice apocalypse

Richard Kelly w roku 2001 nakręcił film, który dla wielu stał się pozycją kultową. Chodzi tu o "Donnie Darko", opowieść o chłopaku, który widzi królika Franka i przy okazji potrafi przewidywać przyszłość. Niebanalna i wzruszająca historia skierowana do ludzi lubiących myśleć i kombinować, a przy tym pozbawiona pretensjonalności kina europejskiego i dzikiej symboliki, bez której nie można zinterpretować tego co się zobaczyło (co wcale nie znaczy, że w tym przypadku interpretacja jest łatwa, wręcz przeciwnie). Nie mam pojęcia jak krytyka przyjęła "Donniego Darko", podejrzewam, że wśród tych którzy zachwycają się Almodovarem albo Wong Kar-Waiem ochów i achów nie wzbudził. Mną dość mocno potrząsnął i załapał się do grona moich ulubionych filmów, choć przyznam się, że nie jestem pewny czy do końca zrozumiałem o co w tym filmie chodziło.
W 2006 roku Kelly nakręcił "Southland Tales", które najłatwiej można określić wizjonerską opowieścią o końcu świata. Krytyka po pierwszym pokazie na Festiwalu Filmowym w Cannes delikatnie mówiąc obraz zmiażdżyła. Wygwizdany i nazwany najgorszym filmem wyświetlonym na festiwalu doczeka się premiery dopiero w drugi weekend listopada tego roku. Filmu, jak można się domyśleć, jeszcze niestety nie dane mi było obejrzeć, ale w weekend miałem wielką przyjemność przeczytać trzy komiksy, będące prologiem do historii przedstawionej w filmie. Autorem scenariusza do wszystkich trzech albumów był sam reżyser, a ilustracje wykonał Brett Weldele. To co otrzymałem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. ponad 300 stron świetnej lektury przesiąkniętej surrealistycznym i onirycznym klimatem narkotycznej opowieści o nadchodzącej apokalipsie. Rozdziały, "Two Roads Diverge", "Fingerprints" i "The Mechanicals" (takie tytuły noszą poszczególne albumy) są idealnym wprowadzeniem (przynajmniej tak zakładam) do tego co dane nam będzie zobaczyć na ekranie, a ja dawno nie narobiłem sobie na żaden film takiego apetytu.
Intryga jest pokręcona jak świński ogon. Może nie ma jakichś niespodziewanych zwrotów akcji, ale ilość wątków i poziom ich skomplikowania (z jednej mamy science fiction, a z drugiej mistycyzm, wizjonerstwo i podróże w czasie) powoduje w głowie czytelnika nielichy mętlik (przynajmniej u mnie spowodowała). Wszystko zaczyna się na pustyni w Nevadzie. Boxer Santaros, jeden z najpopularniejszych aktorów na świecie, budzi się na pustkowiu. Nie pamięta kim jest, nie wie gdzie się znajduje, wie tylko że musi sobie zaaplikować szprycę w kark i ruszyć przed siebie. dociera do szosy, gdzie znajduje go zawodowy hazardzista Fortunio Balducci i zabiera go do granicy z Kalifornią. Trzeba zaznaczyć, że Stany Zjednoczone w świecie "Southland Tales" przeżyły dwa ataki nuklearne i próba wjazdu do Kalifornii na dziko, bez odpowiedniej wizy kończy się śmiercią próbującego. Fortunio węsząc wielkie pieniądze jakie idą za amnezją gwiazdy prosi o pomoc aktorkę filmów dla dorosłych Krystą Now. Ta wymyśla plan, przez który Boxer chcąc, nie chcąc zaczyna wypełniać proroctwa zawarte w przedziwnym scenariuszu filmowym, który jak mu wmawia Now jest podstawą jego najnowszej produkcji.
Właśnie ten napisany przez naćpaną, zahipnotyzowaną i dodatkowo jasnowidzącą gwiazdkę porno staje się kluczem do apokalipsy, wydającej się zupełnie inną niż ta opisana przez Świętego Jana. Kolejnym kluczowym bohaterem jest Ronald Taverner, który również budzi się z totalną amnezją i od razu daje się wciągnąć w plan porwania i przetrzymywania w niewiadomym celu swojego brata bliźniaka Rolanda. Zmuszony zostaje również do wstrzykiwania sobie tej samej substancji co Boxer Santaros, będącą jak się okazuje Fluid Karmą, płyną wersją innowacyjnego, ekologicznego i niekończącego się paliwa, które ma zastąpić te tradycyjne i wprowadzić świat w nową, lepszą przyszłość. Obaj zażywający Fluid Karmę zaczynają dzielić sny o The Serpent Trench, dziwnej rzeczywistości, która jak się zdaje odgrywa kluczową rolę w fabule. Nie ma sensu opisywać wszystkich wątków, każda próba tłumaczenia fabuły w kilku zdaniach zdaje się bezsensowna. Na scenie pojawia się ogromna ilość postaci i każdy wydaje się mieć znaczącą rolę. Są przedstawiciele korporacji produkującej Fluid Karmę, politycy, pracownicy organizacji państwowych, hakerzy i przedstawiciele neo-marksizmu – partii politycznej będącej opozycją do władzy w USA. We wspomnieniach odwiedzimy Irak i dowiemy się, że były tam prowadzone bardzo tajne badania z użyciem żołnierzy i Fluid Karmy, a także wyjdzie na jaw, że Now uczestniczyła w dziwnym incydencie na pokładzie pewnego samolotu i tylko ona ze wszystkich pasażerów te wydarzenia pamięta. Poziom skomplikowania historii jest naprawdę imponujący, a wspomniany przeze mnie incydent z samolotem wydaje się oczywistym nawiązaniem, albo i nawet motywem łączącym "Southland Tales" z "Donnie Darko" (poznanie historii z najnowszego filmu Kelly’ego rzuci może więcej światła na fabułę tego wcześniejszego).
Co do ilustracji jakie zaserwował nam Brett Weldele cholernie przypadły mi do gustu. Idealnie wpasowały się w klimat. Trochę przypominają mi to co możemy oglądać u Templesmitha, tyle że Weldele rysuje/maluje jak mi się wydaje staranniej, z ciut większą dbałością i zwyczajnie lepiej to wygląda. Jeżeli chodzi o kolory, hmmm... komiks jest po prostu bardzo ładny. Bogata gama barw i odcieni cieszy oczy... tyle, że nie ma co się spodziewać jakichś jaskrawych fajerwerków, bo raczej dominują pastelowe kolory.
"Southland Tales" wydał Kevin Smith, a on ma jednak jakiś tam autorytet jeżeli chodzi o pop kulturę i wydaje mi się, że ma nosa do dobrych rzeczy. Tak jak wspominałem, te trzy pierwsze rozdziały historii bardzo mi się spodobały i z niecierpliwością czekam na film. Komiks z pewnością nie należy do lektur jednorazowych i do czasu seansu z pewnością przerobię go nie raz, mam nadzieję, że kiedyś również w wersji polskojęzycznej.

