wtorek, 29 maja 2012

Heavy Rain

"Heavy Rain" od Quantic Dream. Wspaniała gra... paragrafowa, mówię Wam! 


Była to jedna z produkcji, które sądziłem, że przegapię z powodu braku konsoli. I było mi smutno. Tak jak smutno jest mi z powodu braku chęci wydawania Kojiego Suzuki w Polsce. Obejrzenie kilku krótkich trailerów nakręciło mnie chyba jednak bardziej na tą grę niż na prozę "japońskiego Kinga". Oczami wyobraźni widziałem ten interaktywny kryminał, w którym próbujemy złapać seryjnego mordercę jako CSI w klimatach noir, czy skrzyżowanie "Milczenia owiec" z "Mechanikiem". Widziałem mroczny thriller, z klimatem tak gęstym jak angielska mgła. 

Bardzo lubię, mimo całego spierdzielenia scenariusza, wcześniejszą produkcję Quantic Dream -  "Fahrenheit". I w końcu mam sonkę, zagrałem w HR i mogę tylko napisać, że też go lubię. Tak samo bardzo, ale i jestem dosyć mocno rozczarowany.

Historia jest bardzo fajna i spójna - tego nie można było powiedzieć o poprzedniku. Czwórka bohaterów, każde próbuje odkryć tożsamość Mordercy z Origami. Ethan, któremu wcześniej ginie w wypadku jeden syn, a teraz znika drugi, boi się, że ma rozdwojenia jaźni i to on jest tym złym. Zostaje wciągnięty grę, którą jak sądzi sam dla siebie przygotował. Przypadkowo poznana Madison, która oczywiście ma swoje problemy (psychiczne, a jakże!) i ukryty cel, mu w tym pomaga. Agent FBI Jayden borykając się z uzależnieniem, chce dopaść mordercę by udowodnić swoja wartość, a prywatny detektyw Scott Shelby wynajęły rodziny ofiar, które nie są zadowolone z pracy policji. Ich drogi się przeplatają, każde z nich prowadzi na swój sposób własne śledztwo. Można naprawdę się z tymi bohaterami zżyć. W zależności jak się ich poprowadzi (czy to w dialogach czy zachowaniu) można czuć do nich sympatię albo antypatię. Tutaj nie ma zgrzytów. 

Naprawdę przyjemnie się to wszystko dopełnia. Skrypt jest świetnie napisany, a tożsamości mordercy  nie udało mi się domyśleć. Wybory, poza kilkoma, są nieźle pomyślane i konsekwencje działań wcale nie takie oczywiste. Niewiele produkcji pozwala nam zobaczyć całkowity triumf dobra lub zła czy śmierć każdego z bohaterów. Gracz mimo wszelkich starań może nie uratować dziecka albo spieprzyć ile się da, a ostatecznie i tak dopaść mordercę. Jest kilkanaście różnych zakończeń, które są wypadkową wielu działań, nawet tych z pierwszych rozdziałów. To też jest bardzo fajne, a gdy myślę o wyborze zakończenia z "Deus Ex: Human Revolution" (skądinąd świetnego) to ciśnie mi się na klawiaturę słowo "przekurewskozajebiste".



Przeceniłem w moich marzeniach mechanikę. Wyobraziłem sobie, że nowa generacja pociągnie za sobą dziesiątki możliwości. Że jeżeli gracz się nie pośpieszy podczas oględzin miejsca zbrodni to deszcz zniszczy część dowodów, jeżeli chociaż chwilę dłużej będzie błądził po pomieszczeniu to zmieni układ chronologiczny, czegoś nie zobaczy, zdąży na coś zupełnie innego. Zgubi trop, nie odbierze telefonu. Spodziewałem się dynamicznego świata. Niestety, HR to nadal tylko paragrafówka. Świetnie wyglądająca, mająca naprawdę wspaniałą animację, wpędzającą w melancholię muzykę paragrafówka. To tylko krok od tych książeczek, gdzie na końcu każdego rozdziału wybieraliśmy ja się ma nasz bohater zachować i gdzie przeskakiwaliśmy między stronami. Druga sprawa to sam gameplay, który ogranicza się do wciskania guzików, kręcenia gałką i dzięki SIXAXIS machania padem (to cała rewolucja względem ich poprzedniej gry). To w olbrzymiej większości łatwiejsze lub trudniejsze quick time events, które w pewnym momencie robią się po prostu nudne.

Na pewno twórcom należy się uznanie za poruszenie wielu cięższych (przynajmniej dla tej gałęzi rozrywki) kwestii. Strata dziecka, problemy psychiczne, odrzucenie, samotność... mało która gra pozwala sobie na tak pozbawione "funu" tematy. Cytując twórcę HR "to bardziej wyrafinowane przeżycie". Z pewnością przeciwstawię się zaleceniom twórców i odpalę płytkę jeszcze nie raz. Spróbuję poprowadzić historię zupełnie inaczej. Jest tego warta.

czwartek, 24 maja 2012

Still playin'


Powoli wszystkie sezony zbliżają się do oczekiwanych cliffhangerów, inne seriale dobiegają końca, ale udało mi się wypatrzeć jeszcze jakieś ukulele. 

Dziewiętnasty odcinek tego sezonu "Dr House" - jestem trochę w plecy względem emisji w USA, bo oglądam z lektorem. Wilson wraca po ciężkim weekendzie do pracy i na laptopie znajduje pokaz slajdów - to wszystko czego nie udało mu się zapamiętać... 43 sekunda na wideo poniżej (nic innego nie znalazłem) i widać jak go zmęczyło granie.



poniedziałek, 21 maja 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #7

Dzisiaj tylko dwie pozycje. Miał być jeszcze serial i... jeszcze jedna książka, ale to byłoby bez sensu. Mijałby się z celem tych wpisów, dlatego serial dostanie osobny wpis. O książce też napiszę kilka zdań, z tym że to znowu jest cykl, więc wstrzymam się do czasu aż pochłonę jego większość.

Książka     "Dallas '63" od Stephena Kinga. Chociaż nadal uważam go za mojego pisarza nr 1, to czasy kiedy czekałem z utęsknieniem na premierę jego książek minęły, wydawałoby się, bezpowrotnie. Część ostatnich pozycji mam nadal jeszcze nieprzeczytaną i tłumaczę wszystkim wkoło, że to na chude czasy, kiedy mistrz przestanie pisać. Ale prawda jest tak, że się ostatnio z Kingiem mijałem... Wracając do meritum. "Dallas '63" - tutaj niespodziewanie stary kochany King napisał powieść tak mocno trzymającą w napięciu, tak ciekawą i wciągającą, tak świeżą, że zaliczyłem opad szczeny. Nie spodziewałem się już tego po nim. Myślałem, że czasy kiedy jego proza potrafiła mnie opętać czy dać po pysku nie wrócą. A tu proszę! Tam jest wszystko to za co go przez wiele lat wielbiłem, a czego ostatnio jakoś mi brakowało! Na dodatek to King nowej jakości. Chociaż leje wodę, chociaż operujący doskonale mi znanymi sztuczkami... czułem to wszystko co pochłaniałem jakoś inaczej. Nie wiem czy to ucieczka od Maine czy może jednak mocne osadzenie tej opowieści w historii. Pozwoliłem sobie zapomnieć, że już zaliczyłem ponad 50 innych jego pozycji. Gdyby nie masa kapitalnych nawiązań w ogóle zapomniałbym, że to ten sam gościu co napisał Mroczną Wieżę! Tak działa "Dallas '63". Powieść z miejsca wbiła się do mojej żelaznej czołówki. Fajni bohaterowie, piękny wątek miłosny, świetnie opisane lata 50te i 60te. Do tego naprawdę ciekawy wątek fantastyczny - podróż w czasie, Człowiek z żółtą kartką, to że przeszłość nie lubi być zmieniana czy ta alternatywna rzeczywistość. Czytać!

