wtorek, 18 listopada 2008

Godzilla vs. Mothra

W dzieciństwie zdarzyło mi się wypożyczyć na VHSie kilka filmów z Godzillą. Pamiętam tytuły trzech z nich, ale moja mama twierdzi, że było tego więcej. Były to głównie części z serii shōwa (czyli tej pierwszej), ale "Godzilla kontra Mothra" z 1992 roku stanowił wyjątek. Wtedy film bardzo mi się nie podobał, ale odpalając go ostatnio byłem przekonany, iż niemiłe wspomnienia mam po oryginale z 1964. Okazuje się jednak, że nie. W dużym stopniu to właśnie "Godzilla kontra Mothra" spowodował, że przez ponad dekadę uważałem te filmy za niewarte funta kłaków. Zaraz jak zorientowałem się, że już kiedyś oglądałem to "cudo" dopadło mnie lekkie przygnębienie i opadłem z entuzjazmu, ale zmusiłem się i oglądałem dalej. Nie było tragedii, przeżyłem, ale ten film to najgorsza japońska Godzilla jaką widziałem do tej pory.

Wszystko zaczyna się od meteorytu, który spadł na Ziemię i spowodował liczne klęski żywiołowe. Oczywiście obudził wiadomo kogo, ale jak się później okazuje Godzilla nie był jedynym potworem, któremu przeszkodzono w drzemce. W wyniku tajfunów na jednej z wysp Pacyfiku znalezione zostaje olbrzymie jajo, a firma do której wyspa należy postanawia je przetransportować i zrobić z niego atrakcję turystyczną (kto do cholery płaciłby za oglądanie wielkiego jaja?). Rusza więc ekspedycja składająca się z rabusia grobów, jego byłej żony i ciamajdowatego pracownika firmy mającego zabezpieczyć znalezisko. Na wyspie znajdują również dwie, mieszkające w kwiatku Calineczki, które w filmie nazwane są Kosmoskami (ale ja doskonale wiem, że to Calineczki). Te tłumaczą im, że w jajo należy do Mothry i we trójkę zapewniają planecie równowagę. Wspominają też o Battrze, którą również ma strzec równowagi, ale robi to w znacznie mniej pokojowy sposób i wpada w złość, gdy ludzie nie szanują środowiska naturalnego. Wesoła ekspedycja przekonuje Kosmoski, że jajo nie jest bezpieczne na wyspie i należy je zabrać do Japonii. Gdy wesoło płyną sobie do domu pojawia się Godzilla, który chyba ma ochotę zjeść cokolwiek jest w środku jaja. Podczas tego ataku wylęga się Mothra. Przypomina ona larwę jedwabnika (jak niby taki robaczek ma walczyć z gigantycznym gadem?) i próbuje powstrzymać Godzillę niczym innym jak jedwabną nicią - ubaw po pachy. W międzyczasie przypływa Battra (wcześniej zdemolowała dla rozgrzewki jakieś japońskie miasto) i jesteśmy świadkiem całkiem fajnej podwodnej bitwy.

Wszyscy myślą, że Godzilla z Battrą się pozabijali i są najszczęśliwsi na świecie. Jednak Mothra rozdzielona od Kosmosek wpada w szał, demoluje miasto i w końcu owija się w kokon. O ile podwodna walka wyglądała całkiem nieźle o tyle sceny, gdy gąsienica urządza demolkę wypadają bardzo słabo. Larwa Mothry przypomina jeżdżącą na kółkach plastikową kupę z dwiema żaróweczkami zamiast oczu. Oglądanie jej poczynani nie jest to w żaden sposób emocjonujące. Na szczęście Miki, telepatka znana z poprzednich części odkrywa, że Godzilla żyje. Big G. przepłynął podziemną rzeką lawy i wyszedł z góry Fuji (to dopiero coś!). Ten fakt całkowicie ignoruje Mothra, która wychodzi z kokonu i rusza do walki z Battrą, która również przeistoczyła się w ćmę (motyla?). Walczą nad gigantycznym wesołym miasteczkiem... i po raz kolejny jest tak sobie. Nie ma nic ciekawego w walce dwóch zrobionych z dywanu motyli, a co jest w tym najgorsze trwa to zbyt długo. Kiedy już Wielki-Łeb-Mothra leży na plecach i ma się żegnać z życiem pojawia się wkurzony Godzilla, któremu chyba nie podoba się fakt, że został delikatnie mówiąc olany. Ma fatalne wyczucie czasu, bo gdyby zjawił się chwilę później miałby jednego przeciwnika mniej. Mothra i Battra łączą siły. O dziwo wygrywają i mają zrzucić nieprzytomnego Godzillę do morza. Ten ostatkiem sił jednak wgryza się w Battrę i razem lądują w oceanie.

Ostatnia walka jest najlepsza w całym filmie, a wniosek z niej płynący nasuwa się sam. Ćmy bez Godzilli są do kitu. Można je jednak przełknąć, bo są dość zabawne, w ten niezamierzony sposób. Najgorsze w tym filmie jest to, że zrobiono z niego kiepską komedię. Wszystko zaczyna się jak parodia "Poszukiwaczy zaginionej Arki", prastara świątynia zbudowana jest jak piwnice krakowskich kamienic - z czerwonej cegły, a od tego co wyprawia główny bohater od razu robi się smutno. Później mamy jeszcze kolejne nawiązanie do Indiany Jonesa, a także: głupawe kłótnie między byłymi małżonkami, firmę, która z misją wysyła największego fajtłapę jakiego mają w swoich szeregach i te gadające równocześnie Calineczki, którym kupiono domek Barbie i które podróżują w klatce dla kota. To wszystko razem wręcz irytuje i wypada naprawdę żałośnie. Film ratuje Big G. i wyglądająca groźnie w swojej ostatniej formie Battra. Na plus liczyć jak zawsze można efekty pirotechniczne i demolowaną miniaturową Jokohamę. Nie sposób się nie uśmiechnąć, gdy potwory używają diabelski młyn do napieprzania. Niezrozumiała dla mnie popularność "Godzilla vs. Mothra" zaowocowała serią filmów z Mothrą w roli głównej, a Battra po tym jednym występie została niesprawiedliwie zapomniany. Przyznam szczerze, ciężko mi się tą część oglądało, ale od początku byłem dość mocno uprzedzony i pewnie te doświadczenia sprzed lat mocno wpłynęły na odbiór. Nie sądzę jednak żeby ktoś piał z zachwytów nad tym filmem, bo po prostu ćmy to kiepski przeciwnik.