Oficjalna strona "Southland Tales", na której można obejrzeć trailer do filmu (i w zasadzie chyba tylko to).

czwartek, 18 października 2007

Trudne początki

Pierwszym komiksem w życiu, który dostałem, i jednocześnie pierwszym, który miałem przyjemność przeczytać był "Batman" 4/1991 z TM-Semic. Wcześniej komiks był mi praktycznie nieznany (może poza oglądaniem u kogoś albumów z Kajkiem i Kokoszem), więc nic dziwnego, że historia o Anarchu zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Tak wielkie, że Batman stał się moją ulubioną postacią komiksową, a zarazem jedną z najbardziej cenionych przeze mnie kreacji pop kultury w ogóle.

Do "Batman: Rok Pierwszy" podszedłem jednak ze średnim entuzjazmem. Historia początków tej postaci jest powszechnie znana. Miliarder Bruce Wayne jako dziecko był świadkiem zamordowania swoich rodziców. Czyn ten tak dalece zostawia ślady na jego psychice, iż jako dorosły mężczyzna postanawia walczyć ze złem. Zakłada kostium i maskę, wciela się w postać Człowieka-Nietoperza, Mściciela w pelerynie. Nie miałem pojęcia co może w tej materii jeszcze powiedzieć nawet taki scenarzysta jak Frank Miller. Jak się okazało miał do powiedzenia sporo, a komiks, który jak się spodziewałem będzie nudny i wtórny, Okazał się wciągający.

