czwartek, 6 czerwca 2013

Od jakiegoś roku flcl nie spełnia moich oczekiwań, a ja pewnie nie spełniam jego. Co więcej, ostatnio nie do końca się sprawdza. Pewnie ja też. Próby reanimacji spełzły na niczym, a to dlatego, że już praktycznie nie korzystam ze stacjonarki. Dołączyłem do XXI wieku i mam telefon komórkowy który jest smart, czasami bardziej smart niż ja, a przy okazji jest tak 5-6 razy lepszy niż blaszak, na którym wyklepałem te wszystkie teksty. Bywało, że czasem pożyczałem laptopa, żeby sprawdzić maila i facebooka. Teraz robię to za pomocą telefonu. Piszę ze znajomymi, komentuję i oceniam to kilka zdań wrzuconych na ścianę. Czasy siedzenia i grzebania w Internecie - do czego korzystałem z peceta - skończyły się raczej bezpowrotnie. Jem batona na drugie śniadanie, a drugą ręką przelecę newsy filmowe. Wystarcza mi. Na więcej szkoda na to czasu, ale do tego trzeba jednak dorosnąć. Za dużo jest ludzie, książek, filmów, komiksów, gier, żeby marnotrawić czas na Internet. Poza tym mam autentycznie dość siedzenia przy biurku i uciekam od niego kiedy tylko mogę, a tym samym mam coraz mniej okazji, żeby napisać dłuższy tekst. Zawieszam bloga - to tylko taka formalność bo zrobiłem to już bardzo dawno temu. I umówmy się, że ten piwny jest tematem zamkniętym i nie będę do niego nigdy, przenigdy wracać. 


Z flcl jednak wrócę, mam na niego jeszcze pomysł (i kupę fajnych pomysłów na teksty), z tym że do tego potrzeba mi czasu i umówmy się - nowy przenośny komputerek. Jeżeli miałbym pisać coś dłuższego na ekranie komórki to strzeliłbym sobie w łeb. To jest dobre na kilka zdań. Teraz strzelam sobie w łeb wyimaginowanym pistoletem z placów za każdym razem, gdy mam napisać coś na tym rzęchu. Niby ma klawiaturę, ale można na nim co najwyżej... w zasadzie nic już nie można. 

Coś alternatywnego dla flcl otwieram na tumblrze, gdyż:
1. jakiś przyjaźniejszy wydaje mi się na androidzie i pasuje do krótkich form,
2. od prawie roku sobie tam siedzę, od czasu do czasu lajkuję i szeruję jakieś fajne obrazki i polubiłem to miejsce.


Będzie krótko i zajebiście. O dziwnych rzeczach w popkulturze, bo ostatnio mnie dziwne rzeczy i głupoty mocno pochłaniają. 

Poza tym zawsze chciałem mieć miejsce, które nazwałbym brzuch wieloryba.

See you soon, and in case I don't see ya, good afternoon, good evening, and good night!

piątek, 5 kwietnia 2013

Grohl



"Dave Grohl: Oto moje powołanie" to nie do końca biografia, na którą się szykowałem. To taka książka w stylu: "w czasach jak Grohl żył była taka i taka muza, grały takie i takie zespoły", a dopiero później "a Grohl najbardziej lubił... i inspirował się...." Czy to wada? Po części tak, bo na stronę przypada kilka obcobrzmiących nazwisk, kilka nazw kapeli i klubów gdzie ci ludzie grali, po czym na następnej sytuacja się powtarza. Człowieka który sięgnął po tą biografię przypadkowo znudzi bardzo szybko. W zasadzie po dwóch pierwszych rozdziałach mamy taką analizę środowiska punkowego z którego wywodzi się Grohl, a o samym Grohlu tylko kilka wstawek. Po części jednak nie, bo ja np. byłem szczerze tym zainteresowany. W pewien sposób scena HC, do której nigdy w żaden sposób nie należałem i z którą nawet się nie utożsamiam, kształtowała moje gusta. Zabawna sprawa, ale te wszystkie koncerty na które za szczyla chodziłem utwierdziły mnie w przekonaniu, że ciężki metal jest śmieszny i tak mało autentyczny... nieważne. Także odnalazłem tu wiele z tego co tworzyło moje fascynacje muzyczne w liceum i na początku studiów. Drugą część książki poświęcono Nirvanie. Tutaj moje czytanie wybitnie straciło tempo, bo nigdy za tym zespołem nie przepadałem, w pewny momencie życia autentycznie go nie trawiłem. Ale przebrnąłem i utwierdziłem się tylko w tym, co wiedziałem już wcześniej. Że ta wielka kapela w pewien sposób popsuła nam wszystkim punk rocka. Resztę stron już poświęcił autor temu, co najbliższe mojemu sercu, czyli Foo Fighters i innym projektom Grohla: Probot, QOTSA i Them Crooked Vultures. 

