niedziela, 30 stycznia 2011

Fizyki rzeczy niemożliwych

Jestem w trakcie lektury "Fizyki rzeczy niemożliwych. Fazery, pola siłowe, teleportacja i podróże w czasie" Michio Kaku.

Kaku to dziekan katedry fizyki teoretycznej Uniwersytetu Nowojorskiego. Jeden z najbardziej wybitnych fizyków-teoretyków Lista jego publikacji jest imponująca - przy czym facet jest naprawdę sympatyczny i medialny, nie ucieka też od łączenia nauki z fantastyką. Jednakże z pewnymi obawami zabrałem się za tą pozycję. Z fizyką nie miałem do czynienia od czasu liceum. Ale jest dobrze. Kaku pisze bardzo przystępnie, każde zagadnienie wykłada od podstaw (przypominając wszystkie zasady) i bardzo łatwo sobie poradzić z taką podstawową wiedzą, na poziomie liceum (z tym, że ja miałem bardzo wymagającego nauczyciela, który niemiłosiernie nas piłował i może też dlatego, że po prostu lubiłem ten przedmiot). A o czym w ogóle jest ta książka? Jest to rzeczowa analiza rozwiązań technicznych znanych z produkcji science fiction. Kaku bierze na warsztat pojęcia: teleportacji, telekinezy, psychokinezy. Rozważa na temat podróży w czasie, lotów kosmicznych, obcych cywilizacji i wszechświatów równoległych. Olbrzymi plus za to, że nie jest to sucha praca naukowa. Autor okrasza ją niezliczoną ilością przykładów z literatury fantastycznej, seriali i filmów, a także hojnie sypie anegdotami o fizykach, astronomach i pisarzach.
Dwa fragmenty. Pierwszy dotyczy Alana Turinga, twórcy informatyki, człowieka, który przyczynił się w znaczącym stopniu do rozszyfrowania Enigmy:
"Turing nie został jednak uhonorowany jako bohater, który przyczynił się do zmiany biegu II wojny światowej, zamiast tego padł ofiarą nagonki. Pewnego dnia w jego domu doszło do włamania i uczony wezwał policję. Niestety w czasie tej wizyty policjanci znaleźli dowody na jego homoseksualizm i Turinga aresztowano. Wyrokiem sądu został skazany na zastrzyki z hormonów płciowych, co miało katastrofalny efekt - urosły mu piersi i cierpiał psychiczne katusze. W 1954 roku popełnił samobójstwo, zjadając jabłko polane cyjankiem. (Według jednej z plotek, logo filmy Apple, ugryzione z jednej strony jabłko jest hołdem dla Turinga)."
Następny fragment dotyczy budowy miecza świetlnego, którego w wersji prezentowanej w Star Wars nie można zbudować, bo niemożliwym jest zestalenie światła:
"W rzeczywistości istnieje sposób na skonstruowanie czegoś przypominającego miecz świetlny - w tym celu należy posłużyć się plazmą, czyli zjonizowanym gazem. Plazmę można rozgrzać do tego stopnia, że będzie się żarzyć w ciemności i przecinać stal. Plazmowy miecz świetlny składałby się z cienkiego, pustego w środku pręta wysuwającego się z rękojeści niczym wędka teleskopowa. Do wnętrza takiego pręta uwalniałoby się gorącą plazmę, która wydostawałaby się na zewnątrz niego przez umieszczone regularnie na całej jego długości niewielkie otwory. Wypływająca z rękojeści plazma, przemieszczając się wzdłuż pręta i wydostając się przez otwory na zewnątrz utworzyłaby długą, żarzącą się rurę niezwykle gorącego gazu, pozwalając stopić nawet stal. Urządzenie takie nazywa się również czasem palnikiem plazmowym."
Podejrzewam, że Lucas będzie się próbować procesować z każdym kto chciałby taki miecz plazmowy, chociaż częściowo podobny do broni Jedi, produkować.

Polecam szczerze wszystkim lubiącym fantastykę (science fiction w szczególności). Kaku w przystępny sposób tłumaczy co, kiedy i na jakich zasadach będzie możliwe, i w czym się futuryści pomylili. Myślę, że to świetna pozycja dla każdego, kto chce poszerzyć swoją wiedzę i mieć jako takie podstawy w obcowaniu z fantastyką naukową.

Geek's Five #16 - I'm Batman!





Perfekcjonizm. I tylko perfekcjonizm

Nie nazwę "Czarnego łabędzia" rozczarowaniem, ale wychodząc z sali byłem szczerze zdziwiony tak wywindowanymi ocenami dla tego filmu. Co by nie mówić, to sprawnie i ładnie opowiedziana historia, z którą tak naprawdę każdy kinoman zetknął się gdzieś wcześniej. I dla mnie to największa bolączka. Liczyłem, że film mnie porwie, całkowicie oczaruje, swoim ciężarem przygniecie i dosłownie nie będę mógł się podźwignąć, otrząsnąć po tym co mi Aronosky zaserwował. A tak niestety nie było.