Do Gotham przybywają jednocześnie Bruce Wayne i James Gordon. Przemiennie prowadzona narracja opisuje ich walkę ze złem. Narrator-Wayne streszcza swoje pierwsze kroki jak Mroczny Rycerz. Opisuje porażkę jaką okazuje się jego akcja rozpoznawcza, jaki i sukcesy na polu walki z bandytami i potyczek z policją. Narrator-Gordon relacjonuje natomiast swoje początki na nowym komisariacie. Trudności ze skorumpowanymi kolegami, zwierzchnikiem, kłopoty w domu spowodowane uczuciem do koleżanki w pracy. Obaj spotykają na drodze wiele trudności, dowiadują się jak trzeba grać w Gotham, obaj walczą ze złem i zarazem stoją po różnych stronach. Miller nie zawiódł. Jego historia jest ciekawie i mądrze napisana. Narracja jest sprawna, dialogi nie są sztuczne, ani specjalnie sztywne.

Ciut gorzej moim zdaniem wypada jednak oprawa graficzna tej pozycji. Ani David Mazzucchielli odpowiadający za rysunki, ani Richmond Lewis odpowiadająca za kolory mnie nie powalili. "Year One" jest dla mnie graficznie poprawne. Rysunki dobre, realistyczne, ale mnie nie do końca taka kreska odpowiada. Kolorystyka również bez szaleństw. Przeważa szarość, brąz i stonowane kolory. Gotham jest brudne, ale nie gotyckie. Trochę mi tego brakowało, ale mam wrażenie, że to co widzimy odpowiada właśnie latom 80tym, w których prawdopodobnie toczy się akcja "Roku Pierwszego".

Komiks oryginalnie ukazał się w czterech odcinkach w 1987 roku. u nas, liczące 96 stron wydanie zbiorcze, wydał w 2003 roku Egmont Polska. Tłumaczył Jarosław Grzędowicz, więc nie trzeba się martwić o jakość tłumaczenia. Dobra rzecz, nie powinno się rozczarować.

Wstęp Franka Millera do "Batman: Rok Pierwszy".

Najlepsza polska strona o Batmanie i już wspominany przeze mnie w jednym z wcześniejszych wpisów podcast poświęcony tej postaci.

sobota, 13 października 2007

O facecie, który umiał się teleportować

Doug Liman, twórca takiego arcydzieła jak "Mr. & Mrs. Smith" szykuję do spółki z Davidem S. Goyerem nowy film science fiction - "Jumper". "Jumper" to ekranizacja powieści Stevena Goulda. Opowiada o człowieku, który odkrywa u siebie umiejętność teleportowania się wszędzie gdzie tylko chce (w tej roli Hayden Christensen). Odkrywa również, że ze swoimi zdolnościami nie jest jedyny. Od wieków tacy jak on, nazywani Jumperami są tropieni i tępieni przez inną grupę - ich reprezentuje siwy Samuel L. Jackson. W zasadzie film jakoś fantastycznie się nie zapowiada. Główne role obsadzone przez drewnianego Christensena i Samuela, który niestety już swoim nazwiskiem nie gwarantuje dobrego film, raczej nie zachęcają. Jednak sam pomysł, czyli polowanie na kolesia, który potrafi się teleportować cholernie mnie zaintrygował. Efekt współpracy dobrego, ale nierównego scenarzysty i słabego moim zdaniem reżysera będzie można oglądać już dzień po Walentynkach.

Na razie tylko trailer.

piątek, 12 października 2007

Zombie. Zombie. Zombie!