Film    "Cold Fish" w reżyserii Shinona Sono. Jeżeli oglądaliście jakiś wcześniejszy film tego faceta - "Klub samobójców", "Noriko's Dinner Table", "Ekusute" czy "Strange Circus" to mniej więcej wiecie czego się spodziewać. Ciężkie, niespecjalnie rozrywkowe kino, które zostawia człowieka w przybitym nastroju i z masą kotłujących się myśli. Nie jestem specjalnym entuzjastą takich przeżyć, ale zdecydowałem się na "Cold Fish" zachęcony bardzo pozytywną recenzją na Horror Online (nie żebym się mocno ich ocenami sugerował, ale w temacie skośnych filmów mają tam u mnie spory kredyt zaufania). Film pokazuje złamanie człowieka i to w taki perfidny, podszyty fałszem sposób. To jednocześnie film o funkcjonującym w społeczeństwie psychopatycznym zabójcy, który sącząc swój jad, zaraża złem nim innych, jak i studium upadku, stopniowej degeneracji. I chociaż przemiana, to pęknięcie wypada może i trochę sztucznie, to nie potrafię się po nim otrząsnąć. Druga sprawa, że to film dla wytrzymałych ludzi, którzy lubią eksperymentować z ekstremalnymi rzeczami. Chociaż może część moich znajomych uzna go za niespecjalnie brutalny, to i tak myślę że Sono ich czymś zaskoczy. Nie oszczędza widza - pełno tam brutalnego realizmu, makabry i zwyrodniałego czarnego humoru. 

środa, 16 maja 2012

Zombies Man, They Creep Me Out!

Pamiętając o zasadzie, że cycki napędzają odwiedziny otwieram ten krótki wpis tym: 


Uwaga komunikat! Sporo w najbliższym czasie będzie na flcl zombiaków. Jakoś tak dobierają mi się ostatnio gry (no może nie same, ale też te wszystkie promocje i przypadkowe okazje... przecież to nie moja wina). To po pierwsze. Za tym idą inne rzeczy - jedno napędza drugie. Druga sprawa, że polubiłem je jeszcze bardziej, a moje uwielbienie do żywych trupów od zawsze było naprawdę wielkie. Teraz wszystko co zombie będzie odpowiednio tagowane. Żeby potomnym łatwiej było szukać.

Tytuł notki to cytat z "Ziemi żywych trupów" - chyba jedyna dobra i warta zapamiętania rzecz w tej produkcji.

O ukulele nie zapomniałem, po prostu nigdzie go nie widzę! Nawet w "Hawaii 5.0" jakiś nieurodzaj.

Zombinladen

Wiem, że stare i że pewnie większość z was to widziała. Ja o tym zupełnie zapomniałem i przypomniała mi to któraś z horrorwych stron z fb. 


Fałszywy trailer "Zombinladen The Axis of Evil Dead" cały czas pachnie wybornym serem i nawet nie powinni się zastanawiać tylko to kręcić. Chociażby Uwe Boll! Widać jak wielki jest potencjał takich produkcji i myślę, że ten cały nurt powrotu do campu i filmów klasy be od SyFów jest niezłą odtrutką na tony chłamowatych produkcji z Hollywood. A jak są tam zombie i striptizerki ... no czego chcieć więcej?



wtorek, 15 maja 2012

Usprawiedliwienie

Jakoś tak wyszło, że wczoraj nie udało mi się nic polecić. W dzień namnożyło mi się zajęć, wieczorem wpadł kumpel, nocy nie chciało mi się zarywać. To nauczka, żeby sobie ten wpis przygotowywać jakoś w tygodniu, ale do tego znowu nigdy nie dojdzie. Dzisiaj na pocieszenie Black Label Society i ich "Parade Of The Dead", bo ostatnio jakoś nie mogę się odgonić od zombie. 