Mamy dążącą do perfekcji baletnicę Ninę, która mieszka z patologicznie nadopiekuńczą matką i która powoli popada w obłęd. Wizje, których doświadcza Nina nie powstydziłby się umieścić w swoich filmach Cronenberg. Są straszne. Mocne, mięsiste, obrzydliwie dosadne, ale od początku sugerujące widzowi z czym mamy do czynienia. Jeżeli ktoś umie dodać dwa do dwóch dojdzie bardzo szybko do wniosku, że to wszystko dzieje się w chorym umyśle zahukanej dziewczyny. Dodać należy, że dochodzi do tego zdecydowanie za szybko. Do tej pory Darren Aronofsky był dla mnie synonimem oryginalności. Takiej pełnej. Opowiadał w niebanalny sposób niebanalne historie. Kończyłem "Źródło" i nie mogłem sobie przypomnieć drugiego takiego przeżycia. Po seansie "Czarnego łabędzia" niemal momentalnie przyszedł mi na myśl "Wstręt" Polańskiego. Kamila uważa, że relacje Nina - matka to powtórka z "Pianistki", a piętna filmu o rozdwojeniu jaźni po prostu nie da się pominąć. Po cichu do końca liczyłem, że Aranofski prowadzi ze mną grę, że to jednak nie jest choroba psychiczna. Ale jednak nie.

Tą banalność maskuje fakt, że "Czarny łabędź" to film niezaprzeczalnie piękny. Zdjęcia i choreografia niejednokrotnie zaparły mi dech w piersiach. Ostatnie minuty, premiera "Jeziora łabędziego" to niezapomniane przeżycie, które muszę przyznać trzyma w napięciu. Z każdego ruchu, każdej figury bije piękno. Przemiana jakiej doznaje Nina jest jedna z najładniejszych rzeczy jakie widziałem w kinie. Byłem świadkiem prawdziwej magii srebrnego ekranu. Takie zestawienie piękna i brutalnych wizji, o których wspominałem wcześniej tworzy naprawdę niepokojący klimat. Ale jest jedna rzecz, która strasznie mnie męczyła - maniera prowadzenia kamery za Portman. Trzęsący się, dziwnie wykadrowany obraz pleców przyprawiał mnie o mdłości.

Jeżeli miałbym wskazać kogoś kto zasługuje na Oscara, to i statuetka, i bezgraniczne uznanie należą się Natalie Portman. To co pokazuje w tym filmie to pierwszej klasy aktorstwo. Tłumaczę sobie, że to ona dźwiga cały ciężar i to ona stoi za sukcesem tego filmu. Jej balet (wyuczony w rok), jej kreacja jest tym co przyciąga uwagę. Widać, że jej warsztat Powiem szczerze, po epizodzie z Amidalą nie wróżyłem tej aktorce wielkiej kariery. Ten wybór wydawał mi się drogą do zamknięcia sobie kariery, a okazuje się, że Portman potrafiła to przezwyciężyć i teraz mało kto pamięta jej żałosną i płaską postać z nowej trylogii. Najpierw "Bliżej" teraz to - jestem oszołomiony.

"Czarny łabędź" na pewno pozostawia po sobie dobre wrażenie. Portman bezapelacyjnie należą się nagrody. Kunis w końcu mogła pokazać, że oprócz ładnej buzi umie też grać. Kompozycje, czy może lepiej powiedzieć aranżacje Mansella są świetne. Ale hype mnie nastawił na bóg wie co i po raz kolejny stałem się ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Film jest dobrym widowiskiem. Przyjemnym, nieprzeintelektualizowanym, artystycznym kinem, które dzięki popularności tańca trafi do szerszej publiki. Tylko i aż.

niedziela, 23 stycznia 2011

Wieści z blogosfery #2

Przez rok się sporo zmieniło w kwestii blogów, które odwiedzam. Że jest kilka ciekawych, o których warto wspomnieć i kilka, które zacząłem regularnie odwiedzać. Przy okazji uzupełniania listy blogów postanowiłem się kilkoma z nich z wami podzielić.
  • Duddits, kolega z forum Gotham Cafe, a wcześniej Groza w każdym calu założył bloga o twórczości Dana Simmonsa. A że jestem po lekturze "Hyperiona", który po prostu powalił mnie na kolana i tym samym na początku przygody z tym pisarzem bardzo chętnie zacząłem tam zaglądać. Jeżeli Duddits uzna, że jest to warte zamieszczenia, to pewnie coś mojego autorstwa też tam przeczytacie. To drugi blog o pisarzu prowadzony przez znajomych. Blog Cormaca McCarthy'ego od zeszłego roku prowadzi Gage z Agą.
  • Infi wrócił do pisania z blogiem o miłości do winylu. "V for Vinyl" to taki kolekcjonersko-hobbistyczny projekt, który cholera wie jak długo pociągnie. Liczę, że trochę i jeszcze trochę, bo winyle są mi w tej chwili zupełnie obce. Przestałem je puszczać w 2 klasie podstawówki, kiedy to mój chomik Oscar przegryzł kabel do mojego gramofonu Bambino.
  • Powiem szczerze, pogubiłem się w ilości blogów, które prowadzą Mike i Moniqee. O 3city Explorers pisałem przy okazji zeszłorocznego dnia blogowania. Do tego mają dwa blogi o postcrossingu (którego fenomenu osobiście nie jestem w stanie pojąć), blog o kreatywności i jeszcze kilka innych. I biorą też udział w projekcie 365 (codziennie przez rok robią zdjęcie najlepiej oddające ich dzień) - blog nazywa się Codziennik Fotograficzny (i maja 1/3 zdjęć za sobą, a ja dopiero teraz pomyślałem żeby o nim napisać). Swój dzień dokumentuje tam również Mandreill, który ostatnio rozszerzył swojego kulturalnego bloga o... całą resztę i nazwał go po prostu Zapiskami Mandriella.
  • Najchętniej odwiedzanym przeze mnie od jakiegoś czasu blogiem jest The Adamant Wanderer. To chyba najbardziej znana polska couchsurferka. Kamila mi go polecała z pierdyliard razy, ale wciągnąłem się dopiero kiedy Ula (autorka) przyjechała do Nowego Jorku. Świetne zdjęcia, sporo jedzenia, ciekawe życie, US&A.
  • Od czasu kiedy piszę recenzje dla CarpeNoctem zacząłem trochę bardziej interesować się literaturą fantastyczną. Od jakiegoś czasu śledzę blogi dwojga obcych mi ludzi. Są to: Zasadniczo o fantastyce (autorka napisała pracę magisterską na temat twórczości Sapkowskiego i ma ciekawe spostrzeżenia) i Mechaniczny człowiek. Ten drugi jest o tyle ciekawszy, że większość (a nie wiem czy nie wszystkie) recenzowane tam książki jeszcze w Polsce się nie ukazały (autor mieszka w Stanach).
  • A jak już jesteśmy przy blogach książkowo/literackich to czytam też blog Jesieni.
End.

O "Przedwiośniu żywych trupów" na CN

Jeżeli ktoś jest ciekawy dlaczego podobało mi się "Przedwiośnie żywych trupów" Stefana Żeromskiego i Kamila Śmiałkowskiego to na CarpeNoctem pojawiła się recenzja. Spodziewałem się więcej, ale ostatecznie jestem z lektury zadowolony. Mogłoby być więcej zombie, tytuł nawiązujący do klasyki gatunku do tego trochę zobowiązywał. W takiej "Opowieści zombilijnej" są ich całe hordy.
Zainteresowanych odsyłam do recenzji.

Geek's Five #15





środa, 19 stycznia 2011

Megamózg

Znajomi zabrali nas niedawno do kina. Mieliśmy iść na "Weekend" Pazury, ale nie było już miejsc, więc wylądowaliśmy na najnowszej animacji od DreamWorks. Miałem mieszane uczucia. Zawsze chętnie na nie chadzam, ale tym razem czułem lekki opór. Krótka zajawka wyświetlana przed "Jak wytresować smoka" była zabawna (to była scena wejścia do ratusza), ale wielki łeb i gałki oczne wielkości kul bilardowych głównego bohatera mnie odstraszały. Chyba od czasu "Aut", nie uprzedziłem się przez design postaci do filmu tak mocno jak w tym przypadku. Ale ostatecznie... "Megamocny" okazał się kapitalną rozrywką i świetną wariacją na temat superbohaterstwa.

Scenarzyści pełnymi garściami czerpali z dobrodziejstw kultury komiksowej. Origin Megamózga (pozwalam sobie przechrzcić głównego bohatera) i jego największego przeciwnika Metromana jest łudząco podobny do originu Kal'ela alias Supermana. Z ginących planet zostają wysłane dwie kapsuły. Jedna (ta ze ślicznym Metromanem) trafia do bogatej rodziny, druga (ta z brzydkim, niebieskoskórym Megamózgiem) trafia do więzienia - co uważam za po prostu kapitalny zabieg. Później obaj trafiają do jednej szkoły, gdzie ten brzydszy, widząc że nie może dorównać ładniejszemu, postanawia zostać geniuszem zła. I od tamtej chwili walczą ze sobą. Metroman, jak to przystało na superbohatera, za każdym razem zamyka swoje nemezis za kratkami, a Niebieski, jak to przystało na superłotra z tego więzienia ucieka i broi. I pewnego razu, w końcu, po latach walk udaje mu się /spoiler/ zabić swojego przeciwnika.

Megamózg podporządkowuje sobie miasto, kradnie i niszczy na potęgę, ale jego życie okazuje się puste. Brakuje mu walki, tęskni za grypserą. Postanawia użyć DNA Metromana i stworzyć nowego superbohatera, który uratuje dzień, ale pech chce, że tworzy kogoś znacznie gorszego od siebie. I to w zasadzie oś fabuły. Pokonać tego naprawdę złego i zdobyć dziewczynę. Bo nasz bohater obowiązkowo się zakochuje, a poza tym... odkrywa w sobie dobro i ostatecznie ratuje miasto.

Nie jest to tak do końca animacja skierowaną do dzieciaków. Oczywiście to takie moje pieprzenie, bo sceny przemocy nie wychodzą poza standardy. Pociechy będą się słodko na niej bawić, ale myślę, że to dorośli i to przede wszystkim ci, którzy są dobrze zaznajomieni kulturą superbohaterską wyciągną z tego filmu więcej. Po prostu miałem wrażenie, że ta historia jest kierowana do nich. I czułem dziwny dysonans, którego w innych animacjach, czy to od Pixara, czy właśnie od DreamWorks, nie było. Z jednej strony dojrzała i przemyślana fabuła, żarty dla wyrobionego widza, rozprawienie się z pewnymi mitami, a z drugiej strony banały skierowane do dzieciaków. Subtelności jest naprawdę sporo. Oglądałem to z uśmiechem na ustach i wierzcie mi po seansie byłem zachwycony. Ale, bo oczywiście jest jakieś "ale", po głębszym zastanowieniu czegoś mi brakowało. Jakiegoś trudnego do zidentyfikowania pierwiastka, który pozwoliłbym "Megamózgowi" stać się klasyką i podejrzewam, że doczekać się sequela.

