poniedziałek, 26 maja 2008

Jedenaście wspaniałych seriali

Wzięło mnie na seriale ostatnio. Przez ostatni rok oglądałem może trzy pozycje, na bieżąco jedną, więc w porównaniu z latami wcześniejszymi, kiedy łykałem kolejno, jeden za drugim sezony, czasem po dwanaście odcinków dziennie to śmieszna ilość. Tamte czasy na szczęście odeszły do historii, ale seriale nadal lubię i wyrazem tego jest to zestawienie.

Oto jedenastka (nie potrafiłem się zamknąć w dziesięciu) moich ulubionych seriali i tym samym najlepszych jakie widziałem. Lista całkowicie subiektywna i niestety pozbawiona wielu świetnych produkcji. Jednak trzeba się było jakoś zamknąć. Niektóre nie załapały się, gdyż mimo że mnie zainteresowały i to co zobaczyłem spodobało mi się, to jednak za słabo je poznałem (np. "Sześć stóp pod ziemią", którego widziałem jedynie kilka odcinków). Do innych zwyczajnie nie mam większej sympatii, chociaż uważam je za wspaniałe produkcje (i takim serialem jest niedawno pochłonięty razem z Kamilą "Rzym"), jeszcze innych nie ma, bo ktoś musi być dwunasty, trzynasty itd. Brakuje "Kompanii Braci", "Gotowych na wszystko", "MacGyvera", "Carnivale", "The Office", "Roswell", "Day Break", "Ostrego dyżuru", "Sliders" i wielu innych, które przez towarzyszył mi przez lata, miesiące, tygodnie lub jak się czasem zdarzało, dni. Zaczynamy.

11.) "Firefly". Uwielbiam zabawy konwencją i mieszanie gatunków. Jossowi Whedonowi, twórcy serii, zachciało się połączenia science fiction i to tej odmiany z eksploracją kosmosu na supernowoczesnych statkach kosmicznych z westernem, i udało się osiągnąć efekt bezbłędny. Stworzył, z uwagą na wszelkie detale, wszechświat, gdzie strzela się z laserowych rewolwerów, osady kolonistów na odległych planetach przypominają miasteczka znane z Dzikiego Zachodu, nadal napada się na pociągi (w tym przypadku ultranowoczesne), a w saloonach kobiety tańczą kankana i wybuchają bójki wszczynane przez międzygalaktycznych kowbojów. Dodatkowym atutem są ciekawe i fajnie zagrane postaci, wielowątkowa fabuła i finezja z jaką go nakręcono. "Firefly" ogląda się lekko i przyjemnie. Nie ma w zasadzie jednego nudnego odcinka.
Nakręcono podwójnego pilota i trzynaście kolejnych epizodów, chociaż Whedon rozplanował serial aż na siedem lat. Niestety mimo wiernej widowni stacja FOX zrezygnowała z powodu za małej oglądalności, która jak się wydaje spowodowana była mieszaniem stacji w kolejność emisji poszczególnych odcinków. Serial doczekał się pełnometrażowego filmu "Serenity", który zamyka część wątków, komiksu (3 zeszyty z historiami dziejącymi się między serialem, a filmem), gry rpg i kilku książek na temat serialu. Patrząc z perspektywy kolejnych seriali spod znaku StarTrek, normalnie ściska w dołku, że tak oryginalna produkcja nie dostała szansy na rozwinięcie skrzydeł i bawienia widowni przez kolejne sezony.

10.) "Stargate SG-1" ("Gwiezdne wrota"). Serial kolos, najdłużej emitowana produkcja science fiction w historii telewizji USA. Pokochałem go właściwie jeszcze zanim się ukazał, a to za sprawą pełnometrażowego filmu kinowego, na którym się opierał. Wówczas byłem nim zachwycony i wręcz uwielbiałem koncept, który leżał u jego podstawy. Materiał wyjściowy jest świetny – współcześni Ziemianie podróżujący po Wszechświecie za pomocą technologii Wrót, które pozostawiła nam rasa obcych podszywających się pod starożytnych bogów. Możliwe, że po dziesięciu sezonach, kolejnych spin-offach i filmach telewizyjnych trochę się to przejadło, ale w roku 1997, kiedy startował był naprawdę świeży. Dwa pierwsze sezony dane było obejrzeć polskiemu widzowi dzięki stacji TVN, później nadawało go HBO. Trzeba przyznać, że te początkowe odcinki nie zachwycały, jednak wytwórnia MGM z biegiem czasu zaczęła dorzucać do budżetu i w końcu wychodziła suma średnio miliona czterysta tysięcy dolarów na epizod.
Oprócz pomysłu, odwołań do wierzeń, mitologii i religii, serial oferuje doskonałą rozrywkę i dużą ilość akcji, świetnych bohaterów (mogłem po latach przerwy zobaczyć Richarda Deana Andersona, którego uwielbiałem jako MacGyvera), masę fantastycznych pomysłów na fabuły odcinków (od podróży w czasie na alternatywnych wszechświatach skończywszy). Każda planeta odwiedzona przez zespół SG-1 była inna, stworzono sporo nowych ras i każdy odcinek "Stargate" był świetną zabawą.



