wtorek, 12 października 2010

Weird West

Lata świetności western ma za sobą. Próby reanimacji raczej spalają na panewce i od 1993 roku, kiedy to nakręcono "Tombstone", pojawiły się w kinach może dwa dobre westerny (i w żadnym z nich nie grał Christian Bale). Chyba już się to nie zmieni, wyeksploatowano tutaj wszystko do cna. Pomijam tutaj kapitalne "Deadwood". Po pierwsze produkcja telewizyjna, po drugie HBO wymyka się wszelkim schematom, po trzecie to jednak nie był czystej krwi western. Za to jest cholernie wdzięcznie łączyć ten gatunek z fantastyką - Weird West. Osadzenie horroru czy sci-fi w takiej konwencji ma olbrzymi potencjał i to tylko częściowo odkryty. Jak się zastanowić to takich produkcji jest masa, ale jak odnoszę wrażenie, że filmowcy się bardziej "ślizgają po" niż "zagłębiają w" temat. Niestety. Bo jakie horrory dzieją się na Dzikim Zachodzie? Zazwyczaj jest to któraś z kolei część, gdzie trochę z braku pomysłów, trochę z braku kasy, postanawiają robić prequel. I w ten sposób powstają (po)twory typu: "Od zmierzchu do świtu 3: Córka kata", "Zdjęcia Ginger III: Początek" czy "Wstrząsy 4: Początek legendy". Na tle tej crapfesty fajną opcją wydawał się "Jonah Hex" - miszmasz westernu i horroru w steampunkowym sosie. Liczyłem na taki drugi, mroczniejszy "Bardzo dziki Zachód", którego, mimo wszystkich wad, jestem olbrzymi fanem.

Myślałem, że "Johah Hex" ma wszystko czego potrzebuje ekranizacja komiksu. Charakterystycznych i topowych aktorów, których dobrze się ogląda, reżysera, który zrobił wcześniej dobry film (zresztą też ekranizację), scenarzystów, którzy bądź co bądź czują kino akcji (zrobili przecież "Adrenalinę" ze Stathamem), dobry materiał wyjściowy i bardzo fajnego antagonistę. Myślałem, że era crapowych ekranizacji robionych "na odpierdal" się skończyła i po olbrzymim sukcesie "Mrocznego Rycerza" Warner Bros. będzie stawiać na jakość. Brzydko mówiąc: GÓWNO! Pomyliłem się sromotnie. Pretekstowa fabuła, beznadziejne dialogi i fatalnie poprowadzone wątki wołają o pomstę do nieba. Można odnieść wrażenie, że widzowi nie dane jest zobaczyć tego co najlepsze. Że to co najciekawsze ostatecznie się nie załapało i że oglądam coś jakby... streszczenie (?). Nie wiem nawet jak to nazwać. Wygląda to tak, jakby film był montowany na chybcika. Może w jakimś pijackim amoku? "Jonah Hex" takiej postaci nigdy nie powinien powstać. Już nie chodzi o jakikolwiek szacunek dla oryginału, ale o szacunek dla widza. Za skręcenie tego syfu, przy budżecie 50 mln $, powinni im łapy połamać i nasłać najgorszą mendę ze skarbówki, żeby im przejrzała księgi. Śmiechu warta jest też długość - pomijając (bardzo słabo) animowane napisy początkowe i listę płac dostajemy ledwo co... 70 minut, bardzo zresztą słabego filmu. Niektóre seriale mają dłuższe odcinki specjalne albo finały sezonów.

Zapowiadano mroczny, dojrzały i krwawy film, quasi horror na dodatek, bo Hex potrafi rozmawiać z trupami i z tej umiejętności ma niejeden raz korzystać. I tak jest. Ten wątek, o dziwo, ma największy sens z całej fabuły - Jonah wyciąga informację od trupa i jedzie szukać swojego nemesis - ale jest tego jak na lekarstwo. Drugi pozytyw to Megan Fox. I nie piszę tego na fali hype'u, nie należę bandy napalonych na nią facetów. Tylko w jej przypadku nie odnosiło się wrażenia, że gra z kocim gównem pod nosem. Może to kwestia tego, że jest jej w tym filmie naprawdę mało, może tego, że jest młoda i niedoświadczona jak partnerujący jej aktorzy, a może po prostu jest urodzona do grania w kiepskich filmach? Nie wiem, ale i Brolin, i Malkovich powodowali u mnie, swoimi minami, zbolałym wzrokiem i sileniem się na twardzieli odruchy wymiotne. Aktorstwo leży i kwiczy. "Jonah Hex" to najbardziej żałosna ekranizacja komiksu od czasu popisowego numeru Cage'a - "Ghost Ridera".