Sama animacja naprawdę robi wrażenie. Takie drobiazgi jak niewidzialny samochód czy chmara robo-sługusów są naprawdę milutkie, ale to co powoduje opad szczęki to wesoła dewastacja miasta w końcowych minutach filmu. Poza tym bardzo fajne rozpisane sceny i sporo kapitalnych pomysłów. I na co zwróciła mi uwagę Kamila - w końcu postać kobieca z krótkimi włosami. Same postaci po prostu urocze. Do tego świetna, idealnie dobrana muzyka - gra chociażby AC/DC i Guns&Roses. Moim zdaniem w filmach superbohaterskich powinni grać takiego rocka. No i nie można powiedzieć złego słowa o dubbingu - w końcu bez osłuchanych gwiazd!

Warto się wybrać do kina póki jeszcze grają (a że zaczęły się ferie i mamy deficyt animacji to grać będą do końca stycznia). My nie byliśmy na 3D, więc nie wiem czy warto wydać dodatkowe 10 złotych na okular, ale zwykły seans zapewnia wizualny orgazm. Sporo scen, właśnie zrobionych pod kino. Dużo wybuchów i wyburzeń. I wiwaty na końcu. Mam wrażenie, że DreamWorks zostawia w tyle Pixara jeżeli chodzi o efekciarstwo.

Trzema słowami podsumowania: "Megamocny" jest mocny.

piątek, 14 stycznia 2011

Rozruszaj filmowe komórki mózgowe

Kliknij, by obejrzeć w pełnym rozmiarze

Trafiłem na to przypadkiem w tym tygodniu. Nie wiem ile tytułów filmów ukryto na obrazku, nie znam odpowiedzi - nie mogę przypomnieć sobie strony na której to znalazłem. Część jest banalnie łatwa, część dość trudna, kilku nie jestem za Chiny wymyślić. W każdym razie wszystkim, którzy się nudzą albo zamierzają się nudzić w najbliższym czasie polecam.

Geek's Five #14





wtorek, 11 stycznia 2011

Pięć najlepszych książek roku 2010

W ilości przeczytanych książek przeszedłem swoje najśmielsze oczekiwania. 42 pozycje (które można obejrzeć w zakładce "Wyczyt roczny"). Ale zrobię tak jak przed rokiem, lista będzie krótka i uzupełnię ją ewentualne o wyróżnienia.

5.) "Anno Dracula", autor: Kim Newman. Zaskoczył mnie ten tytuł. Wiedziałem, że: po pierwsze: autor ma łeb na karku, po drugie: jest to powieść zaliczana do kanonu horroru postmodernistycznego, po trzecie: podoba się ona moim nielicznym znajomym, którzy ją czytali, ale w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem, że będzie TAK DOBRA! Oto mamy wiktoriańską Anglię, Anglię, z której nie udało się Van Helsingowi i spółce wygnać Draculi, Anglię pełną wampirów! Hrabia postanawia znowu rządzić. Zostaje oblubieńcem królowej, a jego krwawe rządy stają się problemem dla wszystkich (i tych krew posiadających, i tych krew pijących). Mamy całą plejadę literackich i filmowych bohaterów, którzy chyba nigdy wcześniej (a pewnie i nigdy później) się na kartach książki nie spotkali. Znajdziemy w "Anno Dracula" dr Jekylla i pana Hyde'a, Kubę Rozpruwacza wokół którego kręci się poniekąd cała historia. Wyłapiemy z pewnością postać Sherlocka Holmesa zamkniętego w obozie pracy, Kurta Barlowa, który później zawędruje do Salem, Martina z filmu Romero i Hrabiego Orloka z filmu Murnaua. Jest Allan Quatermain, dr Moreau i Fu Manchu rządzący podziemnym półświatkiem do spółki z profesorem Moriartym. Do tego dochodzi cała gama postaci historycznych. Powieść Newmana może i nie jest literackim arcydziełem, ale autor żongluje tutaj postaciami i wątkami z olbrzymią precyzją i wprawą. Powala rozmachem i pomysłami, które później doszlifował Alan Moore w swojej "Lidze Niezwykłych Dżentelmenów". Bez kitu! Gdy ktoś kto zna bardzo dobrze Moora i weźmie się za książkę Newmana odkryje, że Brodacz z Northampton nie zrobił nic oryginalnego (chociaż to i tak rzecz wyśmienita).