Do treści naprawdę nie mam się o co przyczepiać. Poza kilkoma wywiadami naprawdę niewiele wiedziałem na temat Grohla. Może kiepski ze mnie fan, ale od jakiegoś czasu konsumuję muzę w bardzo mocnym oderwaniu od jej wykonawców. Także fajnie było dowiedzieć się tego co się dowiedziałem. Brakło mi tak naprawdę jedynie Tenacious D. 

Problemem tej książki jest Paul Brannigan - jej autor. Facet niby od lat zajmuje się dziennikarstwem muzycznym, wspomina dziesiątki wywiadów jakie przeprowadził z tuzami rocka, a ta biografia... no nie wiem, albo jestem za stary i się zwyczajnie nie łapię w target, albo typ powinien  odbębnić jakiś kurs pisania, bo zbierało mi się na haftowanie od tych wszystkich "ekscytujących", "wspaniałych", "wyśmienitych", "genialnych", "fantastycznych". Takie pisanie można sobie uskuteczniać na blogu, niekoniecznie iść z tym do ludzi. Ten hiperentuzjazm w epitetach wyraźnie odcina się między cytatami, których nam nie szczędzi.


Widać, że w dużej mierze opierał się w tej książce na źródłach. Brakuje smaczków. I nie chodzi mi o wypisanie jakiego zestawu czy wioseł używa Dave. Kogo to kurwa obchodzi? Chodzi mi o jakieś wyraźne wspomnienia z tras koncertowych, śmiesznych albo krępujących anegdotek. Możliwe, że nie dało się wyciągnąć więcej materiału z Dave'a, bo kilkakrotnie podkreślane tam było przywiązanie Grohla do prywatności życia rodzinnego. A może to po prostu wymówka? Poza tym jest kilka momentów, gdzie na tym obrazie kryształowego Grohla, najsympatyczniejszego rockmena Ameryki powstają skazy i to też mi się jeszcze bardziej podoba, bo nie wierzyłem, że ktoś może być tak miły.

Mimo tego co napisałem uważam, że nie jest to książka zła. Czerpałem naprawdę dużo przyjemności z tych kilku wieczorów, które spędziłem słuchając płyt Foo Fighters, koncertów Them Crooked Vultures i przerzucając kolejne strony, chłonąc tą pobieżną historię sceny punkowej czy analizę kolejnych płyt FF. Na pewno będę ją chętnie pożyczać. I czekać na kolejną biografię Dave'a.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Na nadchodzący tydzień polecam... #9*

GRA



"Sleeping Dogs" estetyka kina akcji z Hong Kongu ani mnie ziębi, ani grzeje. To co widziałem można podsumować słowami: "policjanci kontra złodzieje, trzaskanie się po mordach, krew i strzelanie z kapiszonów". Wyróżniają się na pewno głupkowate i pełne popisów kaskaderskich produkcje Jackiego Chana, ale na mam czasu na dygresje. Jest w tym pewien potencjał, bo takie filmy - rasowe kino klasy B - są omijane przez lwią część publiki. Stylistyka jest słabo znana, materiał gotowy do wykorzystania w grach wideo. Więc było sobie nawet takie "True Crime", które korzystało z dobrodziejstw gatunku, ale nie doczekało się trzeciej części. Gra poszła pod skrzydła Square Enix i dostaliśmy "Sleeping Dogs" - zwyczajnie dobry sandbox. Tylko tyle i aż tyle. 


Wcielamy się w postać Wei Shena, policjanta z USA, który ma w Hong Kongu rozpracować Triadę. Pnie się typ po szczeblach przestępczej kariery. Ściąga haracze, porywa opancerzone furgonetki, okłada po pyskach ziomków z  innych gangów, w końcu do nich strzela, by później uciekać przed policją, a w wolnych chwilach też tej policji pomagać np. rozpracowując siatkę handlarzy żywym towarem. Fabuła nie jest odkrywcza, bo ciężko coś wymyślić w temacie tajniaka i gangsterskich porachunków, ale gra nadrabia schematy i ewentualną wtórność właśnie świetnym klimatem i umiejscowieniem akcji. Pełnymi garściami czerpie z HKCinema.

