piątek, 14 sierpnia 2009

Robo Glina

Trochę ponad rok temu przypomniano sobie w Hollywood o RoboCopie. MGM ogłosiło że robi reboot, wyznaczyło datę premiery na 2011 rok, a do projektu bardzo szybko przyklejono nazwisko Darrena Aronofsky'ego. I dla fanów reżysera, i dla fanów RoboCopa był to spory szok. Jak się jednak okazało Aronofsky najprawdopodobniej filmu robić nie będzie, co zresztą teraz nie jest ważne. Ważne jest, że odświeżyłem sobie trzy pierwsze filmy, żeby przypomnieć sobie trochę tę postać i uświadomić sobie jak wspomnienia i odczucia potrafią zakłamać prawdziwy obraz filmu.

"RoboCop" Paula Verhoevena, nagrałem potajemnie przed matką, kiedy leciał na początku lat 90tych w telewizji i obejrzałem po kryjomu. Później w ręce wpadła mi kaseta z częścią drugą, a w wypożyczalni zdaje się znalazłem trzecią. Oczywiście wtedy byłem zachwycony, podszedłem do tych produkcji całkowicie bezkrytycznie i nawet kupiłem sobie dwie figurki, które katowałem w zabawach. Później Polsat puszczał kanadyjski serial z Robo Gliniarzem i chociaż oglądałem każdy odcinek to coś mi zaczynało zgrzytać. Nastały czasy liceum i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, mając w pamięci prawdopodobnie tylko serial, przestałem RoboCopa lubić. Wydawał mi się głupi, tani i skierowany do dzieci. Jego sztywność, sposób poruszania się czy mówienia uważałem za straszny idiotyzm. Wtedy jedynymi słusznymi filmami z robotami były oba Terminatory, całą resztę miałem gdzieś. I taki stosunek do tej postaci utrzymywał się w zasadzie do tegorocznych wakacji. Pamiętam, że na newsa o wyborze Darrena na reżysera pomyślałem coś w stylu: "No, w końcu on zrobi z tym coś porządnego!" Jednak powtórny seans obrazu z '87 wszystko zmienił.

Film Verhoevena jest absolutnie fantastyczny. Mroczny, ciężki, surowy, cholernie brutalny - zupełnie odmienny od obrazu, który miałem w głowie na myśl o RoboCopie. Do tego dość dołujący i przygnębiający, chociaż niepozbawiony dozy specyficznego humoru. Historię Alexa Murphy'ego jest powszechnie znana i chyba nie ma sensu jej jakoś dokładnie rozpisywać. Młody policjant zostaje zabity na służbie, a że policja należy do prywatnej firmy (OCP) jego ciało zostaje zabrane i użyte w programie budowy policjanta robota. Przerobiony na super gliniarza Murphy wraca na swój stary komisariat, gdzie zaczyna odzyskiwać fragmenty skasowanej pamięci i postanawia zemścić się na swoich mordercach. Scena gdzie banda Boddicker łapie Alexa i urządza sobie zabawę, w której służy on za tarczę strzelniczą, jest jedną z najbardziej brutalnych jakie widziałem w filmie science fiction. W czołgającego się policjanta, grupka śmiejących się przestępców, przez ponad minutę ładują całe kilogramy ołowiu. Odrywają mu rękę, dziurawią go na wylot, rozrywają ciało, by na koniec łaskawie dobić go strzałem w głowę. To wszystko pokazane bardzo dokładnie, z krzykami i miotaniem się umierającego człowieka. Uderzony intensywnością i bezkompromisowością tej sceny wcisnąłem 'stop' i powiedziałem na głos "O kurwa!" Cały "RoboCop" jest bardzo brutalny, ale reżyser umieścił w nim jeszcze jedną scenę o podobnej sile. Po tym jak Murphy próbuje aresztować Dick Jonesa, stacza krótki pojedynek z ED-209 i ucieka do podziemnego garażu, staje oko w oko z całym szwadronem oddziałów specjalnych. Nie ma szans poddać się, bo ci z miejsca otwierają do niego ogień. I w tym momencie po raz kolejny zapalił mi się nad głową wielki, jaskrawy neon "WTF?!" Idący szeregiem policjanci walą wszystkim co mają w słaniającego się na nogach RoboCopa, który ostatecznie zostaje uratowany, ale ta scena trwa i trwa! Kończy się chyba dopiero w momencie kiedy pirotechnicy powiedzieli, że już nie mają czego odpalić. Chyba nigdzie, w żadnym innym filmie science fiction nie potraktowano gorzej głównego bohatera.