9.) "24" ("24 godziny"). Jak dla mnie to przykład idealnego serialu sensacyjnego. Twórcy nie oszczędzają bohaterów, nie boją się ich i tym samym widz nigdy nie jest pewien jak potoczy się akcja. Wiadome jest tylko jedno – Jack Bauer nadal będzie ścigał terrorystów zagrażających jego ojczyźnie. Pomysł na poprowadzenie akcji w ciągu dwudziestu czterech godzin, gdzie jedna godzina odpowiada jednemu odcinkowi od razu mi się spodobał i trzeba przyznać, że ten deadline, który sobie twórcy postawili podnosi niesamowicie poprzeczkę. Zagrywki przez nich stosowane, liczne cliffhangery po prostu nie pozwalają opuścić jednego odcinka. "24" w zestawieniu dość nisko, ale to dlatego, że nie znam całości. Te dwa sezony, które miałem przyjemność obejrzeć na Polsacie zrobiły jednak ze mnie fana.

8.) "The Shield" ("Świat gliniarzy"). Najlepszy serial policyjny jaki dane mi było kiedykolwiek obejrzeć i nie sądzę żeby szybko coś było w stanie tej jego pozycji zagrozić. Z jednej strony mamy mocną, bardzo brutalną sensację, a z drugiej poważny dramat. Każdy z bohaterów, z którym się zżywamy ma osobne problemy. Ukryty i tłumiony homoseksualizm, długi, problemy psychiczne, chore dziecko czy po prostu zwyczajna samotność. Nie ma tam również postaci, którą można byłoby zwyczajnie polubić. Główni bohaterowie to szuje, oszuści, dziwkarze, mordercy czy zwyczajne przydupasy, a jednak po pewnym czasie zaczyna się im kibicować i współczuć. Twórcy lubią rzucać im kłody pod nogi, lubią nimi pomiatać i oglądając kolejne odcinki dochodzi się do wniosku, że ma się wspaniałe życie, w porównaniu z tym co widzi się na ekranie.
Wspomniałem na początku, że jest brutalnie, ale myślę, że w przypadku "The Shield" to pojęcie jest za delikatne. To najbardziej brutalny serial jaki widziałem. Pokazano ogrom przemocy, zwyrodnienia i potworności jakich dopuścić może się człowiek. Przy kolejnych gwałtach, molestowaniach, morderstwach przychodzi myśl, żeby odpuścić. To po prostu cholernie ponura rzecz. Ukazuje policję z tej gorszej, mroczniejszej strony. Serial należy pochwalić ze realizm, świetną grę aktorską i to w jaki sposób gra na uczuciach widza.