niedziela, 16 listopada 2008

Godzilla vs. King Ghidorah

Nie wiem o co chodzi Japończykom z tymi królami. Ten przydomek dostał Ghidorah, Ceasar (możliwe, że nie byli jedyni), a przecież wiadomo, że król jest tylko jeden i nie nosi złota, ale zionie atomowym oddechem. "Godzilla kontra Król Ghidorah" z 1991 roku to trzeci film z serii Heisei i muszę przyznać, że mimo pokręconego scenariusza i kilku z lekka kwaśnych efektów specjalnych jest to całkiem fajne science fiction.

Fabuła rozpoczyna się w roku 1992. Młody pisarz fantastyki ogłasza, że jego następną książką będzie historia dinozaura (Godzillasaurusa), który ponoć zamieszkiwał podczas II Wojny Światowej jedną z wysp na Pacyfiku i pomagał Japończykom walczyć z Amerykanami. W tym samym czasie pojawia się nad Japonią UFO, które jednym ze swoich przelotów budzi Godzillę. UFO okazuje się wehikułem czasu przybyłym z roku 2204. Zostaje zorganizowane spotkanie przybyszów z przyszłości z japońskim rządem, na którym streszczone zostaje to co czeka Kraj Kwitnącej Wiśni. Rozwój technologii nuklearnej i ponowne pojawienie się Godzilli spowodują olbrzymi kataklizm, który zdziesiątkuje populacje i uniemożliwi powtórne zamieszkanie wysp. Przedstawiają jednak pomysł na uratowanie milionów. No bo po co by przybyli? Chcą cofnąć się w czasie i uniemożliwić powstanie potwora. Na poparcie swoich teorii przedstawiają ów książkę młodego fantasty. Tak, więc zostaje zorganizowana wyprawa w przeszłość. Wraz z Emmy, dziewczyną z przyszłości i pomagającym jej androidem, zabiera się pisarz i profesor, który współpracował z nim przy stworzeniu teorii, a także telepatka Miki, która wystąpiła w poprzedniej części (i która pojawi się w kilku następnych). Teleportują dinozaura (przyszłą Godzillę) z wyspy Lagos, na której później odbywały się amerykańskie próby jądrowe, w okolice Morze Beringa. Emmy jednak zostawia na wyspie trzy urocze Doraty, które zamienią się w Króla Ghidorę i w roku 1992 jako jego trzy głowy będą terroryzowały Japończyków.

Okazuje się, że Król Ghidorah kontrolowany jest przez przybyszów z przyszłości chcących zniszczyć Japonię, bo ta uzyska zbyt dużą przewagę ekonomiczną nad resztą świata. Jedyne co może pokonać trójgłowe, latające monstrum to nieistniejący Godzilla, o którym o dziwo wszyscy pamiętają. Wysyłają na poszukiwanie Godzillasaurusa okręt atomowy. W kolejnym wybuchu tworzą nowego, jeszcze większego Godzillę (tym razem użyto potężniejszej bomby), który jednak okazuje się za słabym przeciwnikiem dla sterowanej Ghidory i dostaje baty. Zrządzeniem losu Emmy, która gdzieś po drodze czuje się oszukana i zdradzona, postanawia pokrzyżować swoim dawnym kompanom plany. Psuje statek, a Big G. korzystając z okazji rozrywa Ghidorę na strzępy. Sprowadza ja do parteru podpalając jej skrzydła, później urywa jeden z łbów i topi. Następnie w radosnym uniesieniu postanawia trochę podemolować. Jedyne co może powstrzymać Godzillę to Król Ghidorah, ale ten leży martwy na dnie morza. Więc Emmy szybko reaguje, zabiera jego zwłoki w przyszłość i wraca z Mecha-King Ghidorą. Wow! W połowie potwór, w połowie robot, czy może być coś lepszego?

Walki między Godzillą, a obiema wersjami Ghidory są fantastyczne (oczywiście jak na walkę kolesia w gumowym kostiumie przeciwko kolesiowi w gumowym kostiumie wiszącym na sznurkach). Dużo się dzieje, makiety wyglądają naprawdę dobrze, a i pirotechnika nie zawodzi. Czuć wesołość towarzyszącą tej totalnej rozwałce. Były chwile, gdy myślałem "ten budynek mógłby się jakoś efektownie zawalić", a chwilę później, któryś z potworów w nim lądował. W całym filmie jest też kilka bardzo fajnych momentów, które potrafią porządnie rozbawić. W jednej scenie Godzilla spotyka się oko w oko z człowiekiem, którego uratował będąc jeszcze na wyspie Lagos. Tym razem puszcza go jednak z dymem. w 1944 roku ma miejsce również scena z dwoma amerykańskimi marynarzami, którzy zauważają UFO, ale postanawiają nie meldować o nim, jeden z nich nazywa się Spielberg (chociaż Steven urodził się po wojnie). Oczywiście film ma swoje wady. Dość fajny scenariusz drażni sporą niedbałością o szczegóły. Pomijając fakt, że pojawienie się wehikułu w 1992 roku jest bezsensowne, to samo podejście do podróży w czasie jest na poziomie szkoły podstawowej. Film traci również sporo przez fatalne w niektórych przypadkach aktorstwo i te niezwiązane z walkami potworów efekty specjalne, które są zwyczajnie kiepskie, kwaśne i śmierdzą hollywoodzkimi filmami fantastycznymi z lat 60tych. Jeżeli ktoś ma takie predyspozycje to na każdej scenie z żałosnym androidem M-11 może się zwyczajnie posikać ze śmiechu.