Gdy teraz czytam kogo brano pod uwagę do roli Alexa nie jestem w stanie sobie wyobrazić żadnego z tych aktorów pod stalowym pancerzem. Obojętnie czy byłby to Rutger Hauer, Michael Ironside, czy sam Arnold Schwarzenegger (tych dwóch ostatnich zresztą zagrało w następnym filmie Verhoeven), żadnemu z nich nie udałoby się osiągnąć takiego mechanicznego chłodu, a przy tak szpecącej charakteryzacji takiej dostojności, co Peterowi Wallerowi. W ogóle dobór aktorów można tylko pochwalić. Kurtwood Smith i Ronny Cox w roli czarnych charakterów wypadli genialnie. Dziwie się, że postać kreowana przez Smitha jest pomijana w przypadku wszelkiego rodzaju zestawień bad guy'ów robionych przez czasopisma i portale. Na tle postaci męskich trochę słabo wypada Lewis grana przez Nancy Allen. Odniosłem wrażenie, że była kluczowa dla scenariusza, popychała akcję tam gdzie trzeba było, ale jej "charakter" ograniczono do kopania przestępców w krocze.

Pomysł na postać RoboCopa (który wg twórców ma być wypadkową Sędziego Dredda i Iron Mana) kiełkował równocześnie z powstawaniem mangi "Appleseed". Nie wiem czy była ona znana Edwardowi Neumeierowi i Michaelowi Minerowi (scenarzyści), ale wydaje mi się, że nie. Za to ślady tego co stworzyli można później odnaleźć w chociażby uwielbianym i wychwalanym "Ghost in the Shell". Bo tak naprawdę RoboCop to właśnie "duch w pancerzu" i w porównaniu z takim Briareosem wypada pod wieloma względami lepiej i bardziej autentycznie. Jego twórcom idealnie udało się pokazać "przebudzenie" Murphy'ego i radzenie sobie z tym czym się stał. Sceny w opuszczonym domu plus te kilka urywków, czy raczej "nagrań" pamięci, tworzą smutny obraz i pokazują tragizm (piszę to jak najbardziej serio) tej postaci. Tego nie uświadczymy w mangach Shirowa. Dla mnie "RoboCop" nie ma słabych stron. Mimo swojej komiksowości i przesadnej brutalności, to cholernie dojrzały obraz pokazujący czym tak naprawdę jest człowieczeństwo.


Verhoeven stworzył w "RoboCopie" coś co kolejne filmy i serial, z lepszym lub gorszym skutkiem, kontynuowały, a jemu samemu udało się to tak naprawdę dobrze rozwinąć dopiero dekadę później w "Żołnierzach kosmosu" - chodzi mi o przerywniki w postaci wiadomości telewizyjnych i reklam Omni Consumer Products. Naprawdę świetnie w ten sposób nakreślono filmowy świat i obraz przyszłości - bardzo cyberpunkowy trzeba dodać. Elementy, które teraz uważa się w tym gatunku za mus, można odnaleźć w Detroit stworzonym przez Neumeiera i Minera. Mamy utopijne miasto, które ma powstać na zdeprawowanych slumsach rządzonych przez gangi (Delta City to amerykański odpowiednik Neo Tokio), mamy bezwzględną korporację OCP kontrolującą większość aspektów życia, jest cybernetyka i robotyka (która może w porównaniu z japońskimi wymysłami tutaj na razie raczkuje), a życie normalnego człowieka, jak praktycznie w każdym cyberpunkowym filmie, nie jawi się w różowych barwach.