4.) "Poziom śmierci", autor: Lee Child. Do miłośników książek tego Childa zalicza się całkiem sporo znanych osób. I ja także dołączam do tego zacnego grona fanów Jacka Reachera i Lee Childa. Pierwsza rzecz, która mnie facet kupił jest bohater. Reacher jest kapitalny! Inteligentny, enigmatyczny, zrównoważony i zabójczy. A przede wszystkim strasznie równy. Nie sposób gościa nie lubić. Drugą rzeczą, która szalenie mi się podobała, a która poniekąd łączy się z pierwszą, jest bezbłędna pierwszoosobowa narracja. Reacher jest naprawdę fajną postacią, z ciekawymi przemyśleniami. To w jaki sposób rozpracowuje intrygę, jak główkuje i kombinuje, łączy fakty jest po prostu dobre. Kilka tygodni wcześniej narzekaliśmy z Kamilą na narrację w pierwszej osobie. Że to zazwyczaj nie wychodzi. Że brzmi sztucznie albo źle. Tutaj tak nie jest! No i intryga - bardzo ciekawa i przemyślana. Odkrywa się przed Reacherem i przed nami powoli, a jednocześnie tempo książki jest niesamowite. Przecież tam co chwilę ktoś ginie! "Poziom śmierci" niesamowicie trzyma w napięciu... nie mogłem się autentycznie od niego oderwać. Do tego Child zrobił zrobił dobry research i świetnie to napisał. Chyba nie czytałem lepszej powieści sensacyjnej niż ta.

3.) "The Living Dead", autorów: jak psów. Mam trochę wyrzuty sumienia względem tej antologii. W czasie gdy ją czytałem, nie znalazłem ani żadnej polskiej recenzji, ani żadnego porządnego opisu polsku tej pozycji (i pewnie nadal nie ma). Chciałem ją ładnie opisać... dać kilka słów o każdym autorze i opowiadaniu. I jakoś w połowie przystopowałem, nie miałem czasu. Magisterka, sranie w banie. Później próbowałem wrócić, ale się poddałem. Może kiedyś jeszcze się za to wezmę. Chciałbym bardzo, bo wybitnie fajny to wybór. Nierówny, jak to w 90% antologii bywa, ale nawet najsłabsze teksty (jak chociażby ten Laurell Hamilton albo Barkera) były intrygujące. Przelot przez najróżniejsze gatunki, style i konwencje. Mamy tekst Joe Hilla, w którym na planie "Świtu Żywych Trupów" Romero spotyka się para z lat szkolnych. Dan Simmons napisał o nauczycielce która mimo apokalipsy nadal uczy w szkole, należałby dodać że zombie-dzieci. Trzyma je przykute w ławkach i próbuje w jakiś sposób dotrzeć do ich zainfekowanych mózgów. Jest świetny tekst Gaimana o voodoo i zombie prosto z Nowego Orleanu i opowiadanie, które było podwaliną do jednego z odcinków "Mistrzów Horroru" - "Homecoming". Plus jeszcze kilkanaście innych wspaniałych tekstów. Sądzę, że każdy fan horroru powinien raz na jakiś czas wziąć w łapy taką cegiełkę zza oceanu i zobaczyć, że to co do nas dociera to śmieszny ułamek ciekawych i wartościowych autorów horrorów i dark fantasy.

2.) "Wroniec", autor: Jacek Dukaj. Siedziałem, słuchałem i byłem zauroczony. Kapitalna książka w kapitalnej interpretacji. To pierwsze moje spotkanie z Dukajem. Spodziewałem się wiele, chociaż zdawałem sobie sprawę, że w książce dla, bądź co bądź, młodszego czytelnika, na pewno facet nie rozwinie skrzydeł. Srogo się pomyliłem. A może nie? I może "Wroniec" to tylko część talentu Dukaja? I w kolejnych książkach będę jeszcze bardziej rozkładany na łopatki. Wizja, którą przedstawił, język w jakim to napisał mnie urzekły i jednocześnie poruszyła. To taka książka, która zachwyca na poziomie fabuły i pod względem zabaw z językiem. W moim wypadku zachwyciła również interpretacja. Peszek był najlepszym męskim lektorem jakiego miałem przyjemność słuchać, a jak już sobie kupię kiedyś książkę to pewnie i zachwycą mnie ilustracje.

1.) "Dolores Claiborne" autor: Stephen King. Znowu audiobook. Znowu genialna interpretacja, z tym że kobieca. Dolores była Elżbieta Kijowska - świetnie babeczka to przeczytała. To jest tak, że zostawiłem sobie kilka "kingów" do przeczytania. Po tym jak na początku przygody, w ciągu roku, przeczytałem ok. 40. Zacząłem sobie jego książki dawkować albo powtarzać. W 2010 doszedł jeden, ale ubyły dwa. I historia Dolores, którą wybrałem trochę niechętnie, była jedną z tych, które ubyły i do których na pewno nie jeden raz wrócę. To niezmiernie dobra historia z bardzo fajną i zapadającą w pamięć bohaterką. Gdybym miał się zastanowić nad najfajnieszymi postaciami, jakie stworzył King, a stworzył ich setki, to Dolores pewnie byłaby w pierwszej piątce. Bije z tej książki prawda o amerykańskiej prowincji, która poniekąd jest uniwersalna i znajduje zastosowanie również u nas. Stefan jest wybitnym obserwatorem. Genialnie prześwietla małe społeczności i rodziny. Nie wiem czy istnieje ktoś, kto tak dobrze potrafi wyciągnąć brudy.