Co jeśli horda martwych ludzi opanuje twoje miasto? Co zrobisz jeśli zaczną walić w twoje drzwi i próbować zjeść twój mózg? Jak zareagujesz, gdy rzucą się i ogryzą do kości twojego sąsiada? Czy wiesz jak się im przeciwstawić?
W zasadzie wystarczyłoby obejrzeć kilkanaście filmów z zombie w roli głównej, by mieć jakieś ogólne pojęcie na temat zombizmu i sposobach walki z nim. Jednak wydawnictwo Red Horse przyszło z pomocą tym, którzy filmy z zombie omijają bądź mało z nich wynoszą. Wydało "Zombie Survival" Maxa Brooksa – podręcznik do obrony przed i do walki z żywymi trupami. Najlepiej książkę zdefiniować właśnie jako podręcznik, oczywiście taki który trzeba traktować z przymrużeniem oka, ale jednak podręcznik. Styl, język i rysunki przywodzą na myśl książkę od przysposobienia obronnego z jaką miało się styczność w szkole średniej albo poradniki harcerskie (z którymi niekoniecznie kontakt się miało). Podobne przedstawienie problemów, podobne schematyczne rysunki i podobne podejście do czytelnika, czyli wykładanie z lekka łopatologiczne. Nie ma co się dziwić, nie każdy wie co to zombie, nie?
Książka jak każdy porządny podręcznik ułożona jest w logiczne działy. Najpierw "Zombizm: mity i rzeczywistość", z którego dowiemy się czym jest wirus Solanum (wywołujący chorobę), a także dowiemy się o sposobach w jakich może dojść do zarażenia. Przeczytamy czym są zombie, poznamy ich cechy, a także dowiemy się jak odróżnić je od łże-zombie. Wszystko to jest świetnym wprowadzeniem i pozwala niezorientowanym lepiej zrozumieć problem jakim są żywe trupy. Dalej prawie pięćdziesiąt stron o uzbrojeniu i technikach walki. Autor opisał podstawowe rodzaje uzbrojenia, zaczynając od broni białej i miotanej, poprzez palną, a na materiałach zapalających i wybuchowych kończąc. W trzecim rozdziale skupia się na obronie. Opisuję jaki budynek najlepiej wybrać do schronienia się, odradza korzystanie z budynków użyteczności publicznej, radzi jakie zapasy w nim zgromadzić i jak się zabarykadować. Kolejnym problemem nad jakim się skupia autor jest ucieczka. Zawsze może się przydarzyć, że budynek, w którym się ukrywamy bądź z którego się bronimy zostanie zdobyty przez armię nieumarłych i trzeba się z niego ewakuować. Dokładny opis odwrotu nam w tym pomoże. Brooks w tym rozdziale dokładnie tłumaczy czytelnikowi jak powinna wyglądać sprawnie zorganizowana ucieczka. Zaleca skompletować odpowiednie wyposażenie i doradza przy wyborze pojazdu. Skoro omówiono obronę i ucieczkę to nie mogło zabraknąć rozdziału o ataku, czyli najskuteczniejszych sposobach wybijania nieumarłych. Ostatnia, typowo podręcznikowa część nazywa się "Przeżyć w świecie żywych trupów". Jeżeli epidemia rozprzestrzeni się na cały świat nie zostaje nic innego jak zastosować porady w nim zawarte. Opisano wybór odpowiedniego terenu na budowę bazy, techniki zabezpieczenia jej przed zombie, dobór zapasów oraz informacje i wskazówki na te kilka lat życia jakie trzeba będzie przeżyć w izolacji. Ostatni rozdział poświęcono "Zombie na przestrzeni dziejów", gdzie zebrano wszelkie zapiski dotyczące wybuchów epidemii zombizmu i kontaktów z nieumarłymi.
Cóż można powiedzieć o "Zombie Survival"? Sympatyczne czytadło - nic więcej. Lektura lekka i przyjemna, ale nic ponadto. Jest to książka dostarczająca odmóżdżającej rozrywki na kilka godzin. Można traktować ją jako fanowską ciekawostkę, można kupić na prezent dla jakiegoś zagorzałego fana zombie-movies, ale wydać te 32 złote proponuję jednak na jaką dobrą powieść autorstwa Kinga, Gaimana albo nawet na jakiego Mastertona.
Chociaż z drugiej strony... czerwoną czcionką bije z okładki: "Ten podręcznik stanowi klucz do przetrwania ataku żywych trupów", "Ta książka może wam uratować życie". Może lepiej nie lekceważyć takiego ostrzeżenia.