Obiecuję też, że w tym tygodniu będzie się coś tutaj pojawiać. 

sobota, 12 maja 2012

Żywe trupy idą dalej

"The Walking Dead" - jeden z najgorętszych tytułów dla miłośników zombie, które nie odniosły nigdy równie spektakularnego sukcesu jeżeli chodzi o komiks i serial. Ich twórca, Robert Kirkman okrzyknięty został cudotwórcą, chyba i nawet słusznie, bo jego dzieła to nie tylko dołożenie cegiełki, ale powiew świeżości wywracający medium do góry nogami - czy to chodzi o zombie czy o superbohaterów. Osobiście z "Żywymi trupami" (bo tak je w Polsce nazywamy) jestem prawie od samego początku. Zacząłem je czytać zanim wydano pierwszego trade'a i chociaż uwielbiam to jestem już nimi trochę zmęczony. Do drugiego sezonu serialu jeszcze się nie zabrałem. Tłumaczyłem sobie na początku, że czekam jak już będę mieć bezpiecznie na dysku całość, ale od finału upłynęły tygodnie, a ja nadal nie kliknąłem "play". Teraz tłumaczę sobie, że przeczytałem o jeden mem o tym, że Lori to głupia pinda za dużo. Moim największym grzechem jednak jest to, że nie sięgnąłem po książkę. Jeszcze większym, że wydali ją koledzy. Dlatego postanowiłem się rehabilitować grą i zakupiłem dzień po premierze. 

Za elektroniczne "The Walking Dead" odpowiada studio Talltale Games, które słynie z wydawania epizodycznych gier na licencji. Zrobili "Jurajski park", "Powrót do przyszłości", "CSI" i nawet rzucili się na Monkey Island. Sporo moich znajomych ceni ich i lubi, ale dla mnie było to pierwsze spotkanie. 

Kierujemy poczynaniami Lee Everetta - nowej postaci w uniwersum, który przed opanowaniem świata przez zombie był wykładowcą, któremu przytrafiło się kogoś... zabić. Zaczynamy w radiowozie od dialogu z policjantem, który eskortuje nas do więzienia. Tak się składa, że na drogę wychodzi truposz i bardzo szybko lądujemy w rowie, a że w Ameryce wszystko jest większe, ten rów kończy się kilka metrów poniżej poziomu drogi. Uprzejmy policjant chce się nam teraz dobrać do mózgoczaszki, a my mimo rannej nogi uciekamy ciemnym lasem ile fabryka dała. Trafiamy na przyjemne przedmieścia, gdzie ratuje nas kilkuletnia dziewczynka. Z wiadomości jakie jej matka nagrała na automatyczną sekretarkę możemy wnioskować, że sierota. Lee bez namysłu postanawia ją zabrać ze sobą i ruszamy z tą dwójką bohaterów w nieznane. Nie bójcie się, nie zdradzam wam całej fabuły "A New Day", to dopiero pierwsze kilka minut. Na swojej drodze spotkamy postaci, które później, w komiksie, pozna Rick (trzeba pamiętać, że Lee uczestniczy w historii od dnia zero, natomiast Rick w tym czasie  smacznie śpi w szpitalnym łóżku) i niektóre wydarzenia, których będziemy świadkiem odbiją się echem na ekipie Grimesa (na pewno jedno z tego pierwszego epizodu).