7.) "Deadwood". Ten serial to taki odmitologizowany Dziki Zachód. Brak tam pojedynków w samo południe, twórcy skupili się raczej na tej mrocznej i krwawej części historii. Dominuje brud, smród i gorzała, morduje się po cichu, a huki wystrzałów usłyszeć można głównie na popijawach. Wszystko rozwija się sennie, momentami aż za bardzo, ale w momencie kiedy akcja nabiera obrotów to od serialu nie można się oderwać. "Deadwood" to taka opowieść gangsterska w klimatach westernu. Mamy szeryfa, który szeryfem nie chciał już być, mamy lokalnego gangstera, który chciałby być nadal numerem jeden, ale traci grunt pod nogami. Mamy również przyjezdnych gangsterów, którzy chcą z miasteczka wyszarpać coś dla siebie i mamy w końcu kopalnie złota, o którą toczy się gra. To nie tylko fantastycznie oddane realia historyczne, ale i również świetne studium psychologiczne. Na główny plan wychodzi nie galopująca akcja, strzelaniny czy pościgi, ale relacje i zależności między bohaterami. Subtelne gry pozorów, sztuczne uśmiechy, wymuszone uprzejmości. Ostatnie odcinki trzeciego sezonu to absolutny majstersztyk jeżeli chodzi o poprowadzenie fabuły i oglądając je czułem buzującą we mnie adrenalinę. Zdaję sobie sprawę, że "Deadwood" wielu osobom wydaje się nudny i czasem ciężko wysiedzieć godzinę, ale jeżeli przymknie się na to oko to otrzymamy kapitalny, trzysezonowy dramat obyczajowy osadzony w realiach Dzikiego Zachodu, którego się w telewizji nie widziało. Odradzam raczej fanom typowych westernów.

6.) "Dexter". Serialowa ekranizacja książki Jeffa Lindsay’a. Tytułowy bohater dniami pracuje w laboratorium kryminalistyki w Miami, tropi przestępców, kupuje pączki swoim współpracownikom i sprawie wrażenie najsympatyczniejszego kolesia na Florydzie. Nocami zabawia się za to w mordercę i idzie mu ta zabawa doskonale. Kierując się kodeksem, który wpoił mu jego przybrany ojciec – gliniarz, poluje na innych morderców. Przyznam się, że początkowo byłem sceptycznie nastawiony do Dextera. Jego postać, mimo iż zagrana przez fantastycznego Halla, wydawała się sztuczna, a motywy postępowania nieprawdopodobnie naciągane. Z biegiem pierwszego sezonu jednak przekonałem się, że Dexter to koleś, który mógłby mieszkać w mieszkaniu naprzeciwko i polubiłem faceta, w stopniu w jakim można polubić serialowego seryjnego mordercę. Jego relacje z dziewczyną, przyszywaną siostrą, kolegami z pracy, jego przemyślenia i upodobania, wszystko to złożyło się na obraz jednej z najciekawszych postaci jakie stworzono dla telewizji. Z jednej strony opanowanego swoją rządzą zabijania, z drugie całkowicie zagubionego w życiu człowieczka, który nie potrafi normalnie funkcjonować i musi się ciągle posiłkować grą. Jak na postać niezdolną odczuwać emocje, potrafi wzbudzić dużo sympatii, a przeszkody, które rzucają mu pod nogi twórcy i sposób w jakim się z nimi uporał, niejednokrotnie potęgowały u mnie tą sympatię.
Oprócz świetnych postaci i idealnej obsady, która się w te postaci wcieliła, dobrego scenariusza i fajnie poprowadzonej akcji, "Dexter" ma jeszcze jeden atut. Jest ślicznie, można by powiedzieć artystycznie wręcz, nakręcony. Zdjęcia i kolorystyka w połączeniu z kapitalną muzyką Daniela Lichta powodują, że oglądanie go to estetyczny orgazm.

5.) "Supernatural" ("Nie z tego świata"). Wielu uważa, że to kolejny głupkowaty odcinkowiec dla dzieciaków, widać ja się łapię do tego grona, bo dla mnie ten serial jest bombowy. Jedna z najbardziej rozrywkowych produkcji jakie dane mi było oglądać. Idealne połączenie akcji, komedii i horroru, z ciekawą mitologią, nieustannie towarzyszącym starym rockiem, klimacikiem i kapitalną parą głównych bohaterów.
Bracia Sam i Dean Winchester polują na duchy, upiory, wampiry, demony, potwory i wszelkiego rodzaju paskudztwa. Bawią się w to, bo demon zabił ich matkę, a żądny zemsty ojciec ciągając ich od polowania do polowania wyuczył fachu – całkiem niezła motywacja. Sam i Dean jeżdżą od miasteczka do miasteczka, uciekają stróżom prawa, którzy mają ich za seryjnych morderców i psychopatów, i szukają w prasie wzmianek o wszelkiego rodzaju niesamowitościach. Problemy rozwiązują za pomocą ołowiu, soli bądź drewnianego kołka, są przy tym cholernie zabawni i podrywają gorące panienki.
"Supernatural" można nazwać klonem "Buffy The Vampire Slayer" i jak sądzę nie ma w tym nic złego. Jest to serial młodzieżowy, krwawy, lekki i przyjemny, a spotkanie z nim to czysta rozrywka. Mimo iż praktycznie każdy odcinek oparty jest na podobnym schemacie (rozpoznanie, śledztwo, konfrontacja, piknik po zwycięstwie) to ciężko mówić o jakiejkolwiek nudzie. Może i humor nie jest wyszukany, może i gra aktorska jest średnia, ale oglądam tą produkcję bez bólu i z niesamowitą przyjemnością. Kobiety jak i mężczyźni będą mieli na czym zawiesić oko.