"Godzilla kontra Król Ghidorah" wypada całkiem przyzwoicie. Dość kompleksowo podchodzi do tematu originu Godzilli (nawet podwójnego) i zapewnia prawie dwie godziny dobrej rozrywki. Zabawne jest to, że film uznano w USA za antyamerykański. W telewizji pokazywano sceny, gdzie Godzillasaurus morduje wrzeszczących wniebogłosy żołnierzy, a przybyszy z przyszłości chcących niszczyć Japonię z powodu poziomu przemysłowego jaki osiągnęła uznano za propagandę. Czy słusznie, czy może to czysta głupota - warto sprawdzić samemu. Dla mnie "Godzilla kontra Król Ghidorah" po prostu dobra zabawa. Niedługo skrobnę coś o kolejnych filmach ze starymi znajomymi G. - Mothrą i Mechagodzillą.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Retro short #2

Dziś znowu napiszę o produkcji z 1987 roku (fantastyczny rocznik tak w ogóle). Tym razem o "Bionic Six", 65-odcinkowym animowanym serialu, który chyba w Polsce był wyświetlony tylko raz, pod koniec lat 90tych, przez telewizję RTL7 . "Bionic Six" zostało stworzone dla amerykańskiej telewizji przez Tokyo Movie Shinsha (znane również jako TMS Entertainment) japońskie studio animacji, które współpracowało przy masie kreskówek: "Animaniacy", "Przygody Animków", seriali: "Batman", "Spider-Man" (w tym także Disney'a) i stworzyło jeszcze całą górę anime (robili chociażby przy "Akirze"). TMS odwaliło kawał dobrej roboty, bo serial nie tylko dobrze wyglądał, ale również świetnie się go oglądało.

Mimo, iż robiona przez Japończyków to jednak "Bionic 6" jest bardzo "amerykańska", utrzymana w lekko moralizatorskim stylu produkcji dla dzieciaków i młodzieży z tamtego okresu. Serial opowiada o rodzinie Bennettów (ojciec, matka, czwórka dzieci [z czego dwoje adoptowanych]), która dzięki nowoczesnej technologii otrzymała super moce (tak jak w "The Six Million Dollar Man"). Każdy odcinek miał podobny schemat. Rodzina żyła swoim życiem, dzieciaki miały problemy w szkole lub ze znajomymi, ojciec miał problemy w laboratorium, a mama w domu. Pojawiało się niebezpieczeństwo, Bennettowie musieli ruszyć do walki i skopać dupę Dr. Sharpowi i jego mało rozgarniętej ekipie (inni przeciwnicy nie występowali). Po walce następowała jakaś zabawna konkluzja i odcinek kończył się wygłoszeniem morału bądź jakiejś prawdy życiowej (typu: "lepiej zjeść domowy obiad niż pizzę z fast foodu, przez którą mieliśmy tyle kłopotu" albo "przez granie w gry wideo pogorszą ci się stopnie"). Budowa wałkowana po dziś dzień w dziesiątkach seriali dla najmłodszych, ale ile zazwyczaj takie coś mnie zawsze drażniło, o tyle tutaj wychodziło to całkiem pocieszne i strawnie. Serial był dla mnie idealnym połączeniem produkcji o superbohaterach i lekkiej, niewymagającej komedii. Już tą dekadę temu odbierałem go raczej jako delikatną parodię, wyśmiewanie pewnych klisz i schematów, niż coś w stu procentach poważnego. Sam antagonista to kwintesencja wszystkich animowanych "geniuszy zbrodni" jakie widziała telewizja. Na dodatek mający prawdopodobnie taki sam stosunek do idealnej, przesłodzonej rodzinki jak widz. Pomijając jednak pastiszowy charakter, który może być dyskusyjny, to "Bionic Six" było cholernie rozrywkowe i świetnie narysowane. Puszczane w Polsce bez dubbingu, jedynie z lektorem dodatkowo brzmiało lepiej niż wiele podobnych produkcji z tamtego okresu (np. tych z FoxKids). Jest to dla mnie jedna z najlepiej wspominanych produkcji późnego dzieciństwa (okresu, którego wtedy w życiu bym dzieciństwem nie nazwał i podczas którego ukrywałem się z oglądaniem takich właśnie "Bionic Six").



Wspominam je tutaj raczej jako ciekawostkę, niż ewentualną lekcję do odrobienia, ale jakby ktoś chciał to pod linkiem można obejrzeć chyba wszystkie odcinki. Polecam

sobota, 8 listopada 2008

Gaiman dostarcza rozczarowania

W zeszłym roku miałem przyjemność czytać dwie bardzo dobre powieści Neila Gaimana. Obie znalazły się nawet w moim czytelniczym zestawieniu. W tym roku dla odmiany, której z całego serca nie oczekiwałem, doznałem dwóch zawodów związanych z tym pisarzem.