Zacznę od tego co mi się nie podoba. Gameplay. "The Walking Dead" to powiedzmy, że przygodówka. Ja jestem przyzwyczajony do starej szkoły. Najnowszą w jaką grałem było "Machinarium", które bądź co bądź, było bardzo klasyczne. Wcześniej miałem olbrzymią przerwę i dla mnie ten gatunek to cały czas gra w której muszę używać szarych komórek do rozwiązywania zagadek i wymyślania niecodziennych kombinacji przedmiotów. "The Walking Dead" nie jest taką przygodówką. Te elementy są zdawkowe, uproszczone do minimum i weterani gatunku (za jakiego nigdy w życiu bym się nawet w myślach nie nazwał) będą nimi zażenowani (nie tylko rozczarowani). Jest za to trochę QTE i nawalania w przyciski, trzeba też trochę podjąć szybkich decyzji - to jedyne momenty, na których możemy polec i doprowadzić do naszej śmierci. Popychamy historię dokonując różnego rodzaju wyboru: "poprzyj w kłótni tego gostka z wąsem", "broń dzieciaka przed plującym staruchem", "uratują dziewczynę i licz na coś więcej", niejednokrotnie pod presją czasu. Tym samym zdobywając sympatię lub uznanie, a jednocześnie robimy sobie też wrogów. Nie sądzę jednak, żeby którykolwiek podjęty przeze mnie wybór doprowadził bohatera do przedwczesnej śmierci. To przypomina wielką, interaktywną grę paragrafową. Osobiście bardzo takie rzeczy lubię, widać że twórcy się przyłożyli i nie traktują tego po łebkach, ale jestem rozczarowany zerowym poziomem zagadek i niestety strasznie łatwą rozgrywką. Nie można mieć wszystkiego, prawda? Zrekompensować można to sobie wielokrotnym przejściem i odkrywaniem konsekwencji swoich "nowych" działań. Widać, że postawiono tutaj na rozwój historii, jej ciągłość co też się chwali.

Elektroniczne "The Walking Dead" ma bardzo przyjemną dla oka grafikę i taki komiksowy feel. Klimat też taki charakterystyczny dla tego tytułu - otaczające przygnębienie i rezygnacja, ale jednocześnie bardzo łatwo się zatopić w ten świat (tego trochę brakuje serialowi). Do tego jest nawet krwawo, chociaż tak jak w oryginale środek ciężkości przesunięty jest w stronę ludzkich dramatów, a nie galopującej akcji czy krwawej jatki. Fani będą zachwyceni nawiązaniami do historii Ricka. Trafimy na farmę Hershela i poznamy Shawna, usłyszymy historię Thomasa Richardsa (przynajmniej jestem pewny, że to o niego chodzi) i spotkamy mojego ulubieńca Glenna. 

W ogóle fani będą zadowoleni. Hiper entuzjazm jak uderzył z recenzji trochę mnie zaskoczył. Z jednej strony fajnie, że nie nasrano na markę i nie jest to bezmyślna strzelanka (w stylu "Dead Nation") żerująca na licencji. Super, że to pełnowartościowy produkt rozwijający świat kreowany przez twórcę. Ale bardzo wysokie oceny i wychwalające pod niebiosa recenzje uważam za przesadzone. To po prostu przyzwoita, prościutka gra. Trochę jak interaktywny film. To czy historia opowiedziana przez ludzi z Talltale Games jest w porządku będę mógł napisać dopiero po skończeniu ostatniego epizodu... kiedy to będzie? Pewnie na początku września. Na razie jest w porządku. 

Trochę sobie wytłumaczyłem i moje rozczarowanie jest teraz zdecydowanie mniejsze niż dwa tygodnie temu - dlatego też zwlekałem z pisaniem, bo wiedziałem, że mogę być niesprawiedliwy. Jeżeli tak jak ja lubicie "Żywe Trupy", wiecie dokładnie czego się spodziewać (nowej generacji gra paragrafowa z quick time events) i macie ochotę stracić kilkanaście godzin to śmiało. Jeżeli szukacie klasycznej przygodówki w klimatach horroru to lepiej poszukajcie tej płytki z "Prisoner of Ice", którą lata temu dołożyli do CDA.