4.) "The X Files" ("Z Archiwum X"). Prawdziwa legenda. U mnie, jak sądzę, był to pierwszy serial, który zacząłem oglądać nałogowo i który śnił mi się po nocach. Wyczekiwany co tydzień w dwójce stał się w pewnym okresie czasu prawdziwym nałogiem. Gdy ominął mnie jakiś odcinek byłem autentycznie chory ze złości. W zasadzie nie ma sensu specjalnie go przybliżać. Nawet moja babcia go zna, chociaż przyznaję, nie wiem czy lubi. Kocham go za parę głównych bohaterów, pomysły, mitologię, elementy komediowe, ale przede wszystkim za klimat. Wiem, że olbrzymi wpływ na to ma fakt, że oglądałem go w dzieciństwie, ale niektóre z odcinków "The X Files" to najstraszniejsze rzeczy jakie widziałem. Takie Family odchorowywałem kilka tygodni, nie wspominając, że od samej czołówki mam ciarki. Przyznaję, z biegiem czasu przestałem oglądać i nie zapoznałem się z dwoma ostatnimi sezonami, ale myślę, że wkrótce, podczas wakacyjnego odświeżania go, nadrobię zaległości.

3.) "CSI: Crime Scene Investigation" ("CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas"). Kryminalny majstersztyk, o którym mogę pisać jedynie w superlatywach. W żadnym z odcinków (a obejrzałem ich ponad 90) nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zapewnia rozrywkę na bardzo wysokim poziomie. Twórcy co odcinek częstują nas bardziej lub mniej skomplikowanymi zagadkami i o dziwo pomysły im się nie kończą. Las Vegas, Miasto Grzechu, to dom dla olbrzymiej ilości morderców, zwyrodnialców, gwałcicieli, zboczeńców, złodziei, porywaczy, gangsterów. Kryminalistycy dostarczają dowodów by skazać kanibali, oszustów, fałszerzy, seryjnych zabójców. Dziesiątki spraw, setki metod śledczych, tysiące dowodów, a scenarzyści potrafią zaskoczyć, pokazać coś nowego i przy okazji wyedukować widza w kwestii podstaw genetyki, chemii, biologii czy techniki.
Serial przypadł mi do gustu głównie ze względu na fantastyczne wykonanie. Cudowne zdjęcia, które niejednokrotnie swoją kompozycją, kolorystyką, grą cieni ocierają się o prawdziwy artyzm. Idealnym dopełnieniem do tego co widzimy jest muzyka. Ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Johna M. Keane’a osobiście uważam za jedną z najlepszych jeżeli chodzi o produkcje telewizyjne, a zespoły które można tam usłyszeć są dodatkowym atutem. Od strony audio-wizualnej "CSI" nie ma sobie równych, powala pięknymi widokami i zapierającymi dech w piersiach nocnymi panoramami neonowego miasta.
Jednak prawdziwa siła serialu leży w bohaterach, bo to oni są dla mnie głównym wyznacznikiem tego czy serial pokocham czy o nim zapomnę. Nocna zmiana kryminalistyków z Las Vegas to, moim zdaniem, najciekawsza drużyna policyjna wszechczasów. Nie da się tego odczuć oglądając serialu na wyrywki, bo ich charaktery odsłaniane są przed nam bardzo powoli. Osobiste problemy, historia, doświadczenie, wszystko jest poukrywane w lakonicznych dialogach dotyczących życia prywatnego, krótkich wymianach zdań, relacjach, spojrzeniach, gestach. Pilne śledzenie niuansów i psychiki bohaterów dostarcza nam osobników z krwi i kości. Trzeba połączyć wiele kropek, żeby mieć pełen ich obraz, a biorąc pod uwagę, że jestem dopiero w połowie serialu, sądzę, że twórcy nie wyłożyli wszystkich kart na stół.