Przy kolejnych częściach mamy niestety tendencję spadkową. Po "RoboCop 2" obiecywałem sobie wiele. Ta sama obsada, odpowiadający częściowo za scenariusz Frank Miller i Irvin Kershner na reżyserskim stołku. Niestety nie podołano. Jest sporo akcji, ale raczej w stylu kina klasy B, a mimo to jest nudno. Wepchnięto tutaj ze sto "oczywistych oczywistości" jakie kino sensacyjne funduje nam latami. Próbowano stworzyć przeciwnika na miarę Robo Gliny, ale Kain jest tak naprawdę kalką i zarazem cieniem wszystkich pieprzących o Bogu psychopatów. "Robocop 3" jest już naprawdę bardzo słaby. Pojawia się kolejny zarzut - fatalne aktorstwo. Strasznie nędzny scenariusz, nieumiejętne wykorzystanie dobrodziejstwa jakim był Otomo i PG-13 spowodowało, że po seansie chciało mi się krzyczeć. To przykład zmarnowanego potencjału i źle nakręconego filmu, który dodatkowo dość mocno ośmiesza świetnie rozpoczętą serię. Trójkę lepiej ominąć niż obejrzeć. Oprócz trzech filmów i aktorskiego serialu jest jeszcze druga kanadyjska produkcja, czteroodcinkowy "RoboCop: Prime Directives" i dwie animowane serie: "RoboCop: The Series" i "RoboCop: Alpha Commando". Oceny tej trójki jednak mnie skutecznie odstraszyły od samego rozpoczęcia poszukiwań.

To tyle moich rozważań na temat Robo Gliny. Podejrzewam, że wśród wielu ludzi pokutuje obraz "RoboCopa" jako "lightowej" produkcji dla dzieciaków, którą sprzedał nam ostatni film i polsatowski serial. Jeżeli kogoś zachęciłem do obejrzenia pierwszej części i przekonania się na własnej skórze, że temat jest jak najbardziej poważny to super. "RoboCop" to jak dla mnie jeden z najlepszych obrazów lat 80tych.

Ten ładny, rysowany plakat jest autorstwa Tylera Stouta, jakby ktoś pytał.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Vanguard Princess

Nigdy nie byłem dobry w bijatykach, ale kilka tytułów w podstawówce katowałem do tego stopnia, że śniły mi się po nocach. W liceum i na studiach jakoś nigdy nie mnie już nie ciągnęło, no może poza sporadycznym odpaleniem MUGENa i skasowaniu go z dysku kilka dni później. Raczej uczenie się kombinacji klawiszy, wkuwanie sekwencji do odpalenia combo i gapienie się godzinami na te same postaci przestało mi się kojarzyć z dobrą rozrywką. Także w dziedzinie takich klasycznych naparzanek jestem daleko w tyle. Co innego wrestling.

Ostatnio trafiłem jednak na "Vanguard Princess" i po obejrzeniu kilku screenów zdecydowałem się ją ściągnąć i odpalić. "Vanguard Princess" jest grą freeware - klasyczną bijatyką 2D w stylu starego, dobrego "Street Fightera" tyle, że jak na moje oko zdecydowanie bardziej dynamiczną. Pod grą podpisuje się Sugeno Tomoaki, jak internetowa plotka głosi, były pracownik Capcomu. Ile w tym prawdy? Nie wiem. Muszę jednak przyznać, że wyszła mu ta gra świetnie! Do wyboru mamy tylko postaci kobiece, i niby tylko osiem, ale każda ma w zanadrzu trzy rodzaje stroju. Zresztą naprawdę więcej nie potrzeba. Tyle ile jest i tak gwarantuje kilka godzin dobrej zabawy. Dobieramy jeszcze jedną z czterech postaci wspomagających i możemy zacząć grać. Są dwa tryby rozgrywki - (szumnie nazwane) story i versus oraz ukryty trening (o czym później), ale w każdym chodzi o to samo - jedna pani okłada na wszystkie sposoby drugą panią, aż jej pasek życia spadnie do zera. Jak można się domyślić, bohaterki nie różnią się tylko wyglądem i wielkością biustu, ale posługują się również innym stylem walki i w większości przypadków również inną bronią. Jedne atakują z dystansu, inne stosują chwyty i miażdżą w zwarciu, a jeszcze inne potrafią znienacka atakować pośladkami.