Zacznę od kooperacji Gaimana z Michaelem Reavesem. "Interświat" to fantastyczna powieść (w tym sensie że to fantastyka, a nie świetna książka) skierowana przede wszystkim dla młodszego odbiorcy (bo chyba tylko u takiego może wywołać pozytywne odczucia). Mamy młodego chłopaka, który odkrywa u siebie umiejętność skakania między równoległymi światami. Wyłapuje go organizacja, w której skład wchodzą jego odpowiednicy z innych światów. Walczą oni o utrzymanie równowagi między technologią, a magią. Frakcje reprezentujące te dwie siły walczą ze sobą o przejęcie całego Wszechświata, czy tam Interświata. Cała historia jest do bólu przewidywalna, typowa "od zera do bohatera". Jest nieciekawie, brakuje tutaj cech charakterystycznych dla stylu Gaimana, a humor, na który liczyłem najbardziej praktycznie nie istnieje. Całość jest bez wyrazu, pazura, obrzydliwie nudna i ciągnie się jak flaki z olejem. Neil we wstępie (albo posłowiu) napisał, że powieść zrodziła się z pomysłu na film albo miniserial telewizyjny. Żadne studio nie zainteresowało się projektem. Nie dziwię się, bo to takie nie wiadomo co, które na dodatek wali strasznym kiczem.

Jakiś czas temu czytałem "Kosmiczny dom Larklight", skierowany mniej więcej do podobnej grupy odbiorców (czyli do starszych dzieciaków) i dotyczący podobnej, kosmicznej tematyki. Bawiłem się świetnie, więc moje narzekania nie są spowodowane faktem, że wyrosłem z podobnej literatury. Przy normalnej książce narzekałbym na tragiczną ilustrację zdobiącą okładkę. Tutaj się cieszę. Ludzie z wydawnictwa Mag mieli chociaż tyle uczciwości, że nie sprzedali nam gówna w ślicznym opakowaniu, twardej oprawie i B5. No i jacyś niewtajemniczeni, odstraszeni nie kupią książki na chybił trafił.

O ile po "Interświecie" nie spodziewałem się niczego dobrego, bo opinie znajomych nie były zbyt pochlebne, to w drugim przypadku oczekiwania miałem bardzo duże. Doznałem niestety niespodziewanego, sporego zawodu. "Koralina", sztandarowy produkt pisarza, uznawana przez wielu za jedną z najstraszniejszych bajek mnie rozczarowała! Czy jestem ewenementem na skalę światową? Nie wiem czy jest sens silić się na streszczenie tej prostej historii. Mamy po prostu znudzoną dziewczynkę, która trafia przez drzwi w ścianie do innego, z pozoru ciekawszego świata. Okazuje się on jednak całkowitą iluzją utkaną przez istotę chcącą pożreć duszę Koraliny. Dziewczynka przez swoją podróż traci rodziców, by ich odzyskać musi podjąć grę z potworem. Wszystko poprowadzone standardowo do happy endu. Nie jest to oczywiście zła książka, ale do wybitnej, za jaką jest uznawana, jej w moim odczuciu sporo brakuje. Przede wszystkim rozczarowała mnie fabuła. Po Gaimanie spodziewałem się czegoś wielce oryginalnego (jak to miało miejsce chociażby w przypadku "Nigdziebądź" czy "Amerykańskich bogów"). Podczas lektury co jakiś czas pojawiała się u mnie myśl "To wszystko już było". Nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu i przerabianiu znanych schematów, jeżeli ktoś robi to umiejętnie to mogę tylko przyklasnąć (i wydawało mi się zawsze, że Neil jest w tym mistrzem), ale w tym wypadku nie niosło to nic nowego. Nie znalazłem obiecanej mi grozy. Dostrzegłem jedynie jej śladowe ilości w ilustracjach McKeana. Nie mogę zarzucić "Koralinie", że jest słaba, ale to nie jest Gaiman jakiego lubię i cenię. Gdzie ten synkretyzm gatunkowy? Gdzie ta zabawa konwencją? I przede wszystkim. To ma być współczesna Alicja?

Odrobina ukojenia

Wczoraj odwiedziłem po raz pierwszy łódzkie kino Cinema City i miałem przyjemność obejrzeć na Indesicie (chyba największej i najbardziej wypasionej sali w mieście) najnowszego Bonda. Oglądanie przygód agenta 007 w kinie ma to coś. Ostatni raz Bonda na wielkim ekranie oglądałem trzynaście lat temu, ale pamiętam doskonale, że z "GoldenEye" wychodziłem pełen zachwytów. Magia kina zadziałała wtedy chyba podwójnie, bo był to pierwszy film, na który wybrałem się sam, bez asysty kogoś dorosłego i przeżywałem to jak stonka okres. Wczoraj, przy "007 Quantum of Solace" może aż takich emocji nie było, ale bawiłem się zajebiście.

Film jest świetny, ale "Casino Royale" nie przebił. Nie żebym tego oczekiwał, po prostu zgadzam się w tym miejscu z całą masą internetowych recenzentów. Różni się jednak od całej reszty w równym stopni co poprzednia część. Po raz kolejny pozbawiono Bonda atrybutów charakterystycznych. Nie ma sławnej odzywki, martini, jakiegokolwiek gadżetu. Jest za to akcja, która nie zwalnia tempa praktycznie przez cały czas trwania filmu. Zaczyna się bardzo dynamicznym pościgiem po wąskich drogach. Później kolejna gonitwa, tym razem po dachach kamienic i bardzo efektowna walka na rusztowaniach i linach. Dalej Bond rozbija się motorówkami na Haiti, a w Austrii urządza strzelaninę w holu opery. Zostaje zawieszony, ale nie przeszkadza mu to polecieć do Boliwii, gdzie musi uciekać przed amerykańskimi agentami, zostaje zestrzelony nad pustynią i skacze z samolotu bez spadochronu. Na końcu mamy długą i bardzo satysfakcjonującą demolkę hotel, z masą wybuchów i strzelania. Absolutnie fantastyczne kino rozrywkowe! Jak dla mnie ten film posiada jedną wadę - jest zdecydowanie, za krótki. Te niespełna dwie godziny nie pozwoliły mi delektować się tyle ile chciałem.