Wyróżnienia:
  • "Spiral", autor: Koji Suzuki. O "Spiral" pisałem, więc tylko rzucę linkiem. Za to jak Suzuki tam namieszał i jak wszystko poplątał grzechem byłoby tej książki tutaj nie umieścić.
  • "Droga", autor: Cormac McCarthy. Powiem szczerze, nie lubię tej książki. Jest świetna, ale tak dołująca, momentami tak ściskająca gardło, że autentycznie mnie odrzucało. Muszę wychwalić minimalistyczno-hipnotyczny styl McCarthy'ego. Jakby pisane pode mnie - chociaż czuję pewien dysonans, bo uwielbiam i taki minimalizm, i rozbuchane opisy, i długaśne dialogi. Paradoksalnie, nie czytałem od dawna powieść przez którą z taką łatwością bym się przedzierał i jednocześnie której czytanie by mnie tak bolało. Wizja jest maksymalnie dołująca i porażająca. Nic mnie chyba tak mnie nie potargało w ubiegłym roku jak właśnie "Droga". To świetna powieść i daje mocno do myślenia (nawet chwilami za bardzo). Sądzę, że już nigdy po nią nie sięgnę. Zbyt dużo mnie kosztowało towarzyszenie Mężczyźnie i Chłopcu w ich wędrówce. Niepotrzebne mi są w życiu tak negatywne emocje, nie potrzeba mi nieprzespanych nocy i kłębiących się, jak te spalone węże ze wspomnień Ojca, myśli o apokalipsie i "Drodze".
  • "Kill Grill. Restauracja od kuchni", autor: Anthony Bourdain. O tej książce też pisałem, więc odsyłam do wpisu z sierpnia.
Crap roku:
  • "Metro 2033" Dmitrij Głuchowski. Boże! Jaka żenada! Książka jest przede wszystkim nużąca i schematyczna. Główny, bohater (imienia nie pamiętam) jest bezbarwną, nudną i nader wkurzającą osobą, która smęci i nudzi. Wkurza taką dziwną biernością, która towarzyszy całemu jego działaniu. Idzie, tam gdzie go popchną, bo w sumie nie ma nic lepszego do roboty, bo niby wierzy że ma coś ocalić. Miota się między myślami filozoficznymi, a doktrynami politycznymi, i daje się nieść "fali" metra. Samo metro mogłoby być fajne, gdyby nie był to twór tak sztuczny i tak odległy. Wizja świata nie zachwyca. Jakaś uproszczona, niewiarygodna i jednocześnie nijaka. Bardzo kiepski zlepek postapokaliptycznych pomsyłów (pewnie w dużej mierze zerżnięty od Strugackich), które autor w zasadzie niewiadomo po co okrasił taką ilością bezsensownego filozofowania. Uderza całkowity brak koncepcji.
  • "Kodeks 632", autor: Jose Rodriguez dos Santos. Zrecenzowałem go dla CarpeNoctem i jeżeli ktoś jest ciekawy to tam odsyłam.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Jedenaście najlepszych filmów roku 2010

Tytuł noty mówi wszystko, prawda? 11 najlepszych zeszłorocznych filmów, które miałem okazję obejrzeć albo w kinie, albo w domu. Dochodzi do mnie powoli, że te listy są strasznie kuleją, bo część zeszłorocznych filmów, na które bardzo czekam obejrzę dopiero w tym roku... zresztą tak było i ostatnim razem. Ale co zrobić?

  1. "Scott Pilgrim kontra świat"
  2. "Incepcja"
  3. "Wyspa tajemnic"
  4. "Jak wytresować smoka"
  5. "Wyjście przez sklep z pamiątkami"
  6. "Toy Story 3"
  7. "Kick-Ass"
  8. "Miasto złodziei"
  9. "The Social Network"
  10. "Kołysanka"
  11. "Red Hill"

Western z antypodów

O "Red Hill" wspominałem przy okazji recenzowania dwóch filmów z gatunku weird west. Udało mi się go obejrzeć w grudniu i powiem szczerze, trochę mnie rozczarował. Historia tam przedstawiona jest prościutka i przewidywalna. Młody stróż prawa (Ryan Kwanten, czyli tępawy, ale i poczciwy Jason Stackhouse z "Czystej krwi"), który ma kłopoty z używaniem broni przeprowadza się z miasta na zabitą dechami wieś. Tam już pierwszego dnia dostaje wycisk - z więzienia uciekł bezwzględny morderca, najlepszy tropiciel jakiego można sobie wyobrazić. Stary szeryf z grupką miejscowych organizuje obronę miasteczka, a młody policjant trafia w sam środek strefy wojny. I chociaż fabularnie film jest odgrzewanym kotletem, to jednak Australijczycy skręcili niezwykle klimatyczny, mroczny i trzymający w napięciu quasi western. I dlatego film Patricka Hughesa znalazł się na liście. Bardzo, ale to bardzo podobało mi się ustylizowanie tego filmu na slasher. Autentycznie! Mamy sceny jakby żywcem wyjęte z horrorów, kiedy morderca wykańcza swoje ofiary nieśpiesznie, jedna po drugiej. Podobieństwa do Michaela Myersa nasuwały mi się czasami same (chociaż te postaci dzieli Pacyfik) "Red Hill" to oszczędne, brutalne i smutne kino. Ale sporo tutaj akcji - strzelania i wybuchów. Nie zaskoczy niestety finezyjną historią, praktycznie każdy widz domyśli się wszystkiego szybciej, niż twórcy by sobie tego życzyli... ale myślę, że warto po niego sięgnąć. Chociażby dla gęstego klimatu i pięknych zdjęć. Poza tym to solidnie zagrane, męskie kino.