Wszystko jest tutaj bardzo komiksowe, przerysowane na japońską, mangową modłę i troszkę komediowe. Na dodatek wygląda to tak, jakby te postaci, chociaż rysowane jednym stylem, wyszły z różnych gatunków anime - cyber punk obok komediowej haremówki i poważnej obyczajowej historii. Zabawna kombinacja. Graficznie jest miodzio. Tła są zróżnicowane i w swojej kolorystyce miłe dla oka. Animacja postaci jest cholernie płynna, a dziewczyny pełne wdzięku i seksu (część z nich do tego lubi chwalić się bielizną lub jej brakiem). W porównaniu z takim "Marvel vs. Capcom" wszelkiego rodzaju ciosy specjalne czy combo mogą wyglądać nieciekawie, ale jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że nie jest to gra z wielomilionowym budżetem robiona przez największego giganta na rynku, to zaraz się o tym zapomina. Zresztą, w "Vanguard Princess" te specjale i tak wygląda niczego sobie. Od strony wizualnej to jedynym problemem. jak dla mnie. jest chaos powodowany przez postaci wspomagające (specjalnie wybrałem takie screeny, żeby właśnie to zobrazować), które cały czas kręcą się na drugim planie. Jeżeli w jednym momencie wszystkie cztery postaci odpalą jakiś atak to nie ma szans, człowiek na tą sekundę czy dwie musi się pogubić. Sporym minusem jest również "wygląd pauzy". Zamiast stop klatki pojawia nam się plansza z krzaczkami (taka sama jak w folderze z instrukcją). A ta gra aż prosi się o zwykłe zatrzymanie czasu (i malutkie menu gdzieś tam z boku). Muzycznie i dźwiękowo jest świetnie. Chyba każda plansza ma swoją przyjemną muzyczkę, a odgłosy jakie wydają walczące wojowniczki przywodzą na myśl dźwięki jakie rozbrzmiewały w salonach gier, w połowie lat 90tych.


Na koniec jeszcze kilka słów o sterowaniu i AI. Są trzy poziomy trudności. O ile łatwy jest łatwy, o tyle medium przysparza mi trochę problemów i story na nim jeszcze nie przeszedłem (ale znowu nie grałem za długo). Tego najtrudniejszego jeszcze nie odpalałem. Sterowanie jest banalne. Trzy guziki [A], [B], [C] służą do wyprowadzanie ataków (chyba bez specjalnego podziału na ciosy i kopnięcia) i jeden [D] za postać wspomagającą (ten w zależności z kierunkiem będzie odpowiadał za atak wspomagający albo dodatkową obronę). Listy ciosów można znaleźć na ekranie wyboru postaci, w folderze z grą (dokładnie folder: マニュアル) lub też tutaj - chociaż napieprzanie na ślepo w klawisze sprawdza się równie dobrze i nie raz udało mi się puścić jakiś spektakularny atak zwyczajnie waląc w co popadnie.