2.) "Lost" ("Zagubieni"). Genialny serial, który na dzień dobry rozłożył mnie na łopatki i wgniata w ziemię z sezonu na sezon coraz mocniej. Wydawałoby się, że temat rozbitków na bezludnej wyspie został wyeksploatowany całkowicie, a jednak twórcy stworzyli coś całkowicie świeżego i pokazali to również w bardzo nowatorski sposób. Nie jest to może innowacja na miarę dwudziestu czterech godzin z "24", ale sądzę, że wyznaczył nowy standard jeżeli chodzi o produkcje rozrywkowe. Każdy odcinek poświęcono konkretnemu bohaterowi i we właściwą akcję wpleciono flashbacki (czyli po polsku retrospekcje), a później i flashforwardy (czyli przebłyski przeszłości), które odsłaniają nam historię i dają obraz całości. Olbrzymi atut to fabuła, która posiada gigantyczny faktor rozrywkowy i zapewnia możliwość rozważania i układania sobie rozwiązania na setki sposobów. Oprócz angażowania szarych komórek przydaje się umiejętność łączenia faktów, bo "Lost" obfituje w dziesiątki tajemnic, do których prowadzą dziesiątki wskazówek misternie poukrywanych w kolejnych odcinkach. Zapotrzebowanie na świata Lost jest tak wielkie, że pokuszono się o stworzenie dwóch gier internetowych, które ujawniały kolejne fragmenty układanki, wydanie książek rozwijających serialowe wątki, gry komputerowej pokazującej wydarzenia już znane z perspektywy nieznanej wcześniej postaci, a także audycji radiowej, gdzie twórcy próbują naprowadzać fanów na możliwe rozwiązania.
"Lost" zaskarbił sobie moją sympatię właśnie tą możliwością zabawy w domysły i spekulacje. Szukania rozwiązania na własną rękę i próbowania odgadnięcia tajemnicy wyspy. Pomogła mu na pewno w tym galeria rewelacyjnie stworzonych postaci, które nie tylko wzbudzają gigantyczne emocje, ale i ewoluują. Stają się wielowymiarowe, a ich działania niejednoznaczne. Jest to najlepszy serial fantastyczny, w swojej klasie bezkonkurencyjny. Prawdziwy fenomen i cholernie mnie cieszy, że wraz z setkami tysięcy fanów na całym świecie mogę uczestniczyć w oczekiwaniach na kolejne odcinki i sezony.


1.) "The Sopranos" ("Rodzina Soprano"). Chyba bez większych niespodzianek to pierwsze miejsce. Historia rodziny mafijnej z przemieści New Jersey. Najlepsze studium społeczne, gdzie mafijne rozgrywki są tylko tłem dla problemów dręczących Amerykę i Amerykanów. Twórcy biorą na tapetę nie tylko przestępczość i różnorakie patologie. Dotykają problemów związanych z wiarą, religijnością, brakiem akceptacji, chorobami psychicznymi, starością czy nawet demencją, homoseksualizmem, rasizmem. Właśnie ten obraz współczesnej Ameryki jest siłą "The Sopranos". Roszady wśród gangsterów, ich interesy i porachunki, wątek FBI siedzącej rodzinie na karku i kolejno zmieniających jej członków w kapusiów schodzi u mnie na drugi plan. Specyficzna rzecz, bo każą nam darzyć sympatią ludzi, którzy nigdy nie powinni być nią obdarzani i rzeczywiście, w tym serialu kibicujemy tym złym.



W pierwszych akapitach stosuję polską pisownie tytułów, później już oryginalną. Przepraszam za tą moją swobodę. Jeżeli ten spis kogokolwiek, w jakikolwiek sposób zachęci do sięgnięcia po którąkolwiek pozycji to super, a jeżeli ją dodatkowo polubi to będę niezmiernie szczęśliwy.

środa, 21 maja 2008

The Rules Of Surprise

Zamiast trailera nadchodzącego wielkimi krokami "Mrocznego rycerza" wrzucam coś innego. Krótki filmik z Gackiem, który może i nie powala, bo oparty na tysiąckrotnie wałkowanym pomyśle, ale to Batman, więc fajnie.

