niedziela, 25 stycznia 2015

Długo

Jedną z pierwszych rzeczy, które robię każdego ranka, zaraz po zalaniu sobie tykwy z yerbą, jest sprawdzenie stron o Batmanie. Kiedyś były to strony o Stephenie Kingu, teraz o Batmanie. Taki dość specyficzny progres. Dużo tego nie ma. Czasami tylko kilka rysunków na tumblr. Jednakże to swojego rodzaju rytuał, a sam Batman, możliwe, że jest to jedna z ostatnich rzeczy, które tak bezmyślnie uwielbiam. To uwielbienie spowodowało, że sobie go wytatuowałem i zdarza się, że jakaś dziewczyna na siłowni zagada o moje tatuaże, a że tylko ten potrafi rozpoznać...? Nawijam jak nienormalny o Batmanie... na siłowni. Bywa, szczególnie po alkoholu, że się zapomnę i temat gacka pojawia się na randce. Różnie na tym wszystkim wychodzę. Z ostatniej poalkoholowej pomroczności wybudził mnie całkowicie, fałszywy news o rzekomym podzieleniu "Batman v Superman: Dawn of Justice" na dwa filmy. I właśnie to mnie jakoś nakręciło do napisania tych kilku akapitów. Dzisiaj będzie o długości i dzieleniu na kawałki. Miało iść dużo wcześniej, ale się pochorowałem  i ostatnie 10 dni nie mogłem patrzeć na monitor.

Im jestem starszy, tym bardziej lubię jak coś nie przekracza dwóch godzin. Na filmach powyżej 120 minut zwyczajnie, jeżeli historia nie pochłonie mnie bez reszty, zaczynam spoglądać na zegarek. Przestałem być zwolennikiem wiernych ekranizacji, za to biję brawo jak scenarzysta sprawnie tnie wątki. Coraz bardziej doceniam fakt, że ktoś potrafi zamknąć spójną fabułę w tej półtorej godziny. Zdarza się, iż wybierając film patrzę na długość trwania.

W zeszłym roku był jeden taki film, który w swojej długości był totalnym nieporozumieniem i który tylko z tego powodu odpuściłem - "Transformers: Wiek zagłady". Może inaczej, ten jeden pamiętam, bo się wyłamałem i nie poszedłem. Takich wielkich robotów miało być dużo, więc i film był długi. To miało zarobić dużo pieniędzy dla wytwórni, i to zarobić podwójnie, bo przecież większa część filmu dzieje się w Chinach. I jestem w stanie taki zabieg nawet zrozumieć, wiedziałem o tym, nie wybrałem tamtego wieczoru kina ze znajomymi. Takie "Zbaw nas ode złego" Derricksona czy "Rogi" Aji, ich czas trwania, są dla mnie dużo mniej zrozumiałe. To historie, które mogły być zamknięte o te pół godziny szybciej. Dynamika w obu wypadkach widocznie siadała, niektóre sceny warto było wyciąć. Pamiętam, że wychodząc z kina, oboje z moją partnerką na to narzekaliśmy. I fakt, że trwały ile trwały, był powodem, że oceniłem je oczko niżej.

Miałem taką myśl, że to wina galopującego postępu, otaczającej nas techniki, Że to przez ciągłe stymulowanie (a może nawet atakowanie) mózgu bodźcami - statusami na fejsiku, powiadomieniami na smartfona, krótkimi treściami jakie opanowały Internet. Jednak tak nie jest. Z drugiej strony, mamy taki "Boyhood" Linklatera. Gdzie film trwa tyle co Transformersy, gdzie nie można mówić o galopującej akcji, gdzie wiele scen to senne rozmowy w plenerach. A nie ja jak zahipnotyzowany nie mogłem się oderwać. Dłuższy od niego jest "Wilk z Wall Street", prawie 3 godziny i ani chwili zwątpienia, ani chwili nudy.

Logicznym wydaje się, że jak coś jest długie to warto to podzielić. Nie da się pokazać efektownie czegoś w jednym filmie?, zawartość jest tak ważna, że nie można ciąć?, musi być zrobiony part I i part II? Gówno! Nie lubię tego bardziej niż niepotrzebnie długich filmów. To może takie głupkowate bicie piany z mojej strony, ale im jestem starszy tym bardziej cenię swój czas. Takie dzielenie ostatniej części na dwa filmy, to rozwadnianie emocji jakie towarzyszyłyby widzowi. Bo wiadomo, to skok na kasę, można dwa razy zarobić, ale jednocześnie krzywdzi się przemysł filmowy i te wszystkie serie, które mają powstać, tylko na tym ucierpią. Ludzie po prostu przestaną to oglądać. Hollywood dekadę temu przejechało się na masowych przeróbkach azjatyckiego kina, rebootowaniu i remakowaniu wszystkiego co się da, bezmyślnego ekranizowania gier i eksploatowaniu serii do etapu, że ludzie myślą o nich z niesmakiem. Teraz będzie tak z kinem young adult. Trzem największym seriom już zafundowali rozbity finał. 