wtorek, 9 października 2007

Papierowe miśki

Na XVIII. Międzynarodowym Festiwalu Komiksów było chyba trochę ponad trzydzieści premier, oczywiście komiksowych. "Bears of War: 1st Round" było jedną z nich. Bears of War autorstwa Śledzia debiutowało kilka miesięcy temu w internecie, a teraz za sprawą Timofa ukazało się na papierze. Czym są miśki? Najlepiej przekonać się samemu i przeczytać bloga. To bohaterowie krwawego i brutalnego komiksu, opartego na grze "Gears of War" (z tym, że w kolejnych epizodach występują również z nimi inne, fikcyjne bądź nie, postaci lub same historie są parodiami tudzież tribiutami gier). Przy tym całym zabijaniu miśki są jednocześnie urocze i zabawne. Cholernie!
Pierwsze moje zdziwienie, gdy już trafiłem na giełdę i zacząłem szukać stolika wydawnictwa: miśków nie można było kupić! Dodawano je za friko do każdego zakupu na stoisku wydawcy. Zdziwienie numer dwa: format. szczerze... spodziewałem się zeszytu w mandragorowym formacie, a tu mam taki o wymiarach 21x15 cm., czyli takie małe coś. I po trzecie: zawartość. Całość już doskonale znałem z bearsowego bloga. Spodziewałem się jakiegoś bonusu, chociażby kilku wcześniej nie publikowanych pasków.
Oczywiście z komiksu zadowolony jestem strasznie. Jest mega miodny i na dodatek opatrzony autografem autora. Co jakiś czas sobie po niego sięgam i przeglądam (tak jak wcześniej wchodziłem na bloga i oglądałem ulubione odcinki), a to za sprawą wielkiego sentymentu jakim darzę takie wariacje na temat gier. Twórczość Śledzia znam od 1996 roku (chociaż możliwe że i to '95 był), od czasu gdy kupiłem pierwszy numer Świata Gier Komputerowych. Jego komiksy w dużym stopniu spowodowały, że byłem przez lata wiernym czytelnikiem tego pisma. Właśnie... miśki przypominają mi te plansze z ŚGK (chociaż wtedy były dużo bardziej grzeczne). Sentyment taki, no, i dlatego ten króciutki wpis.


Trochę rzeczy do domu w sobotę przywiozłem, ale chyba właśnie z miśków cieszę się najbardziej.

poniedziałek, 8 października 2007

Dom w którym mielą


Gdy na początku ubiegłego roku pojawiły się pierwsze informacje o projekcie "Grindhouse" byłem pewnie jednym z nielicznych, który nie podniecał się tym co tworzy duet Rodriguez/Tarantino. Mimo iż uważam obu reżyserów za mocno przereklamowanych, to sam ich pomysł wydał mi się cholernie ciekawy. Tak naprawdę nigdy nie miałem styczności z czymś takim jak kina grindhousowe czy też takie dla zmotoryzowanych. Z jednej strony zwyczajna ciekawość ("co to będzie?"), a z drugiej pewne uczucie jakim darzę kino campowe, skłoniły mnie do zapoznania się z tym nietypowym na te czasy tworem. "Grindhouse" to dwa półtoragodzinne film utrzymane w stylistyce taniego kina, pełnego przemocy, krwi i seksu, wyświetlane razem i przedzielone specjalnie w tym celu nakręconymi fałszywymi trailerami. W Polsce niestety obrazy weszły do dystrybucji oddzielne i oczywiście bez bonusów jakim były fake trailers.

W tarantinowskim "Death Proof" głównym bohaterem jest Kaskader Mike (w tej roli świetny Kurt Russell). Towarzyszy mu kilka gorących babeczek. A może raczej odwrotnie? Bo to kobiety są na pierwszym planie, a to co robi męski bohater jest tłem. Gdzieś tam go widzimy, ale to żeńska część obsady błyszczy. Tak więc mamy czającego się na skraju lasu złego wilka i stadko z pozoru głupiutkich owieczek, które czekają nieświadome na śmierć – w tym przypadku na spotkanie z śmiercioodpornym, a zarazem śmiercionośnym samochodem kaskadera. Pierwsza cześć filmu to zachlewające się w barze kobitki, które obserwuje nasz Kaskader Mike. Trochę nic nie wnoszących dialogów, kolejne kolejki drinków i znów pijackie rozmowy towarzystwa oraz wynurzenia mordercy z samochodem na temat jego dokonań przy pracy na planie seriali. I tak przez pół filmu. Dla mnie było to zwyczajnie nudne i przydługie. Później mamy efektowną kraksę i znów pojawiają się Kobiety, i znów pojawia się Mike. Na polskim plakacie widnieje napis "Najbardziej kobiecy film roku" i coś w tym jest. W jakiejś recenzji przeczytałem, że to film feministyczny, a sama końcówka ma symbolizować zwycięstwo kobiet nad agresywnymi, rozsadzanymi przez testosteron facetami. Dla mnie to trochę bełkot, ale prawda jest taka, że 90% filmu to rozmowy prowadzone właśnie przez bohaterki. Mnie nie wydały się ciekawe ani specjalnie zabawne. Upijające się, przypalające, kombinujące i rzucające mięsem na lewo i prawo Kobiety Wyzwolone nie wzbudziły mojej sympatii i autentycznie pod koniec kibicowałem Kaskaderowi Mikowi. "Death Proof" jednak całkowicie nie skreślam. Film ma do zaoferowania kilka bardzo fajnych scen – jak chociażby cholernie seksowny taniec, brutalną kraksę i dość emocjonujący pościg, dla których warto posiedzieć (prawie) dwie godziny. Jak to u Tarantino ścieżka dźwiękowa jest bardzo dobra i szybko wpada w ucho. Zdjęcia również wypadają nieźle, a te wszystkie celowo umieszczone trzaski i zabrudzenia sprawiają, że dźwięk jak i obrazy wydaje się w XXI wieku w pewien sposób "egzotyczne". Wątpię, żebym kiedykolwiek zdecydował się na powtórny seans, ale wierzę, że film się może podobać.