Z tą jedną wadą oczywiście przesadziłem, bo można przyczepić się do kilku innych rzeczy. Tylko pytanie, czy trzeba? W sumie raczej robię to z obowiązku, niż autentycznej chęci wytknięcia potknięcia. Najnowszy Bond cierpi na problem "nowoczesnego montażu". Trylogia Jasona Bourne'a wyznaczyła nowe standardy kina sensacyjnego i chcąc nie chcąc, filmy o agencie Jej Królewskiej Mości poszły również tą drogą. To jest super, ale w "Quantum of Solace" chyba jednak trochę przesadzili. Jest tyle szybkich akcji, że przy takim ostrym montażu ciężko mi było się momentami połapać co jest grane. Podczas scen z motorówkami zdarzyło mi się zastanawiać kilkakrotnie, nad tym co właśnie zobaczyłem, co tam mignęło mi na ekranie w ułamku sekundy. W tym samym czasie działo się coś innego co znowu ciężko mi było zarejestrować. Lekkie zmęczenie, lekka irytacja, ale "lekkie" to słowo, które należy podkreślić. W żaden sposób nie popsuło mi to seansu.
Druga rzecz, na którą zwróciła mi Kamila to kiepskie wyeksponowanie dziewczyn. Nie jestem przesadnym fanem klasycznych Bondów i jestem nawet za daleko idącymi odstępstwami. Wolę takiego zabijakę jakiego stworzył Craig, niż lwa salonowego wykreowanego przez Rogera Moora. Jednak ta seria to w pewnym stopniu ładne laseczki! Nie żeby tutaj były brzydkie, po prostu utrudniono im pokazywanie tych wdzięków. Olga Kurylenko jest niezaprzeczalnie atrakcyjna, ale przez większość filmu jest raczej zaniedbana i mało pociągająca. Kiepska fryzura, kiepskie ciuchy, przesadna opalenizna. Gemmie Arterton najpierw zafundowali wejście w tragicznym płaszczyku, a później uczesanie w którym wyglądała jak sekretarka Moneypenny, a nie kobieta, która chwilę temu wyszła Jamesowi z łóżka. I tak naprawdę seksi to wyglądała dopiero w scenie nawiązującej do "Goldfingera". Dziewczyny nie powalają, a mogły. Szkoda. Trzeci zarzut będzie dotyczył czołówki, która zupełnie mi się nie podobał. Nawet specjalnie nie mam czym argumentować, była be i tyle.


Film cholernie widowiskowy i emocjonujący. Czuję dość spory niedosyt fabularny, ale cholera, nie można mieć wszystkiego, prawda? Za te sceny akcji, świetną muzykę, kapitalne aktorstwo wybaczam. Wypad na seans "007 Quantum of Solace" to wspaniały prezent urodzinowy, bawiłem się świetnie. Dzięki!

środa, 5 listopada 2008

Godzilla vs. Biollante

W ciągu tygodnia obejrzałem pięć filmów z Big G. Pierwsze dwa już opisałem, dziś czas na "Godzilla kontra Biollante", bezpośrednią kontynuację "Powrotu Godzilli" z 1984 roku.

Film rozpoczyna się w momencie wielkiego sprzątania zdemolowanego Tokio. Wojsko zabezpiecza wszelkiego rodzaju pozostałości po potworze. Żołnierze przypadkowo wpadają na kolegów zza oceanu, którzy potajemnie również szukają radioaktywnych resztek. Zaczyna się strzelanie z kapiszonów. Amerykanie to oczywiście kozacy, we trójkę radzą sobie z całym oddziałem Japończyków, ale zostają zaskoczeni i zabici przez arabskiego agenta. Ten zabiera tkanki do instytutu, gdzie prowadzi się badania nad... uwaga... zalesieniem pustyni. Japoński profesor, sowicie opłacany przez rząd Saradii, próbuje tam połączyć komórki Godzilli z komórkami roślin i stworzyć hybrydę mogącą zapuścić korzenie w piaszczystych wydmach i stworzyć prawdziwy raj. Okazuje się to dość wybuchowym pomysłem, w eksplozji ginie jego córka. Mija pięć lat, profesor nadal hoduje roślinki i bawi się komórkami, tyle że już w Japonii. Pomaga również w stworzeniu czegoś co chronić świat przed Godzillą - bakterii pochłaniających promieniowanie. Tak się składa, że przy innym projekcie pracuje z nim dziewczyna ze szkoły dla obdarzonych mocami parapsychicznymi. Dzieci z tego ośrodka przewidują kolejny powrót potwora i w tym momencie na scenie pojawia się organizacja Bio-Major żądająca wydania im super bakterii pod groźbą obudzenia Godzilli (to ci sami, którzy pięć lat wcześniej próbowali zdobyć jej tkanki w Tokio). Jak się można domyśleć, do pobudki dochodzi, ale wcześniej profesor łączy komórki rośliny, Godzilli i swojej zmarłej córki. Powstaje Biollante.

Problem w tym, że mało jest tych walk między potworami. Pierwsza trwa w zasadzie chwilę. Godzilla swoim atomowym oddechem pokazuje, że pnącza i kiełki nie są w stanie mu zagrozić i posyła przeciwnika bardzo szybko w diabły. Dalej przez większą część czasu przeszkadza mu w swobodnym poruszaniu się Super X-2 i wojsko, ale pomimo dobrej pirotechniki stają się dość monotonne. Dopiero użycie pożądanych przez wszystkich bakterii i podgrzanie potwora mikrofalami na polu minowym daje rezultat. Wtedy pojawia się po raz drugi Biollante, który urósł, zmutował i pozbył się wizerunku niewinnego kwiatka z mackami i zmienił w morderczą krzyżówkę krokodyla i ośmiornicy. Druga walka już jest dłuższa i zdecydowanie bardziej satysfakcjonująca. Mocno osłabiony Godzilla dostaje konkretne baty, Bioroślina nawet próbuje odgryźć mu głowę, ale kończy się to dla niej niezbyt szczęśliwe. G. ucieka w stronę morza i liże rany do następnego filmu.

Co ciekawe, scenariusz powstał w wyniku konkursu, które zorganizowało studio. Wygrał dentysta. Niestety, fabuła w tej swojej całej wielowątkowości, jest cholernie popieprzona. Walki pomiędzy szpiegami, akcje prosto z Jamesa Bonda, telepatka czytająca Godzilli w myślach, pościgi za skradzionymi bakteriami, moralne dylematy profesora, pytania do Boga, a do tego jeszcze latająca, odbijająca atomowy oddech mydelniczka i jeszcze kilka fantastycznych pomysłów. Byłoby może nieźle, gdyby nie to, że wszystko jest poprowadzone strasznie chaotycznie. Początkowo miał być dodatkowo jeszcze jeden potwór i inna końcówka, ale chyba Biollante z ludzkimi odruchami byłaby zbyt mało wiarygodna. Jeżeli dołożymy do scenariusza kiepskie (nawet jak na japońskie standardy) aktorstwo otrzymamy dość średni film, który ratuje głównie ostatnia walka, zdjęcia i dobre efekty specjalne. Pojawia się także kilka problemów, które w 1989 roku mogły wydawać się fantastyką naukową, ale obecnie są już czymś codziennym. Chodzi mianowicie o inżynierię genetyczną i jej etyczne aspekty. Niegłupio tam to przedstawiono i za to również plus. "Godzilla kontra Biollante" trochę śmieszy, trochę irytuje, ale zły nie jest. Ponad półtorej godziny mija bez bólu. Z tych pięciu, które obejrzałem plasuje się gdzieś pośrodku.

wtorek, 4 listopada 2008

Wojny Klonów

Lubię "Wojny Klonów", które machnął pięć lat temu dla Lucasa Genndy Tartakovsky. Bardzo przyjemna animacja, fajne kanciaste postaci, niewymagające historyjki, które zgrabnie łączyły epizod drugi z trzecim. Czerpałem z każdego odcinka czystą przyjemność. Nie przeszkadzało mi, że Jedi niszczyli gołymi rękami całe legiony droidów bojowych, nie przeszkadzały mi roboty-harleyowce czy tam latające tłoko-zgniatarki. Czasami przez dwadzieścia minut się strzelali, a ja z uśmiechem obserwowałem rysowane wystrzały blasterów. Jednak, gdy odświeżałem we wakacje trochę mi to wszystko zaczęło zgrzytać, Kamila się nudziła, a miodność zaczęła gdzieś uciekać. Dotarło do mnie, że to jednak kreskówka przeznaczona dla młodszego widza. To właśnie to one lubią przesadzać, wyolbrzymiać, jak to zrobiono w filmie, to dla nich wyhype'owano wszystkich bohaterów do granic możliwości. Ograniczono fabułę tylko do kolejnych walk, pościgów, wybuchów. Fajniej by to wypadło, gdyby zrobiono to chociaż częściowo w formie takiej legendy Jedi. Gdzieś na Tatooine dzieciaki opowiadają sobie zasłyszane od przemytników i pilotów opowieści o klonach, generałach z mieczami świetlnymi i mrocznych Sithach. Koloryzują wszystko jak te z "Legends of the Dark Knight". Byłoby inaczej, ale dla mnie chyba lepiej. W sierpniu tego roku doszło do mnie, że te pierwotne zachwyty i wychwalania tego tytułu pod niebiosa spowodowane były po prostu olbrzymim głodem tego typu produkcji. Ale pod koniec września w polskich kinach miały lecieć nowe "Gwiezdne Wojny" i miało być tylko lepiej!

Tegoroczne kinowe "Wojny Klonów" mnie jednak nie zachwyciły. Zacznę od tego, że do momentu obejrzenia tego filmu zupełnie inaczej rozumiałem pojęcie pilota. Tutaj dostajemy tak naprawdę cztery odcinki serialu zbite w film, a na dodatek wepchnięte gdzieś na siłę do kreskówki którą kilka lat temu się zachwycałem. Dla kogoś kto nie zna serialu Tartakowskiego niezrozumiała będzie chociażby obecność Ventress. Fabuła jest poprowadzona dość chaotycznie, czuć przeskoki między kolejnymi segmentami, które pewnie pierwotnie stanowiły zwykłe odcinki. Wydawało mi się, że pilot służy do wprowadzenia w świat, fabułę, opowiada jakąś historię, która będzie dalej rozwijana - takim idealnym pilotem dla mnie jest pierwszy, półtoragodzinny odcinek "Stargate" robiący ładne przejście z filmu w serial telewizyjny. Tutaj tego nie ma. Twóry założyli, że skoro oglądamy to musimy wszystko wiedzieć, że świetnie orientuje się w uniwersum i każdy będzie zachwycony, że wszystko zaczyna się od wielkiej rozpierduchy. Ludzie, którzy po to sięgną tak po prostu będą zdezorientowani. "Skywalker rycerzem i ma ucznia? Jakaś baba z czerwoną latarką? Skąd to się wzięło?". Nowe "Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów" nie mogą samodzielnie, jako film funkcjonować. To mniej więcej tak, jakby zacząć oglądanie nowej sagi od trzeciego epizodu.