Badacze z 46 krajów, dzięki finansowemu wsparciu Akademii Brytyjskiej, podjęli się zadania zbadania widowni serii "Hobbit". Do maja 2015 roku każdy może wypełnić ankietę online i pomóc im w tym zadaniu. Mam straszny problem z tą drugą trylogią Jacksona. Bo jestem wyrozumiały dla rozmachu i gigantycznej ilości pracy i zaangażowania tysięcy ludzi w produkcję. I rozumiem, że "Hobbit" jest trylogią, bo to była wielka inwestycja, i musiała się zwrócić. Ale stało się to kosztem nudy, niecharakternych bohaterów. Kosztem "mehhh..." po seansie! Podobno jakiś fan zmontował na własną rękę te trzy film w jeden, czterogodzinny. Coś co normalnie nie mogłoby powstać, bo nigdy by się nie zwróciło. 

I to jest problem chyba, z którym zmierzymy się w najbliższych latach - opłacalność. Ile już filmów stało się ofiarami kalkulacji studia i obniżenia poprzeczki wiekowej? PG-13 to chyba jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie terminów. Teraz będziemy świadkami procesu powolnego i długotrwałego eksploatowania materiału. Odrzucania dobrych scenariuszy ze względu na brak oczekiwanego komercyjnego potencjału. Nastąpi ucieczka do telewizji, gdzie te pomysły i historie, kreatywne sztaby przerobią na seriale. I to będzie jeszcze gorsze. Ale o tym już innym razem. Bo bardziej od niepotrzebnie długich filmów i niepotrzebnie rozczłonkowanych filmów nie lubię tylko niepotrzebnie długich seriali.

niedziela, 4 stycznia 2015

Tuzin czarnych worków na zwłoki

Będzie kolejny film o Johnie Rambo. Sugerowała to ostatnia scena czwartej odsłony, więc jego powstanie było zapewne tylko kwestią czasu. Średnio ją pamiętam, ale wydaje mi się, że John dociera do rodzinnego domu. Jego nazwisko jest na skrzynce na listy. Stallone zdradził podtytuł - wymowne "Last Blood". Dobrze, niech będzie! Z czwórką mam bardzo miłe wspomnienia, mam nawet o tym notkę! Poszukajcie sobie.

Tak się składa, że ostatnio obejrzałem "Gościa" Adama Wingarda. W mojej ocenie jeden z lepszych zeszłorocznych filmów, raczej niedoceniony, jeden z tych, który przeszedł niezauważony, może i trochę zlekceważony. Dlaczego te dwa filmy wspominam jeden po drugim? "Gość" to film o takim Rambo, który wraca z wojny, tylko nie wszystko w jego głowie się dobrze poukładało. Wrócił taki ktoś, kto jest naprawdę zły. Może już taki wyjechał, a black ops w których rzekomo służył, jedynie uwolniły prawdziwą naturę? A może był zupełnie niewinny, a narkotyki i pompowana w tajnych laboratoriach pentagonu chemia zmieniły go w wyrachowanego mordercę? 

Wyobraźcie sobie taki scenariusz w "Pierwszej krwi". Nie mamy skrzywdzonego Rambo posyłającego wszystkim spojrzenie spaniela. Nie mamy jednego trupa, tylko tak jak sugeruje pułkownik Trautman, tuziny. Tuziny pełnych, czarnych worków na zwłoki. Wyobraźcie sobie Jasona Bourna, który nie odzyskuje pamięci, ale zostaje w Europie i staje się bezwzględnym terrorystą. Albo tego z czwartej części, Crossa. Jedzie rozprawić się z CIA, przy okazji morduje w samobójczej misji dziesiątki cywilów. Nie sądzę żeby robił to przypadkowo. Po prostu ich morduje, bo to zwyczajnie umie robić.  


Jest taki film z Macaulayem Culkinem - "Synalek". Gra tam chłopca, który dopuszcza się jednoznacznie złych rzeczy. Robi ludziom, swoim bliskim krzywdę. Śliczny blond chłopiec, rozbrajający uśmiech, dobra gadka. Nikt nie wierzy, że jest małym potworkiem. Bohater "Gościa" to dorosła wersja synalka. David pojawia się na progu rodziny swojego poległego towarzysza broni. Zdobywa serce matki, ojca, brata, w końcu siostry. Imponuje trzeźwością umysłu, muskulaturą, zaradnością, dobrym wychowaniem. 


Wśród królujących na ekranach kin ekranizacji komiksów i powieści young adult, rodzinnym kinie przygodowym, PG-13 udającym, że jest kierowane do dorosłych, miło jest obejrzeć taki mocniejszy film rozrywkowy, który opiera się na pomyśle, że główny bohater, z którym sympatyzujemy na początku, okazuje się zły. W jednej z pierwszych scen David rozkłada na łopatki kilku jocksów w przydrożnym barze, mogłoby to z powodzeniem być filmu z Denzelem Washingtonem, z "Bez litości", o którym niedawno pisałem. "Gość" taki film - o dobrym ex-żołnierzu z oddziałów specjalnych - może nawet przez chwilę zapowiada. Kończy się jednak jak rasowy slasher, w strasznym labiryncie zbudowanym na potrzeby halloweenowej potańcówki. Nastolatka ucieka przed mordercą korytarzami gabinetu luster, widzi jak potwór wykańcza tych, którzy mają ją chronić, zastawia pułapkę, a ostateczna konfrontacja ma miejsce na dyskotekowym parkiecie, wśród migoczących świateł, w oparach sztucznej mgły.

Po seansie zacząłem podsyłać ten tytuł znajomym ciekaw ich opinii. W większości byłem osamotniony w zachwycie. Docenili zdjęcia i muzykę, które nadały mu niepowtarzalnego klimatu. Chwalili oszczędną grę Dana Stevensa. Niestety nikt nie podziwiał wprawy z jaką twórcy szybko przechodzili między konwencjami, jak bawili się humorem, jak idealnie zagęszczali atmosferę i podkręcali tempo. Nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że "Gość" to bardzo udany hołd dla kina lat 80-tych. Bardziej przez charakterystyczny feel, niż ilość akcji kojarzoną z filmami z tamtej epoki. Z ciekawości zacząłem czytać recenzje. "The Guest" za oceanem odebrano dobrze i film bardzo często trafia do zestawień w stylu "Great Films You Should See, But You Didn't". "You Didn't", bo takie skromne filmy, jak obraz Wingarda, nie dają rady w pojedynku z gigantami pokroju "Transformers" czy produkcje Marvela. One je po prostu zasłaniają swoim cieniem, wysysając hajs z portfeli potencjalnych odbiorców. Ku mojemu zaskoczeniu coś rozsądnego trafiłem na Filmwebie. 

Jedno zdanie recenzji zapadło mi mocno w pamięć, podpisuję się pod nim obiema rękami i nim dzisiaj zakończę: "David, z początku sprawiający wrażenie idealnego samca, z czasem zaczyna zbliżać się do wizerunku psychopaty, przez co widz w pewnym momencie czuje się niemalże winny, że wciąż go podziwia."

piątek, 2 stycznia 2015

52

Zaproszono mnie na fejsbuniu na wydarzenie (żadne tam prawdziwe wydarzenie, po prostu taka wirtualna akcja, wiecie o co chodzi) "Przeczytam 52 książki w 2015 roku". 
Gówno tam! 
Nie przeczytam!

Jest mi niezmiernie miło, że ktoś wierzy, że jestem jeszcze w ciągu roku w stanie tyle książek zaliczyć. W tym dociągnąłem do dziewiętnastu pozycji. Sukces okupiony wielkim trudem. To nie jest czas na czytanie, to nie jest czas na pisanie. Jedno i drugie próbuję zmienić, rzucam się na lektury i odpuszczam, wracam do konsoli z podkulonym ogonem. Odpalam film. Idę się spotkać z przyjaciółmi. Zwalam winę na internet, na smartfona. Na bycie online 24/7. Fakt faktem, to co się dzieje na mojej ścianie, te przychodzące maile (głównie reklamowe newslettery), ten, im bliżej wieczora, tym częściej odzywający coraz się telefon, mnie rozpraszają. Ale to nie do końca tak. Doszedłem do wniosku, że powinienem po ciężkim dniu odpoczywać tak jak mi jest najlepiej, najprzyjemniej. Czasami z padem w dłoni. Czasami podnosząc żelastwo, czasami kufel. Czasami przewracając kartki powieści. Czasami macając ekran czytnika. Wspomnę też o kontaktach z innymi ludźmi, bo się okazało, że w wolnym czasie też ich potrzebuję. 

Przestałem się pałować ilością przeczytanych książek*. Znam kogoś kto czyta stówkę (tak lekką ręką), czy to sprawia, że ten ktoś jest ode mnie lepszy? Czy ja ze swoimi dziewiętnastoma rozrywkowymi pozycjami jestem lepszy od kogoś kto przeczytał ich osiemnaście?


Inna sprawa, zacząłem się zastanawiać dlaczego czytanie jest lepsze od innych form wytracania czasu. Ta myśl została mi zaszczepiona, gdzieś to kiedyś przeczytałem. Ziarno utknęło, nie trafiło wtedy na podatny grunt, ale z biegiem lat nagle zaczęło nanosić tam podkładu, zaczęło z niego coś kiełkować. Teraz drażni mnie przesadne gloryfikowanie czytania. Jakby te zastępy czytających pulpę z Fabryki Słów miałyby być lepsze od kogoś, kto nie wyściubia nosa poza ekran laptopa i klikającego w potworki w Diablo. Jakby ucieczka w świat fantastyki, kryminałów czy powieści wojennych była czymś chlubnym, czymś lepszym niż spędzanie 5 dni w tygodniu na aktywności fizycznej albo graniu na gitarze. Jasne, czytanie rozwija. Stajemy się wrażliwsi, mądrzejsi o wiedzę, w książkach zawartą, a co za tym idzie, wyrażamy się i piszemy poprawniej. Słownictwo jest bogatsze. Można czymś zabłysnąć w towarzystwie. Chociaż ja preferuję robienie z siebie idioty.

Ale czytanie nie pomoże nam w osiągnięciu poprawnej sylwetki czy odtłuszczeniu organizmu. Nie rozwinie naszego mózgu w sposób w jaki rozwija go gra w pokera czy nakurwianie w LoLa lub w StarCrafta. Czytanie urasta w chwili obecnej do najwyższej formy rozrywki. Słuchanie jazzu jak czytanie książek. Tyle że jazz to straszna nuda. Wiem coś o tym. Próbowałem. Najbardziej mnie irytuje, że ludzie się wstydzą, że nie czytają. Tzn. niech się wstydzą, to ich sprawa. Chodzi mi raczej o coś innego. Dlaczego się kurwa nikt nie wstydzi, że nie gra w gry? Albo że nie chodzi do kina? Dlaczego to jest tak ważne?

Wkurza mnie niezmiernie to klakierstwo wśród blogerek książkowych. Poza jednym wyjątkiem nawet nie zaglądam, nie odpalam ich kanałów na YouTube. Akurat ta jedna jest ładna i ma wybaczone. Blogerki książkowe są w większości czytane przez... inne blogerki książkowe. Komentują sobie wzajemnie, wymieniają się książkami i mam wrażenie, że stworzyły sobie bezpieczny świat, zajęły jakiś wycinek internetu i chwaląc się stosikami i zakupami, żyją w przeświadczeniu, że są lepsze niż te ponad 60% Polaków, które rokrocznie w ogóle nie czytają.


Wyszedłem z domu gdzie się czyta. Gdzie najlepszym prezentem była książka. Gdzie najlepszym możliwie wytraceniem wolnego czasu, zaraz po filmie, było oddanie się lekturze. Ale nauczono mnie że jest to czymś tak naturalnym, tak zwyczajnym, że nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Nikt się tym kurwa nie chwalił!

Ostatnią dekadę obracam się środowisku mocno związanymi z książkami. Pisaliśmy sobie o książkach, spotykaliśmy się, piliśmy kosmiczną ilość alkoholu i o nich rozmawialiśmy. Niektórzy zostali pisarzami, inni tłumaczami, jeszcze inni prowadzą najlepsze na świecie serwisy poświęcone pisarzom, a jeszcze inni na tych książkach zarabiają, bo prowadzą wydawnictwa. Mam kolegów dziennikarzy, recenzentów, korektorów i redaktorów. W związku z czym ciężko mi to pisać, bo komuś, kto propaguje czytanie może zrobić się przykro. Pewnie gdybym wrzucił takiego posta na facebooku, na którym mnie zaproszono na to całe wydarzenie, podniosłoby się larum. I pewnie niektórych by to dotknęło. Ale nikt tego bloga nie czyta. Ten blog jest nikogo.

Czytanie to jest tylko jedna z form wytracania wolnego czasu, jeden ze sposobów na odpoczynek. Czytając wcale nie stajesz się lepszy, a jeżeli wynosisz je ponad inne formy rozrywki, to stajesz się gorszy. Jest nawet taki krąg piekielny zarezerwowany dla książkowych faszystów.

* Zakładka Wyczyt roczny cały czas wisi, ale trochę dlatego, że lubię sprawdzić w którym roku coś czytałem, trochę dlatego, że żal mi to usunąć skoro tak skrupulatnie przez lata tam wypisywałem te tytuły, wytłuszczałem je. Tak starannie trzymałem chronologię. To mój blog.