poniedziałek, 7 maja 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #6

 Książka    "Sukkub" autorstwa Edwarda Lee. Horror zawsze będzie gatunkiem najbliższym mojemu sercu, ale szczerze mówiąc... coraz rzadziej mnie ekscytuje. To jest dosyć przykre, jeżeli tylko raz na kilka miesięcy mogę cieszyć się przyzwoitą lekturą z tego gatunku. Brakuje w Polsce współczesnych, dobrze napisanych i interesujących, a jednocześnie brutalnych i krwawych horrorów! Na szczęście pojawił się Edward Lee ze swoim "Sukkubem" - dla mnie objawienie! Nie dość że naprawdę hardcore'owy - i pod względem brutalności, i pod względem wyuzdanego seksu, to jeszcze oldschoolowy (napisana została na początku lat 90tych) - ze świetnie zbudowanym klimatem. Oldschoolowy, bo mamy demona, atrakcyjną kobitkę i uciekających psychopatów. Żadnego postmodernizmu, neogotyku - po prostu czyściuteńki spletterpunk, że aż się micha cieszy. Jest to historia powrotu do miasteczka, które skrywa mroczną tajemnice. Tak jak Gatlin, Salem czy dziesiątki wiosek odwiedzonych przez Mouldera i Scully, tak i Lockwood jest jednym z najlepszych przyczółków dla poprowadzenia trzymającej w napięciu historii. Lee naprawdę daje czadu i pozwala sobie na o wiele więcej niż inni pisarze. Seksualne perwersje Mastertona wydają czasami niewinne w porównaniu z tym co on serwuje. Ale mimo, że książka epatuje przemocą i seksem to jednak nie tylko w tym upatrywać należy jej siły. To porządnie napisany klasyczny horror, gdzie senne mary mieszają się z jawą i czytelnik momentami traci orientację co było już złudzeniem, a co prawdą. Autor ma bardzo przystępny styl, można dopatrywać się podobieństw do Kinga chociażby. Osobiście polecam i daję bardzo dużą rekomendację. Jeżeli lubisz pełnokrwiste horrory to nawet nie zastawaj się nad zakupem! PS. Guru zakochasz się w tej książce (albo i nie, ale od bardzo dawna wiadomo, że się nie znasz!).


Film    "Legenda piekielnego domu" scen. Richard Matheson, a nawet więcej! Ekranizacja jego powieści "Hellhouse", która wg Crusi jest bardzo dobra, a że jej gustowi ufam, to tak musi być. Ja czytałem jedynie prequel. Napisała go do antologii "Jest legendą" Nancy Collins i muszę przyznać, że zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Tak na marginesie, naprawdę warto tą książkę kupić, sporo świetnych opowiadań! Wiedziałem więc czego się mniej więcej spodziewać po filmie i to też dostałem. Solidny, klasyczny i porządnie zagrany ghost story z nawiedzonym domem w roli głównej. Oczywiście to film z początku lat 70tych, gdzie jeszcze nie do końca świadomie operowano kiczem, czasami ze śmiesznym rezultatem. Tutaj takim bękartem jest scena ataku opanowanego przez ducha kota, można się popłakać ze śmiechu. Oprócz kota Salema i śmiesznych min obojga medium (mediów? jak to odmienić?) cały film jest utrzymany w jak najbardziej poważnym klimacie i naprawdę czuć czającą się i pełzającą grozę, jak w "Nawiedzonym domu" Wise'a. Spokojny, stonowany, z kilkoma mocniejszymi jak na tamte standardy scenami. Przyjemny, chociaż zdaję sobie sprawę, że seans wielu może rozczarować.  Strasznie podoba mi się tagline tego plakatu: "For the sake of your sanity, pray it isn't true!"


Jakoś w tygodniu chyba kilka rzeczy, takich okołohorrorowych wpadnie na bloga. Mam nadzieję.