Wampiry z prowincji

Machulski od lat należy do moich ulubionych reżyserów. Na jego najnowszy film miał zawierać elementy horroru, więc czekałem niecierpliwie. "Kołysanka" okazała się oczywiście bardziej komedią niż horrorem, co nie przeszkadzało mi rozkosznie się na niej bawić. Postać wampira została tutaj wywrócona do góry nogami w sposób podobny do tego co zrobiła Stephanie Meyer, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało. Uznałem to nawet za dobrą drogę, bo konwencję już wyeksploatowano do ostatniej kropli krwi, a to co zaserwował Machulski było w swojej przekorze autentycznie zabawne. Jeżeli dodać do tego świetne kreacje aktorskie i komizm sytuacyjno-słowny (zgrany z moim poczuciem humoru) to otrzymujemy niemalże komedię idealną. Oczywiście lekkie zgrzyty były. Tempo momentami siada, a i w połowie filmu wdziera się lekki chaos. Ale osobiście ani na chwilę nie przestawałem się śmiać. Nie jest to czołówka Machulskiego, ale chyba od "Kilera" to jego najlepsza komedia. Wszystkim, którzy szukają czegoś... po prostu innego, trochę przaśnego, szczerze polecam.


Zuckerberg-Fake-Story

Czuć w "The Social Network" już od pierwszych minut rękę Finchera, ale ten film to wspólne dziecko jego i Aarona Sorkina. Ten wielce zdolny i ceniony scenarzysta napisał skrypt, który z historyjki o zakompleksionym, dupku-geniuszu kradnącym pomysł na Facebooka zrobił film, równie magnetyczny i trzymający w napięciu co najlepsza historia szpiegowska. Autentycznie nie mogłem się oderwać. W sumie na sukces i poziom tego filmu składają się cztery rzeczy. Po pierwsze bardzo dobry scenariusz, po drugie reżyseria, po trzecie muzyka, która od początku filmu jest wręcz hipnotyczna. Dawno nie miałem takiej sytuacji, kiedy czułem, że soundtrack idealnie zgrywa się z tym co na ekranie. Po czwarte aktorstwo. Jesse Eisenberg jest świetny. W "Zombieland" był dobry, ale w "TSN" pokazał klasę. Ta jego maniera mówienia - trochę jak robot, ten bijący od niego introwertyzm - wszystko składa się na świetną kreacje. Wiem, że Zuckerberg Eisenberga jest pełen przekłamań, ale postać przez niego wykreowana jest tak cholernie wyrazista, że aż przyjemnie na tego mega-dupka patrzeć. Podobało mi się bardzo przeplatanie fabuły z rozprawą sądową - to jak to zrobiono i jak to podkręcało napięcie. Bardzo dobry film.


Zakochany kundel

Nie wiem dlaczego, ale od jakiegoś czasu Ben Affleck ma w każdym filmie minę zbitego psa. Na szczęście bardzo przyjemnie ogląda się go w roli cichego złodzieja o miękkim sercu... i miną zbitego psa. "Miasto złodziei" zaraz po seansie nazwałem drugą "Gorączką" - troszeczkę na wyrost, ale szczerze mówiąc od czasu "Gorączki" nie było równie energetycznego i tak zagranego filmu o napadzie. Affleck-aktor sprawił się dobrze, ale przyćmił go Jeremy Renner. Zagrał tutaj ostro powalonego skurczybyka i podejrzewam, że tą rolą przypieczętował swoją pozycję w Hollywood. Będziemy go oglądać coraz częściej i w coraz to droższych superprodukcjach. I dobrze, bo aktor dobry, źle żeby marnował się w sensacyjniakach pokroju "S.W.A.T.". Affleck-reżyser sprawił się fenomenalnie. Jego poprzedni film był wielce okej, ale "Miasto złodziei" jest więcej niż dobre. Mam nadzieję, że ta tendencja się utrzyma i może zamiast grać będzie tylko kręcić. Udało mu się zestawić kilka kapitalnych scena akcji, utrzymać tempo, zrobić świetne sceny dramatyczne no i nadzwyczaj dobrze napisał dialogi. Aktorstwo pierwsza klasa - poprowadził ich, czuć między postaciami chemię. No i historia fajna. "Miasto złodziei" oglądałem z olbrzymią przyjemnością. Film trzyma w napięciu i chociaż każdy poczuje w jaką stronę pójdzie zakończenie, to myślę że nie będzie z tego powodu rozczarowania. Mam nadzieję wrócić nie raz do tego filmu. Mikro-świat bostońskich złodziei, chociaż tylko zarysowany w jakiś sposób przyciąga.