Jest porządny system walki (a jest je naprawdę dużo), jest parkour który świetnie sprawdza się przy wszelkiego rodzaju pościgach, jest w końcu strzelanie i wyskakiwanie z pojazdów - i obowiązkowy bullet time, w połączeniu dający możliwość tworzenia na ulicach niesamowite karambole. Do tego dziesiątki misji pobocznych, hazard, karaoke, uzupełnianie szafy i garażu, randki z dziewczynami, minigierki podczas hackowania kamer ochrony, trochę skradanki i całkiem nieźle zaimplementowany system osiągnięć, które z przyjemnością zaliczałem.


Twórcy kupili mnie DLC w klimatach chińskiego horroru. Duchy, zombie, demony, adwersarz zmielony w fabryce karmy dla kotów, wracający z piekła przeciwnicy. Niebieski ogień i egzorcyzmy - BAJKA! Jest jeszcze m.in. Turniej Zodiaka - wariacja na temat mojego ukochanego "Wejścia smoka"! 

Gra starcza na tydzień rozsądnego grania (tzn. katowania cały weekend, kończenia po kilka godzin w tygodniu), ja dostałem za darmoszkę od Sony, więc nie mogę przeliczyć stosunku funu do wydanych pieniędzy. Ale grę polecam, na tyle fajna że pokusiłem się o platynę, a zazwyczaj szkoda mi czasu na takie pierdoły.  






KSIĄŻKA



"Bractwo Bang Bang" Greg Marinovich i Joao Silva. Czytam ostatnio cholernie mało, taki poważny kryzys mnie pod koniec zeszłego roku dopadł i pomyślałem, że może uda mi się go przełamać zamieniając beletrystykę na reportaż. Trafiło na historię czterech fotoreporterów z RPA, którzy dokumentowali zmierzch apartheidu i przemiany w swoim kraju. Ta książka to mroczna podróż w głąb Czarnego Lądu, który wydaje mi się jeszcze bardziej dziki i bezwzględny niż do tej pory sądziłem. Bestialstwo i wyzucie z ludzkich odruchów jest wpisane w historię tego kontynentu  i miałem momenty, kiedy chciałem pizgnąć książką w kąt, chociaż ja do osób delikatnych czy też specjalnie wrażliwych nie należę. Od opisywanych wydarzeń, w których uczestniczyli, momentami chce się rzygać. Nie tyle ze względu na ich brutalność, a były cholernie brutalne, co sam fakt ich zaistnienia. To mocna i łapiąca za gardło pozycja, którą absolutnie polecam, bo:
  • dobrze pokazuje realia pracy fotoreportera i korespondenta wojennego, tego z czym się spotyka nie tylko w terenie, 
  • daje obraz tego co się działo podczas przemian i zdobywania niepodległości przez afrykańskie państwa - chociaż pokazane na przykładzie RPA, to jestem pewien, że odnieść się można do każdego innego państewka, gdzie toczyły się wojny plemienne,
  • obrazuje ten samoistny proces kiedy człowiek obojętnieje na krzywdę drugiego człowieka. 

Jeżeli ktoś szuka konkretnych informacji z zakresu historii najnowszej to - - - będzie musiał sporo doczytać, bo jednak to wspomnienia konkretnych wydarzeń obserwowanych przez obiektyw aparatu, a nie pozycja popularnonaukowa. 



FILM



"Człowiek o żelaznych pięściach" w reżyserii RZA. Znowu ukłon w stronę chińskiej kinematografii - tym razem filmów spod znaku wu tang. Miłość do tego gatunku widać i słychać w twórczości RZA i chłopaków z Wu Tang Clanu od pierwszej płyty. Historia fajnie zatacza koło, jeden z kawałków (już nie pamiętam który) słyszymy na napisach początkowych. Będzie naprawdę bardzo krótko, bo nie ma sensu się rozpisywać. Tutaj nie chodzi o historię, chodzi o napieprzanie się i o tym jest ten film. To rasowa chińska rozpierducha. Pomysłowe i cieszące oko choreografie, świetni fighterzy walczący każdy swoim własnym stylem, ładne scenografie. Bardzo udany hołd - nie da się tego rozpatrywać w kategorii odgrzewanego kotleta, bo od pierwszych minut czuć o co twórcom chodziło. Produkował to Tarantino i wiecie co, podobało mi się to bardziej niż rozwleczone "Django", chociaż nie twierdzę, że "Człowiek o żelaznych pięściach" to lepszy film. 







* pomyślałem że najlepszym żartem będzie wrzucić tutaj jakiś wpis.