"Batman the Dark Knight in The Rules Of Surprise!"


poniedziałek, 19 maja 2008

Fringe


No i mam na co czekać! Jesienią startuje nowy serial J.J. Abramsa, Roberto Orci i Alexa Kurtzmana (ekipa odpowiadająca za nowego "Star Treka", "Mission: Impossible III" i serial "Agentka o stu twarzach"). Ma być to połączenie thrillera, horroru i science fiction, czyli coś co łykam najchętniej i jak od jakiegoś czasu huczy w sieci, sam pilot kosztował 10 milionów dolarów Fabularnie "Fringe", bo taki tajemniczy tytuł nosi serial, zapowiada się wielce interesująco.
Samolot lotu 627 ląduje na lotnisku w Bostonie. Wszyscy znajdujący się na jego pokładzie, pasażerowie jak i załoga, okazują się martwi, a stan zwłok świadczy, że ich śmierć musiała być potworna. Śledztwo w tej sprawie prowadzą Agenci Specjalni FBI Olivia Dunham i John Scott. Sprawa szybko okazuje się nie tylko tajemnicza, ale i niebezpieczna, John prawie ginie i Olivia na gwałt szuka kogoś, kto udzieliłby jej wskazówek i pomógł w śledztwie. Taką osobą wydaje się być dr Walter Bishop, Einstein naszego pokolenia, jednak jest pewien haczyk. Doktor od 20 lat siedzi zamknięty, a jedyny sposób żeby go wyciągnąć to poprzez jego stroniącego od ludzi syna Petera. Jak się można domyślić, lot 627 to wierzchołek góry lodowej i stanowi tylko kawałek większej, szokującej całości, do której trójka bohaterów będzie musiała dotrzeć.
J.J. Abrams jest trochę przeceniany przez środowisko fanowskie, a serial już jest nazywany klonem "Z Archiwum X". Jestem jednak dobrej myśli i tym razem będzie on gwarantem jakości i braku wtórności, którą próbuje się mu już zarzucać. Po obejrzeniu trailera nie mogę oprzeć się wrażeniu, że będzie fantastyczną rozrywką i zapewni wiele godzin doskonałej zabawy przy śledzeniu tajemnicy jaką zafundowali twórcy.


And the winner is...

Już jakiś czas minął, sprawa może wydawać się już przebrzmiała, ale pochwalę się tymi małymi sukcesami. Co mi szkodzi? Wygrałem w trzech konkursach. A! No i wczoraj skończyłem pisać tą pieprzoną pracę licencjacką.

28 kwietnia polski serwis Stephena Kinga obchodził szóste urodziny. W związku z tym na stronie odbywała się masa konkursów i tak się ładnie złożyło, że wygrałem w jednym "Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika" – jednej z dwóch książek Kinga, których nie mam w kolekcji.

Podczas majówki miał również rozwiązanie konkurs recenzencki na Carpe Noctem. Dostałem wyróżnienie za recenzje pierwszego tomu "Baśni". Wysłałem z myślą o zgarnięciu komiksowej adaptacji "Jestem legendą" albo o "Miejskich legendach", ewentualnie o książce Joe Hilla. Na półce stanie jednak "Meduza" Thomasa Thiemeyera. Myślę, że to taka odpowiednia lektura na wakacje. Moja Kamila za recenzję "Krainy traw" dostanie "Brudną robotę" Christophera Moora. Też super.

Trzeci konkurs odbył się na blogu Kamila Śmiałkowskiego i polegał na poleceniu serialu, którego autor nie zna i który by go zainteresował. Nagrodą było DVD, ale nadal nie mam pojęcia jakie. Najpierw zaproponowałem "Deadwood" i "Carnivale", jednak trzecią, zwycięską propozycją był "Day Break". Dzisiaj będzie właśnie o "Day Breaku", bo serial świetny, a chyba niedoceniony i mało znany.