Po kolejnych częściach "Małych Agentów" i innych gówienek w 3D Robert R. zrehabilitował się częściowo w moich oczach za sprawą "Sin City". Pełnej swojej rehabilitacji dokonał jednak dopiero za sprawą omawianego tu przeze mnie "Planet Terror" – ultra brutalnego filmu o inwazji zombie. Temat wydający na całkowicie wyeksploatowany, banalna fabuła, a film mimo tego cholernie miodny, zabawny, ale i głupkowaty jak jasna cholera. Film otwiera pełen erotyzmu taniec na rurze płaczącej striptizerki – Cherry Darling, której zostało się główną bohaterką. Później widzimy grupkę żołnierzy, która ma zamiar kupić od jakichś podejrzanie wyglądających handlarzy pojemniki z gazem bojowym. Jak można się domyśleć ów gaz przemienia ludzi w krwiożercze potwory. Wybucha strzelanina, pojemniki z się otwierają, dochodzi od skażenia. Zarażeni infekują kolejnych i kolejnych. W pobliskim mieście wybucha panika. Rozpoczyna się walka o przeżycie. Ludzie kontra zombie. To oczywiście tylko tło dla poczynań głównych bohaterów - małżeńskiej kłótni dwojga lekarzy, tułaczki okulawionej tancerki go-go, sprzeczki szeryfa i jego brata o tajemnicę przepisu na sos do barbecue oraz tajemniczego El Wray’a, któremu pod żadnym pozorem nie można dawać broni. Wszystko w "Planet Terror" sprowadza się do robienia sobie jaj z konwencji zombie-movies i krwawych tanich campów. Efekty gore, których jest cała masa, są kiepskie, ale widać, że postawiono tu nie na jakość, ale na ogromną ich ilość (zresztą nawet gdyby miało ich być mało to musiałyby być kiepskie). Dialogi i irracjonalne zachowanie bohaterów to dosłownie kalka z groszowych produkcji powstających i cieszących publikę w latach 80. Kapitalna obsada, masa krwi, flaków, obrzydliwości, gnijący fiut Tarantino, głupawe teksty, które momentami powalają, drewniana noga w scenie seksu, ogólna nieprzewidywalność i niesamowity klimat powodują, że "Planet Terror" jest fantastycznym złym-filmem. Takie drugie "Od zmierzchu do świtu". Zamiast krwiopijców mamy głodne mózgu zombie. Oprócz kiepskich efektów specjalnych, kiepskiego scenariusza, kiepskich zdjęć i kiepskiego aktorstwa mamy świetną muzykę. Można zobaczyć twarze, które już dawno nie gościły w głośnych, kinowych produkcjach i pośmiać się przy scenach, przy których na normalnym filmie do śmiechu by nie było. Dla mnie miód. Polecam.
"Planet Terror" wygrywa u mnie z "Death Proof" o kilka oczek. Wpasowuje się świetnie w konwencje campu i robi to z niesamowitym urokiem, który cenią chyba tylko miłośnicy taniego gore. Smutne jest to, że polski dystrybutor nie wprowadził chociaż po jednej kopii do większych miast pełnego pokazu. Fałszywe trailery pozostaje oglądać w Internecie.