Drugi, ostatni, ale przy tym najpoważniejszy zarzut to słaba animacja. Sądziłem, że jeżeli coś idzie do kina to grafika będzie stała na trochę wyższym poziomie niż to co puszczą w telewizji. Okazało się, że jednak byłem w błędzie. Animacji nie podkręcili ani trochę albo zrobili to tak nieznacznie, że nie da się tego zauważyć. Statyczne, rozmyte tła i niedorobione tekstury wręcz odrzucają. O ile w serialu może takie coś funkcjonować, to jednak przy filmie wchodzącym do dystrybucji kinowej z etykietą "Gwiezdne Wojny" odrzuca. Przy modelach postaci również ochów i achów nie będzie. Momentami ta kanciastość wygląda po prostu źle, ale idzie się przyzwyczaić (chociaż patrząc na takiego Anakina widzę gębę Matta Damona i jest mi jakoś dziwnie).
Skoro wymieniłem już minusy to przejdę do plusów. Dla mnie to przede wszystkim muzyka! W końcu postęp i zamiast Williamsa, zatrudnili robiącego głównie w serialach Kevina Kinera. Ścieżka dźwiękowa jest fantastyczna. Tym większe zaskoczenie, bo w sieci masa negatywnych głosów dotyczyła głównie braku Williamsa. Kiner zrobił coś świeżego, lekkiego, a przy tym dynamicznego, a i odpowiednio nastrojowego kiedy trzeba. Orientalne dźwięki łączą się z wariacjami klasycznych melodii. Już od kilku dni katuję soundtrack i cieszę ucho tymi wpadającymi w ucho dźwiękami. Kolejnym plusem jest duży faktor rozrywkowy. Przy tym filmie się odpoczywa. Masa akcji, sporo humoru (którego dostarczają tym razem metalowi żołnierze Separatystów), pojedynki na miecze, efektowne walki i w zasadzie brak przestojów - non stop coś się dzieje. Te ponad półtorej godziny spędza się naprawdę przyjemnie i nie można odmówić "Wojnom Klonów" jednego - bawią.

Wielka szkoda, że jakościowo ten film nie prezentuje się lepiej i że to tylko skok na kasę. Bo zamiast pobudzać apetyt, pozostawia dość spory niesmak i powoduje ochłodzenie entuzjazmu jaki pojawił się u mnie po pierwszych wieściach o serialu.

sobota, 1 listopada 2008

Godzilla - nuklearny terror

Od kilku dni nosiłem się zamiarem poznania którejś z klasycznych z serii o potworach. Miało być halloweenowo. Filmy do Universala i Hammera kusiły, ale jednak zwyciężyło Toho. W środę TV4 puściła "Powrót Godzilli" z 1984 roku i postanowiłem bliżej zapoznać się z fenomenem najsłynniejszego japońskiego monstrum. Obiecywałem to sobie od premiery "Projektu: Monster", nawet zaopatrzyłem się w pierwszy film, ale nigdy nie mogłem się zebrać do oglądania faceta w gumowym kostiumie demolującego kartonowe miasto. W środowe popołudnie odpaliłem "Godzillę" i wpadłem - jestem fanem, pewnie obejrzę wszystkie 28 filmów.

Wydawać by się mogło, że "Godzilla" nie może być na serio, a jednak - pierwszy film jest jak najbardziej poważny. Mamy 1954 rok, minęło tylko dziewięć lat od zrzucenia bomb atomowych na Japonię. Trauma i strach musiały jeszcze mocno tkwić w Japończykach. A jednak ludzie, którzy na własnej skórze doświadczyli tak tragicznych wydarzeń kręcą film o potworze powstałym w wyniku prób nuklearnych. Gdy patrzę na Polaków, nasze doświadczenia związane z II Wojną Światową to dochodzę do wniosku, że jesteśmy oddaleni mentalnie od Japończyków całe lata świetlne. Czy wyobrażacie sobie coś podobnego z Powstaniem Warszawskim albo holocaustem? Ktoś dziesięć lat po wojnie wpadłby na coś takiego? A jednak tam to wymyślono i wyszło im świetnie.

Jeżeli ktoś spodziewa się tylko i wyłącznie rozpierduchy to srogo się zawiedzie. Tutaj mnie film bardzo mile zaskoczył, bo Godzillę w całej okazałości można zobaczyć dopiero w po 40 minutach. Reżyser (Ishirō Honda) umiejętnie podsyca ciekawość widza, a przy tym mistrzowsko buduje napięcie. Początkowo mamy jedynie tajemnicze światło zatapiające okręty, relacje ocalałego rybaka oraz efekty przejścia potwora przez rybacką wioskę. Pewien profesor wysuwa teorię jakoby potwór, który nawiedza wyspę Oda był śpiącym od milionów lat dinozaurem. Gad został obudzony przez wybuchy atomowe i zmutował poprzez wchłonięcie olbrzymiej dawki promieniowania. Mimo całej naiwności takiej teorii udaje się ją twórcom sprzedać widzowi całkiem dobrze. Czuć ten strach przed nieznanym, trwogę i co ciekawe, osiągnięto to jeszcze przed sławetnym atakiem na Tokio. Jeżeli chodzi już o sceny gdzie Godzilla niszczy miasto to, jeżeli zignorujemy drobne potknięcia, wypadają nad wyraz dobrze. Jak na ograniczenia wynikające ze ówczesnych możliwości technicznych jest naprawdę mrocznie, a przy tym dynamicznie. Moim zdaniem to zasługa czarno-białych zdjęć, które maskują większość mankamentów technicznych i poruszającej muzyki Akiry Ifukube. Widać panikę, dziesiątki ginących. Kilka obrazów, jak na przykład kobieta, która uspokaja dziecko w momencie kiedy śmierć w płomieniach jest nieunikniona, wypada bardzo niepokojąco. Pokazano dziesiątki umierających, szpitale pełne rannych, płaczące sieroty. Wszystko to wygląda bardziej na autentyczne zdjęcia po nalotach dywanowych, które w marcu '45 zabiły ponad 120 tysięcy tokijczyków, niż film science fiction o olbrzymim jaszczurze. Miałem gęsią skórkę podczas sceny śpiewu chóru, która ma miejsce już po odejściu Godzilli. Jest mocna i czułem się po niej delikatnie mówiąc dziwnie. Czuć, że Japończycy potraktowali to jak najbardziej poważnie, że kręcili film o wielkiej katastrofie i nie spłycili tego jedynie do ataku potwora. Udało im się stworzyć prawdziwe antywojenne i antynuklearne przesłanie.