"Day Break" to historia detektywa Bretta Hoppera. Dzień z którym przyjdzie mu się zmierzyć zaczął się całkiem normalnie. Obudził się obok swojej dziewczyny, wziął prysznic, pojechał do siebie, by nakarmić psa. Po drodze kupił kawę, odebrał pocztę. Nagle do jego mieszka wpada oddział antyterrorystów. Hopper zostaje aresztowany jako podejrzany o morderstwo asystenta prokuratora okręgowego, z którym współpracował przy rozbijaniu lokalnej mafii. Trafia na przesłuchanie, później do aresztu, z którego w nocy zostaje uprowadzony. Na terenie kamieniołomów porywacze oświadczają mu, że jeżeli nie przyzna się do morderstwa zaczną zabijać jego najbliższych, po czym pokazują nagranie, na którym strzelają do jego dziewczyny - Rity i usypiają zastrzykiem. Hopper budzi się o brzasku, ponownie u boku swojej dziewczyny, w jej mieszkaniu, tak jakby poprzedni dzień nie istniał. Pozostaje tylko pamięć w jego umyśle o tym, co zaszło poprzedniego dnia. Od tej chwili będzie starał się rozwiązać sprawę zabójstwa Garzy ratując jednocześnie swoich najbliższych przed śmiercią, a dzień wydaje powtarzać się w nieskończoność.

Ten serial to taki "Dzień świstaka" tyle, że bez wiecznie skrzywionej gęby Murray'a i w ujęciu kryminalnym. Główny bohater rozwiązuje po kawałku zagadkę, każdego dnia dopasowuje do rozwiązania inny fragment. Szuka informacji, próbuje oczyścić się z zarzutów, ukryć broń na której są jego odciski palców, przesłuchać podejrzanego, uciec z miasta. Wydaje się, że ma ułatwione zadanie, bo może próbować do skutku, wybrać najlepszą metodę, poprowadzić rozmowę kilka razy, tak by otrzymać odpowiedni rezultat. Jednak niejednokrotnie będzie musiał dokonywać trudnego wyboru jak chociażby poświęcenie rodziny lub znajomych tylko po to by popchnąć śledztwo do przodu i mając w głowie myśl, że następny dzień może nie być już powtórką. Twórcy pokusili się również na wprowadzenie odrobiny mistyki i tak nie mamy tutaj czystego science fiction. Brettowi udaje się z niemałym wysiłkiem stopniowo, w małym stopniu zmieniać dzień, a w swoim śledztwie odkrywa, że nie jest jedynym, który nie może zerwać kartki w kalendarzu.

Za serial odpowiada Roba Bowmana, człowiek związany z takimi produkcjami, jak "Z Archiwum X", "Samotni strzelcy" czy "Star Trek: Następne pokolenie", scenariusz napisał nieznany mi Paul Zbyszewski (taki polski akcent), a w obsadzie pojawiają się aktorzy znani z innych kapitalnych produkcji. W główną rolę wcielił się Taye Diggs i swoją grą pociągnął serial. Trzeba przyznać, że jego postać wzbudza sympatię i autentycznie można mu kibicować. Zresztą z małymi wyjątkami cała obsada wypadła świetnie. Dwóch detektywów usilnie próbujących dopaść Hoppera zagrali Mitch Pileggi (który grał w "Z Archiwum X" Waltera Skinnera) oraz Adam Baldwin (który grał Jayne w "Firefly" Jossa Whedona). Kobiety otaczające detektywa, począwszy na siostrze, a na partnerce skończywszy stworzyły fajne i zapadające w pamięć kreacje. W epizodach można zobaczyć sporo znanych twarzy: Nestora Carbonella (długowieczny Richard z "Zagubionych"), Dona Franklina (znanego z "SeaQuestu"), Jima Beavera (Boby z "Supernatural") czy Jonathana Banksa, który swoją facjatą straszył w dziesiątkach różnych produkcji.

Z serialem wiąże się również dość przykra historia. Zaplanowano go na 13 epizodów i z racji tego, że niektóre wydarzenia to praktycznie te same sceny, mające zmienione jedynie dialogi, nakręcono całość (na szczęście). Po emisji sześciu odcinków stacja ABC zrezygnowała z puszczenia kolejnych siedmiu, tłumacząc spadkiem oglądalności. Wydawałoby się, że kolejny fantastyczny serial poszedł do piachu. Jednak ABC umieściła go w sieci i można było po kilkumiesięcznej przerwie poznać świetne zakończenie. Osobiście tłumaczę sobie to niepowodzenie tym, że Amerykanie zwyczajnie nie złapali konwencji. W tym nieszczęściu można się dopatrywać jednak pewnej jasnej strony. "Day Break" był zaplanowany na jeden sezon i dopięto go na ostatni guzik. Wszystkie wątki zamknięto, całość wygląda super i nie będzie kontynuowania na siłę, które mogłoby te dobre wrażenia popsuć.