Dla niewiernych!

wtorek, 2 października 2007

Mroczne sekrety mrocznych wód

"Dark Water" to zbiór opowiadań grozy Kojiego Suzuki – takiego japońskiego Stephena Kinga. Pierwszy raz został wydany w roku 1996 jako "Honogurai mizu no soko kara" (w takim mniej więcej dosłownym tłumaczeniu "Z głębin Mrocznych Wód"), by po ośmiu latach doczekać się tłumaczenia na język angielski. Zbiorek zawiera siedem tekstów oraz prolog i epilog, które stanowią fabularną całość i zgrabnie łączą się z ostatnim tekstem.

Jak sam tytuł wskazuje dużą rolę w opowiadaniach odgrywa woda. Raz jest to zwiastun lub pewnego rodzaju ostrzeżenie przed nadnaturalnymi siłami, innym razem stanowi miejsce akcji, jeszcze innym jest tym co odbiera życie bohaterowi. Pierwsza historia "Floating Water", opowiada o kobiecie, która wprowadza się z córeczką do nowego mieszkania w budynku, w którym kilkanaście miesięcy wcześniej wydarzyła się tragedia. Oczywiście jak to bywa z młodymi, pracującymi matkami, które wcześniej przeszły załamanie nerwowe postanawia rozwiązać zagadkę (inaczej nie byłoby o czym opowiadania napisać). Mroczna atmosfera i świetnie skonstruowana psychologicznie postać głównej bohaterki to główne atuty tekstu. Największa wada to (w moim przypadku) całkowity brak zaskoczenia. Tekst ten jest podstawą dla filmu "Dark Water" Hideo Nakaty i amerykańskiego remake’u Waltera Sallesa, a oba filmy znam dobrze. "Solitary Isle" – kolejny tekst. Tym razem mamy opowieść o dwóch kumplach ze szkoły. Jeden umierając na niespotykaną chorobę opowiada drugiemu o tym, że zostawił swoją narzeczoną nagą na bezludnej wysepce w Zatoce Tokijskiej. Kilka lat później odbywa się ekspedycja naukowa właśnie na tą wysepkę i główny bohater ma szczęście w tej wyprawie uczestniczyć. "Solitary Isle" to świetnie napisane opowiadanie. Aura tajemniczości i gdzieś tam czające się nadnaturalne siły. Tworzy to mroczny koktajl powodujący podczas lektury gęsią skórkę. Niestety rozwiązanie akcji jest wielce rozczarowujące i jak dla mnie to zwyczajnie zmarnowanie olbrzymiego potencjału tej historii. Pomysł na którym opiera się "The Hold" – kolejne, trzecie opowiadanie, nawet w roku 1996 nie był świeży. Mamy głowę rodziny, twardego rybaka, który pierze na kwaśne jabłko swoją żonę i dziecko, i upija się każdego wieczora tak, że następnego ranka nic nie pamięta. Tajemnicze zniknięcie małżonki, pełne nieskrywanej agresji myśli bohatera i amnezja spowodowana wlanym w siebie alkoholem – od samego początku wniosek nasuwa się tylko jeden. O ile pod względem fabuły opowiadanie jest cieniutkie, to Suzuki po raz kolejny udowadnia, że potrafi stworzyć ciekawe i całkowicie wiarygodne psychologicznie postaci. Zastraszony synek i apodyktyczny, psychotyczny ojciec to dwie rzeczy dla których można te kilkadziesiąt stron pomęczyć. Kolejnym słabym opowiadaniem jest "Dream Cruise". Trójka uwięzionych na jachcie młodych Japończyków i przytrzymująca ten jacht tajemnicza siła. Ot co – cała historia. Trochę gadania, trochę pływania i nurkowania. Koniec mało satysfakcjonujący. Ciekawostką może być fakt, że opowiadanie zostało zekranizowane na potrzeby drugiego sezonu "Masters of Horror". Kolejne, "Adrift" – to moim zdaniem najbardziej horrorowe opowiadanie w zbiorze i jednocześnie chyba mój ulubiony tekst. Załoga statku rybackiego trafia na opuszczony jacht. Po zorientowaniu się w sytuacji i powiadomieniu Straży Przybrzeżnej postanawiają go odholować do portu. Jeden marynarz, zostaje na pokładzie tajemniczej fregaty i popijając luksusowe białe winko z pokładowej lodówki próbuje rozwikłać zagadkę zniknięcia właścicieli jednostki. "Adrift" to bardzo niepokojąca historia, która kończy się w dość makabrycznie i przez cały czas trzyma w nielichym napięciu. Następnie mamy "Watercolors". Opowiadanie o spektaklu, podczas którego z sufitu zaczyna cieknąć woda. Główny bohater zmuszony jest do sprawdzenia pomieszczeń nad prowizorycznym teatrem i odkrywa że umywalka w toalecie jest całkowicie zapchana długimi, różnokolorowymi włosami. W budynku w którym obywa się przedstawienie wcześniej znajdowała się dyskoteka i to dość mocno potęguję niesamowitość tych wszystkich wydarzeń. Dlaczego ktoś uszkodził zawory i zapchał umywalkę? Kto czai się w kabinie ubikacji? Odpowiedzi na te pytania są jak dla mnie mało satysfakcjonujące, ale trzeba przyznać, że autor sprawnie wybrnął i wyszedł mu taki dość psychodeliczny tekst z bardzo przewrotnym finałem. Według mnie chyba jeden z fajniejszych. Na koniec mamy "Forest Under The Sea", który jest całkowicie pozbawiony elementu nadprzyrodzonego, ale jednak dość straszny. Uwięziony w podziemnych jaskiniach grotołaz próbuje wydostać się i jeszcze raz zobaczyć swoją rodzinę, a przy okazji walczy z własnymi słabościami i strachem. Tutaj Suzuki grozę buduje jedynie klaustrofobicznymi opisami korytarzy i kamiennych tuneli oraz przemyśleniami głównego bohatera, który zastanawia się jakie szanse ma na przeżycie.