"Vanguard Princess" można ściągnąć tutaj bądź tutaj. W razie problemów z odpaleniem umieszczę wskazówki, które najprawdopodobniej rozwiążą wszystkie problemy.
Po zainstalowaniu zwyczajne klikanie na plik .exe mija się z celem, bo od razu wychodzi się z gry.
  1. Należy otworzyć folder vanpri.
  2. Otworzyć folder ヴァンガードプリンセス (Vanguard Princess).
  3. Znaleźć pliki ヴァンガードプリンセス.exe i ヴァンガードプリンセス.kgt
  4. Zwyczajnie zmienić im nazwy, np. na vanguardprincess.exe i vanguardprincess.kgt (byle były takie same).
Jeżeli nadal nie działa, a prawdopodobnie tak będzie, to jeszcze trzeba:
  1. Ściągnąć i zainstalować Microsoft AppLocale Utility.
  2. Otworzyć AppLocale.
  3. Wybrać "Launch an application" i wybrać plik vanguardprincess.exe (chyba, że plikom przemieniliście nazwy na inne).
  4. Zmienić język aplikacji na "Japanese (日本語)".
  5. AppLocale zapyta czy stworzyć skrót, który będzie automatycznie zmieniał język aplikacji. Skrót pojawia się domyślnie w folderze programu.
Teraz już można spokojnie grać.
Jeszcze rzucę garścią "sekretów", które udało mi się wyszperać w necie (i samem trochę też):
  • Opcja treningu jest dostępna w Versusie. Wybieramy postać, która nas interesuje, a gdy ładuje się walka wpisujemy "p" i "e". Zmianę trybu zakomunikować powinien dźwięk, od tej pory pasek życia przeciwniczki będzie służył tylko do pomiarów siły ciosów.
  • Można wyjść z walki przechodząc do pauzy i wciskając razem klawisze odpowiadające za atak [A+B+C].
  • W trybie story są dostępne jedynie cztery postaci wspomagające, jednak w versusie można wylosować piątą, Hildę - bossa (czy tam bossową) gry.
  • [A+B] tworzy coś w rodzaju tarczy, można ten blok również zaprogramować pod konkretny przycisk. Jednak nie mam bladego pojęcia na jakich zasadach to działa, nigdy nie udało mi się dobrze zastosować. Na pewno pozwala na wyprowadzenie szybkiej kontry.
  • Postaci wspomagające może rzeczywiście wkurzają, ale jeżeli dobrze się ją opanuje bywa bardzo pomocna. Ma ona cztery ataki: samo [D], [przód] + [D], [dół] + [D] i [dół-przód]+[D] i obronę [tył]+[D].

To tyle, mam nadzieję, że tym opisem zachęcę kogoś to ściągnięcia i pobawienia się "Vanguard Princess". To naprawdę bardzo fajna bijatyka i chyba jedna z najlepszych gier freeware z jakimi miałem okazję się spotkać. Na pewno zapewni kilka godzin zabawy w te wakacje.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Lord Mandus atakuje!

Jako, że flcl nadal nie dorobiło się linkowni, gdzie mógłbym dodawać adresy blogów znajomych, to postanowiłem tym krótkim wpisem podzielić się nowiną o pojawieniu się Mando w blogosferze. A kim jest Mando?

Jest ojcem serwisu StephenKing.pl, zapalonym kolekcjonerem książek, komiksów, filmów i gadżetów z Kingiem związanych, miłośnikiem brzmień disco, horrorów, "Z Archiwum X", "Przystanku Alaska" i jednym z najzabawniejszych ludzi jakich znam. Jeżeli wierzyć jego słowom to w zeszłym roku rozbudziłem w nim, swoim wpisem o starej trylogii, ukrytą miłość do Gwiezdnych Wojen. Zaowocowało to nie tylko rosnącą w niezłym tempie kolekcją powieści i komiksów ze świata Star Wars, ale przede wszystkim gwiezdnowojennym blogiem, który powstał przedwczoraj, gdzie będzie przelewał swoje luźne przemyślenia po lekturze (i jak podejrzewam również po seansach wszelakich).

Także, wszystkich naszych wspólnych znajomych, jak i osoby które go nie znają, wysyłam na blog Lorda Mandusa, a jemu życzę wytrwałości i chęci w blogowaniu. So Say We All!

Wcale nie taka Fantastyczna

Wykopalisk filmowych ciąg dalszy.

Osiem miesięcy temu pisałem o "Crusade", filmie który nie wyszedł z fazy planowania, a który mógł być całkiem zgrabnym filmem. Dzisiaj będzie podobny wpis, tyle że o "The Fantastic Four" z 1994 roku. O tej produkcji pewnie kilka osób wie (pewnie kilka zdążyło o niej nawet zapomnieć), ale ja wygrzebałem to z otchłani Internetu dopiero kilka dni temu. To czym różni się "Fantastyczna Czwórka" od "Krucjaty"? Tym, że powstała i istnieją ludzie (wierząc IMDb ponad 1300 takich osobników), którzy ją widzieli.