W filmie pojawia się postać naukowca, który opracowuje technologię potężniejszą od bomby atomowej, ale w obawie o użycie jej jako broni wzbrania się przed użyciem jej przeciwko Godzilli. Twierdzi, że ludzie wykorzystają nawet najbardziej wzniosłą ideę przeciwko innym. Podobne kwestie wygłasza profesor, który odkrył pochodzenie potwora. Przeciwny jego zabiciu twierdzi, że potworności, których się dopuszcza są winni jego stwórcy - ludzie. Sporo podobnej spowiedzi można znaleźć w czasie całego filmu. Neguje się głupotę człowieka i jego krótkowzroczność. Jest cała masa scen czysto symbolicznych. Żeby daleko nie szukać... na samym początku, tuż przed napisami, słychać stąpnięcia Godzilli i kojarzyć się one mogą tylko z jedną rzeczą - wybuchami bomb.

"Powrót Godzilli", zrobiony na 30-lecie potwora, również poważnie podchodzi do tematu. Przez dwadzieścia jeden lat traktowano serię dość swobodnie. Potwór, który początkowo siał terror i zniszczenie, stał się obrońcą ludzkości, środowiska naturalnego i swojego dziecka, a kostium zaczął się rozpadać po dziesiątkach stoczonych walk. Postanowiono odświeżyć wizerunek i wrócono do korzeni. Godzilla będzie znowu niszczyć Tokio! Obraz z 1984 roku nie jest remake'iem, to kontynuacja oryginału, a przy tym ignoruje wcześniejsze czternaście filmów. Jako, że pierwsza część kończy się śmiercią gadziny, twórcy mieli dość trudne zadanie, ale wybrnęli z niego dość ciekawie. Wybucha wulkan i pojawia się po prostu nowa Godzilla, dwukrotnie większa od tej, która nawiedziła Japonię trzy dekady wcześniej. Świadkiem tych narodzin jest załoga kutra rybackiego, ale zanim zdążyli kogokolwiek powiadomić atakują ich olbrzymie, zmutowane wszy, które poodpadały ze swojego wcześniejszego żywiciela. Jedyny, który przeżywa relacjonuje narodziny potwora władzom. W tym samym czasie Godzilla, która łaknie promieniowania atakuje sowiecką łódź podwodną. Oskarżenia padają pod adresem Stanów Zjednoczonych. Konflikt zbrojny wisi na włosku, ale Japończycy wyjawiają prawdziwego sprawcę. Zanim jeszcze podjęte zostają jakiekolwiek działania obronne z buciorami wpieprzają się USA i ZSRR - wielcy strażnicy pokoju. W tym filmie naprawdę czuć jeszcze obecną zimną wojnę i strach przed wyścigiem zbrojeń i ewentualną wojną, która mogłaby rozgorzeć między mocarstwami. I Amerykanie, i Rosjanie przedstawieni są tutaj jako egoistyczni skurwiele, mający w głębokim poważaniu dobro innych. Chcą zabezpieczyć swój interes i bezcenne bazy wojskowe kosztem setek tysięcy Japończyków. Mimo braku zgody premiera Japonii na interwencję z użyciem pocisków atomowych i tak dochodzi do wystrzelenia jednej z sowieckich rakiet. Cała sytuacja wygląda naprawdę popieprzenie i po raz kolejny wychodzi na to, że największym zagrożeniem jest bezmyślny człowiek.

Mimo, iż wizualnie jest znacznie lepiej niż w przypadku pierwszej "Godzilli", to jednak w moim odczuciu czarno-biały pierwowzór odznaczał się bardziej przytłaczającym klimatem. Tam groza biła po oczach. Tutaj zdecydowanie lepiej wygląda niszczone przez monstrum miasto. Oczywiście efekty (szczególnie pirotechnika) są na znacznie wyższym poziomie. Scena ataku na wybrzeże jest fantastyczna. Wybuchające czołgi, płonący ludzie, topiący się port. Woda wręcz kipi. Druga sprawa to kostium Godzilli. Został on również lepiej wykonany. Na obecne standardy to niestety nadal wioska, ale są ujęcia, gdzie stwór wygląda nieźle. Podejrzewam, że mógłby być naprawdę straszny, ale są niestety ujęcia, gdy jego morda wygląda tragicznie (a to przez gównianie zrobione oczy). Pojawia się również Super X, wojskowy statek, który podejmuje walkę w mieście. Oczywiście nie ma większych szans, ale moment, gdy Godzilla i Super X strzelają do siebie przez olbrzymią dziurę wybitą we wieżowcu zapamiętam chyba do końca życia.

Mimo kilku momentów przestoju jest tu naprawdę dużo dobrej akcji. Masa świetnych scen z wykorzystaniem wojska i pirotechniki połączonej z niszczeniem makiet. Ogląda się to bardzo dobrze. Fabuła nie zawiera zbyt wielu głupich zagrań i jak sądzę "Powrót Godzilli" będąc piętnastym sequelem pod tym względem wypada świetnie. Oglądałem i niesłychanie dobrze się bawiłem. Ustępuje oryginałowi klimatem, ale przewyższa go wykonaniem i aktorstwem. "Godzillę" z 1954 nazywam dziełem - jest skończona, niepokojąca i niepowtarzalna (nigdy nie widziałem podobnego filmu i jestem prawie pewien, że nie zobaczę). Jej powrót z 1984 to po prostu fajny monster movie (w tym wypadku akurat fajny kaijū). Polecam oba!