Krwawa jatka

Hollywood ma szczęście, że zatrudnia Brytoli. Matthew Vaughn skręcił im jedną z najfajniejszych i najbardziej klimaciarskich ekranizacji komiksu w tym roku. "Kick-Ass" po prostu kopie dupsko, chociaż zdaję sobie sprawę, że świat tam przedstawiony wielu osobom wyda się chory. Trzeba mieć odpowiednio dużo dystansu do tego, by oglądać jak jedenastoletnia dziewczynka rzuca "fuckami" i morduje dziesiątki bandziorów. Ale ci którzy przeszli nad tym do porządku dziennego mieli najprawdziwszą ucztę. "Kick-Ass" jest zabawny i bije z niego czysty "fun". To taka pozycja, którą ogląda się z bananem na gębie. Podobało mi się osadzenie go tak mocno w naszych realiach: MySpace, Youtube czy tam inny Facebook i do tego ta cała kultura geekowska, która chociaż potraktowana mocno po łebkach, to jednak coraz bardziej przebija się do świadomości mas i pokazują ją w coraz bardziej rzetelnie. No i jest to jedne z niewielu filmów z Nicholasem Cagem, w którym można pochwalić jego rolę. Nie wiem jak ma się do pierwowzoru, ale ja go łykam takiego jaki jest bez problemu. Dawno nie było równie bezkompromisowego filmu.


Pożegnanie z dzieciństwem

Nie mam co się specjalnie rozwodzić... "Toy Story 3" jest fenomenalnie dobre. Można nie lubić animacji, można psioczyć i kręcić nosem na "bajeczki" ale nie da się obok tej serii przejść obojętnie. A nawet największe buce zmiękną na tej części. Osobiście oceniam ją najwyżej z trylogii. Historia jest najciekawsza, najbardziej rozbudowana i oczywiście film łapie za serce jak mało który. Były sceny, które po prostu mną tam sponiewierały. Beksłem dwa razy - to chyba największa rekomendacja. Oczywiście kilka razy śmiałem się do rozpuku. Sama końcówka to przepiękne zakończenie trylogii. Spece z Pixara zrobili coś autentycznie wspaniałego, coś tak pełnego i dojrzałego, że powinni dostać specjalnego Oscara w kształcie Buzza Astrala.


Fun Art

Dawno nic mi tak nie utkwiło w głowie jak "Wyjście przez sklep z pamiątkami" Banksy'ego. Nie chodzi o treść, jaką niesie ten film. Chociaż może po części też. Składam pokłon reżyserowi, który potrafi zmanipulować widzem do tego stopnia, że ten nie wie w co wierzyć, że musi sobie ten film rozłożyć i złożyć, by tylko dojść do wniosku, że nadal nie wie co jest grane. Czy to zagrany film? Czy rzetelny dokument? To było wszystko na prawdę czy może tylko w połowie? Czy oni są tam sobą? "Wyjście przez sklep z pamiątkami" to taka układanka i jednocześnie żart. Dzieło obnażające próżność ludzi i street art na salonach, ale również fajnie dokumentuje i pokazuje na czym to wszystko polega, że nie jest to tylko wandalizm, że niesie za sobą coś głębszego.


An Epic of Epic Epicness

Film, który ostatecznie pokonał "Incepcję". Słyszę jęki zawodu i oczami wyobraźni widzę zdziwione miny moich znajomych. Ale "Scott Pilgrim kontra świat" mnie pozamiatał w dużo większym stopniu i w o wiele bardziej złożony sposób niż jakikolwiek inny film w tym roku. Tak bardzo zgrywa się z moim uwielbieniem dla kina, komiksów, muzyki, gier i jednocześnie w tak naturalny sposób opowiada historię miłosną, że nie potrafię o nim mówić czy pisać w sposób inny niż hurapozytywny. Nie oglądałem jeszcze nigdy czegoś równie bliskiego do pojęcia "komiks w filmie" i wypadającego przy tym równie naturalnie. To że Edgar Wright ma łeb na karku wiedziałem w momencie kiedy obejrzałem "Wysyp żywych trupów", ale nigdy, nawet przez myśl mi nie przeszło że to jest tak łebski facet. "Scott Pilgrim kontra świat" urzekł mnie genialnym przedstawieniem pokolenia geeków i fanboy'ów wszelakich. Urzekł mnie niesamowitym wręcz wykorzystaniem efektów CGI, które po prostu tak bardzo na miejscu, że nie przychodzi na myśl, że można byłoby inaczej. Perfekcja. Urzekł mnie wpadającymi do ucha melodiami, podejściem do widza i humorem. Jezu, jak ja się na tym filmie śmieję! Obejrzałem go już trzy razy. Niektóre sceny chyba po kilkanaście. Po prostu miód na moją duszę dziecka. Mógłbym się rozpływać w zachwytach przez dziesięć kolejnych akapitów, ale myślę, że mogę to zamknąć to w jednym zdaniu. Dla mnie to jeden z najlepszych i najważniejszych obrazów dekady, nie tylko tego roku.


No i tak to wygląda. W 2010 kino odwiedziłem tylko 9 razy + zaliczyłem jeszcze kilka pokazów festiwalowych, ale tego jakoś nie wliczam do statystyk. Jeszcze się postaram wyłuskać jakieś 3 lub 5 najgorszych filmów 2010, bo i tych kwasów trochę było. Ale zeszły rok oceniam o wiele lepiej niż 2009. Filmów dobrych było więcej, takich wybitnie też trochę, a jeszcze przede mną "Czarny łabędź", "Prawdziwe męstwo", Tron: Dziedzictwo", "127 godzin", "Medium" i "Fighter".

I na pewno na dniach napiszę jakiegoś topa najlepszych książek, bo mam w czym wybierać.

niedziela, 2 stycznia 2011