Fabuła w wielkim skrócie wygląda następująco: poznajemy Reeda Richardsa i Victora Von Dooma. Chłopaki studiują sobie razem i lubią się na tyle, żeby prowadzić razem badania. Przeprowadzają eksperyment na przelatującej komecie, co kończy się fatalnie dla Von Dooma. Rodzeństwo Stormów - Sue i Johnny mieszkają z mamą, która prowadzi stancję, w której mieszka Reed. Gdzieś w tym wszystkim jest Ben Grimm, który przyjaźni się z całą trójką. I tak po kilku latach tej znajomości wyruszają w czwórkę w kosmos badać kolejną kometę. Oczywiście wszystko się komplikuje, bohaterowie zostają trafieni promieniem i otrzymują nadnaturalne zdolności (jakie to chyba nie trzeba pisać). Ich statek rozbija się na Ziemi, a Czwórka zostaje złapana przez ludzi Dr. Dooma, który do tego momentu uważany był za zmarłego. Udaje im się jednak uciec, jednak Ben wściekły na swój niewyjściowy wygląd ucieka do kanałów. Tam spotyka Jewelera (nie mam bladego pojęcia kim ten facet jest, chyba jakiś bezdomny, który kradnie kamienie szlachetne), Alicję Masters i dowiaduje się, że Doom chce zniszczyć Nowy Jork. Wraca do Reeda. We czwórkę postanawiają powstrzymać Doktora i lecą do jego zamku. Po serii mniejszych potyczek z najemnikami Richardsowi udaj się dopaść i pokonać Dooma, Johnny zapala się powstrzymując wystrzał lasera i Czwórka postanawia zostać walczącą ze złem Fantastyczna Czwórką. Całość kończy ślub Reeda i napisy końcowe.

Film został nakręcony od początku do końca, dodano również efekty specjalne, pokuszono się o zrobienie zdjęć promocyjnych i trailera. Dlaczego więc "Fantastyczna Czwórka" nigdy nie dostała się do oficjalnej dystrybucji? Constantin Film (ci od "Niekończącej się historii" i serii Resident Evil) utraciłoby prawa do nakręcenia filmu z F4 jeżeli zdjęcia nie rozpoczęłyby się do końca 1992 roku. Planowany film miał mieć około 40 milionowy budżet, ale takich pieniędzy studio nie posiadało. Zwrócili się więc o pomoc do Rogera Cormana, który "machnął" im film za niecałe dwa miliony dolarów. Co ciekawe, i reżyser, i obsada zostali okłamani. Obiecano im, że film, mimo iż nie wejdzie do dystrybucji kinowej, zostanie puszczony jako pilot w okolicach 1994 roku. Co się oczywiście nigdy nie stało. Wierzyli w to prawie przez rok, chociaż producenci od początku traktowali film jako "zabezpieczenie praw do tytułu". Dziwna sprawa.

Dokładny opis i bardzo obszerną historię, która stoi za tą produkcją można przeczytać na stronie THIRD MILLENNIUM entertainment. Jest też galeria zdjęć pochodzących z trailera. Co najciekawsze jest też możliwość otrzymania kopii filmu po wpłaceniu 20 dolarów na organizację zajmującą się prawami i ochroną zwierząt. Osobiście trochę mnie ciągnie do tego tytułu. Na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z ostrym, serowym campem. Pewnie nawet w 1994 nie chciałbym nawet spojrzeć na ten film. Także teraz, ocena poniżej 4 nie zachęca zupełnie. Ale spójrzcie na fotkę The Thinga i powiedzcie, że nie macie ochoty zobaczyć go w akcji! Jestem również prawie pewny, że ten film był reklamowany lub omawiany lata temu w jakiejś polskiej prasie (prawdopodobnie w jakimś piśmie komputerowym).