Jestem troszeczkę rozczarowany tą pozycją. Po autorze kapitalnego „Ringu” spodziewałem się czegoś więcej. Czegoś bardziej niesamowitego. Trzeba przyznać że Koji Suzuki to cholernie sprawny pisarz. Potrafi napisać kilkustronicowy tekst, gdzie wątek nadprzyrodzony jest ledwo dostrzegalny (bądź w ogóle go nie ma), a jest to nieprawdopodobnie niepokojąca lektura. Widać, że facet się przykłada do swoich tekstów. Wiarygodnie i z równą dokładnością opisuje połów węgorza, kierowanie żaglówką i nurkowanie w jaskiniach. Porównanie do Kinga nie jest przypadkowe. Oprócz tego, że obu panów łączy to, że piszą horrory, to obaj potrafią stworzyć żyjące i pełnokrwiste postaci. Przemyślenia bohaterów, ich wspomnienia i zachowania podczas wydarzeń, w których dane jest im uczestniczyć tworzy obraz cholernie prawdziwych osobników – przeciętnych pod względem wyglądu, intelektu i pozycji społecznej. Takich, normalnych, zwykłych ludzi, którzy stają oko w oko z nieznanym. Dodatkowym atutem książki jest egzotyka, bo miejscem akcji wszystkich opowiadań jest Japonia (lub jej wody terytorialne). Tak naprawdę azjatyckich autorów literatury grozy oprócz Kojiego nie znam w ogóle.
Po "Ringu" w Polsce oczywiście nie wydano żadnej książki Suzuki. Szkoda, bo ten facet pisze świetnie, a i książka spotkała się z bardzo pozytywną reakcją czytelników oraz doczekała się dodruku. "Dark Water" czytać można po angielsku. Wydanie Harper Collins jak to paperback jest przeciętne, ale te £6.99 (ponad 40 PLN w Empiku) warto wydać. Polecam fanom j-horrorów i opowieści dziejących się we współczesnej Japonii. Lektura lekka, straszna i przyjemna.

poniedziałek, 1 października 2007

Podcast o Batmanie

Jeszcze kilka godzin temu nie wiedziałem co to podcast. Teraz już wiem. Podcast to forma internetowej publikacji dźwiękowej, najczęściej w postaci regularnych odcinków, z zastosowaniem technologii RSS do plików dźwiękowych. Z Motywu drogi, strony kmh (współtwórcy Ke?), którą od jakiegoś czasu odwiedzam i czytam regularnie, i która w pewien sposób stoi za powstaniem flcl trafiłem na podcast o Batmanie. B180 prowadzi Godai. Muszę przyznać, że forma w jakiej prezentuje swoje opinie na temat albumów przypadła mi bardzo do gustu. Przez te trzy minuty mówi naprawdę ciekawie, a że Batman to moja ulubiona komiksowa postać to słucham z podwójną przyjemnością.

Ps. Zła sesja się skończyła, mam nadzieję że teraz trochę więcej czasu będzie na czytanie, oglądanie i pisanie.