Serial był emitowany w Polsce na kanale AXN pod tytułem "Ten sam dzień". Polecam.

piątek, 16 maja 2008

Iron Man

Wczoraj miałem okazję odwiedzić jedno z łódzkich kin i obejrzeć "Iron Mana". Wbrew obawom, które pojawiły się u mnie, gdy tylko usłyszałem o filmie i które pogłębiły się po obejrzeniu pierwszego trailera, film okazał się pierwsza klasa. Niestety, nie udało mi się wykonać założonego wcześniej planu. Przez pół roku nie nadrobiłem zaległości i nie zapoznałem się w większym stopniu z tą postacią, więc nie mam bladego pojęcia czy film wykorzystywał jakiekolwiek wątki znane z komiksów (oprócz Starka w zbroi) czy był po prostu nową wersją losów bohatera.
Recenzji "Iron Mana" jest już na pęczki i chyba w każdej wychwalają Roberta Downey Jr. – tu nie będzie inaczej. Zaczynam od niego, gdyż Robert moim zdaniem ciągnie ten film swoją osobą. Jest jego najjaśniejszym punktem i czyni "Iron Mana" rewelacyjnym. Tony Stark, w którego rolę się wcielił jest po prostu kapitalny. Kobieciarz, opój, imprezowicz. Z takim samym urokiem podrywa dziewczyny i sprzedaje broń masowego rażenia. Z ciętym żartem, olbrzymią charyzmą i gigantycznym ego ten cynik nie da się nie lubić. Przez całe życie sprzedając technologie wojskowe żyje sobie jak boża krówka, nieświadomy ile zła czyni rzucając na rynek kolejny rodzaj pocisku. Nagle staje się obiektem agresji i ofiarą broni, którą sam stworzył. Po wpływem tych wydarzeń ulega przemianie. Z uwięzionego przez terrorystów cynicznego konserwatysty, przemienia się miłującego pokój liberała. Po powrocie do Stanów, Stark zamyka swoje zakłady zbrojeniowe, wstrzymuje wszelkie dostawy, a w domowym zaciszu buduje zbroję, którą wykorzystuje później do walki ze złem, które pomógł stworzyć. Pomaga mu przyjaciel Murzyn i seksowna sekretarka, a głównym przeciwnikiem Tonego okazuje się nie zbrojna organizacja, a jego współpracownik, który zaszłej w nim przemiany nie jest w stanie zrozumieć i dalej dozbraja każdego kto zapłaci.
Można się spodziewać po filmie masy akcji, nawalanki co dziesięć minut i jednej wielkiej rozpierduchy na sam koniec, ale tak nie jest. Pół filmu wprowadzenia. Przedstawienia postaci i motywowania jego dalszych działań. Sporo humoru na początku, później umoralniania. Drugie pół to budowanie zbroi plus kolejna dawka gagów i ostateczna konfrontacja z przeciwnikiem. Mamy w zasadzie z trzy większe potyczki: ucieczkę Starka z jaskini Talibów, interwencję Iron Mana w Afganistanie i pojedynek z Iron Mongerem (ha, co za nazwa Iron Monger – Sprzedawca z Żelaźniaka), które stanowią jedynie góra 20% całości. Spodziewałem się większej ilość akcji i byłem trochę zdziwiony, ale okazuje się, że w tym filmie takie proporcje są idealne. Stark, którego praktycznie nie znałem, okazał się tak absorbującą postacią, że wynagrodził całkowicie wszelkie zgrzyty (jak chociażby jego cuda na kiju jakie nawyczyniał w tej ziemiance i kiepskie wykorzystanie niektórych bohaterów).
Dostałem film, który w pełni spełnia oczekiwania jakie mam idąc do kina na ekranizację komiksu. Był to taki mix filmu akcji, komedii, częściowo dramatu, z głównym bohaterem, który nie jest wymoczkiem, którego trzeba lubić i który czując odpowiedzialność za swoje czyny zaczyna działać. Walka dobra ze złem, bez zbędnej dziecinady, traktowania widza jak debila, gmatwania wątków i przynudzania. Ponad dwie godziny świetnej zabawy i dowód na to że odpowiednia obsada to klucz do sukcesu i że na ekranizacje Marvela jednak warto chodzić do kina*.

* chociaż trailer "The Incredible Hulka", który puszczali przed "Iron Manem" jakoś specjalnie do tego nie zachęca.