Głodny dobrej, westernowej fantastyki, tak trochę w ciemno, wrzuciłem płytkę z "The Burrowers". Ten nakręcony za 9 mln $ horror okazał się idealną odtrutką. To pełną gębą Weird West i na dodatek jeden z najlepszych przedstawicieli tego gatunku, jaki dane mi było obejrzeć. Jest to historia próby odbicia porwanej, rzekomo przez Indian, rodziny. Okazuje się oczywiście, że porywacze to nie czerwonoskórzy, a rasa żyjąca na tych terenach od zawsze, która z braku bizonów przerzuciła się na ludzkie mięso. Nie ma sensu więcej zdradzać. Dostajemy dojrzały i surowy obraz utrzymany w duchu klasycznych westernów - jest męska przyjaźń, oddanie, miłość do kobiety i głupota młodzika. Strzelanie z rewolwerów oczywiście też jest. Do samego końca prawie żadnych fajerwerków, tylko czyste aktorstwo serwowane przez kapitalną obsadę. Clancy Brown, William Mapother (Ethan z "Lost") i jak zawsze genialny Doug Hutchison - tym razem w roli zdrowo pierdolniętego oficera, którzy przyłącza się do poszukiwań i lubuje się w mordowaniu Indian. Główna rola przypadła nieznanemu mi Irlandczykowi, Karlowi Geary - facet naprawdę dobrze zagrał, szkoda że w Hollywood nie potrzebują etatowych Irlandczyków, bo to naprawdę fajny, charakterystyczny aktor.

Mógłbym wychwalać "The Burrowers" przez kilka następnych akapitów, ale wiem, że wielu ten film nie podejdzie. Przede wszystkim tempo akcji jest delikatnie mówiąc powolne. J.T. Petty (jednocześnie reżyser i scenarzysta) pozawala nam się zastanowić nad tym co widzimy. Pozwala wczuć się w tamte realia, gra na emocjach i pokazuje tą brzydką twarz Dzikiego Zachodu, której w filmach z Johnem Waynem nie uświadczycie. Tutaj grupka żołnierzy może wjechać do rezerwatu, złapać pierwszego lepszego Winnetou, torturować go czy zabić. Dziki Zachód oznacza, że każdego Indianina potraktować jak zwierze. Wiem, że to nic nowego, że w podobnym duchu kręcono anty westerny już w latach 60tych, ale fantastykę to raczej ominęło.


I są potwory! Nie nastawiajcie się na coś z mitologii Lovecrafta - podobieństwo tytułu do książki Lumley'a jest przypadkowe. Ja trochę liczyłem właśnie na kretochłony, ale mimo że to nie były one, to zawodu nie ma. Takich filmów mi obecnie brakuje - z mięsistymi, krwawiącymi i jednocześnie lubującymi się w krwi potworami, na myśl o których włosy jeżą się na głowie. Horror amerykański od ponad dekady głównie kuleje, a tu nie dość, że taka, bądź co bądź, oryginalna stylistyka, to jeszcze kurcze oryginalne monstra. Polecam wszystkim, którzy nie boją się czegoś ambitniejszego, a jednocześnie tak głupio rozrywkowego. Bo "The Burrowers" to film o zakopanych pod ziemią, trawionych żywcem ludziach, a takich rzeczy to poważnie brać do końca nie wolno, chociaż morał wybitnie ponadczasowy i jak najbardziej serio - być Amerykaninem to znaczy mieć wszystko w dupie.

W tej chwili najfajniej bawią się westernem Azjaci. "Sukiyaki Western Django" i "Dobry, zły i zakręcony", chociaż trochę od fantastyki jeszcze dzieli, pokazują że to właśnie z tamtej strony należy wypatrywać dobrych produkcji. Poza tym te filmy to czysty fun! Odjechana zabawa konwencją, mieszanie pastiszu z parodią, puszczanie oka i przede wszystkim nie traktowanie widza jak debila. Z rzeczy made in U.S. myślę, że warto czekać na "Cowboys & Aliens". Mam nadzieję że Jon Favreau zrehabilituje się po lekkiej wpadzie z "Iron Manem 2" i zaserwuje nam kapitalną rozrywkę, blockbustera na najwyższym poziomie. Wypatruję również projektu "Mroczna Wieża" - mimo pełnych wad dwóch ostatnich tomów, to jedne z najlepszych przedstawicieli gatunku jakim jest Weird West i jednocześnie jeden z najlepszych hołdów jakie kultura popularna składa westernowi (a zaraz po siedmioksięgu Kinga jest "Powrót do przyszłości III").

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz