niedziela, 30 marca 2008

a hardcore cyberpunk classic

Słysząc hasło cyberpunk* zazwyczaj na myśl przychodzi twórczość Williama Gibsona, "Łowca androidów", "Ghost in the Shell", Akira, Matrix czy pierwsze filmy Tsukamoto. W zasadzie moja znajomość gatunku nie wychodzi jakoś specjalnie poza te kilka kultowych pozycji (jeżeli chodzi o film, bo literatury cyberpunkowej nie znam wcale).
Przypadkowo, gdzieś w sieci przeczytana recenzja i trafiam na nieznany mi dotąd tytuł. Oglądam i "Cyber City Oedo 808" okazuje się wyborne. Jak to się stało, że tak trudno na nią trafić? Dlaczego ta świetna produkcja wydaj się być niedoceniana i w zasadzie nieznana? Dlaczego w sieci można trafić jedynie na wzmianki, krótkie opisy, a nie entuzjastyczne recenzje, które się tej serii należą? Może przesadzam, bo oczywiście jest fanowska strona, z masą opisów, ciekawostek i działami, gdzie ludzie umieszczają rysunki i fanfic’i, ale raczej trafia się w takie miejsca już po seansie. "CCO 808" nie ma w spisie cyberpunkowych anime podawanym na angielskiej wikipedii, a na polskim FilmWebie oceniło ją mniej niż dziesięć osób (na IMDb trochę ponad sto). Czytając artykuły i analizy gatunku raczej próżno szukać tam tego tytułu. A szkoda, bo jest to pozycja, która spokojnie mogłaby być uważana za kanon.
Mamy 2808 rok i gigantyczne Tokio (przechrzczone na Oedo). Jak to bywa w przyszłości, albo mamy piękną utopię, albo wręcz przeciwnie. Przestępczość wzrasta do tego stopnia, że zwyczajne oddziały policji nie potrafią sobie z nią skutecznie radzić. Alternatywą staje się wcielanie najgroźniejszych przestępców w policyjne szeregi. Ci odpracowując swoje wyroki ścigają niedawnych towarzyszy, a gdy wyzeruje im się kara, będą mogli dołączyć do społeczeństwa z czystą kartoteką. Bajka! trzyma się tych zatwardziałych bandytów w ryzach dzięki obrożom, które wybuchają przy próbie ich usunięcia, bądź też jeżeli zostanie przekroczony limit czasu, który mają na wykonanie zadania. Seria składa się z trzech, pełnych akcji OAVek, gdzie każda opowiada o innym bohaterze (jak można się domyśleć groźnym przestępcy, który pracuje jako stróż prawa). Każda historia jest też utrzymana w trochę innej konwencji.
Pierwsza część - "Virtual Death", skupia się na Sengoku, którego zadaniem jest wyłączyć systemy obronne w gigantycznym drapaczu chmur. Budynek opanował cyber-terrorysta, a w grę wchodzi, jak można się bardzo szybko domyśleć, zemsta (ta w połączeniu z technologią jest chyba najbardziej niebezpieczna). Podczas akcji Sengoku odkrywa tajemnicę dwóch programistów, którzy pracowali nad systemem zabezpieczeń i makabryczną istotę – hybrydę człowieka i komputera, żyjącą w zapomnianej przez świat serwerowi. Druga OAVka - "Psychic Trooper" opowiada historię Gogula, który spotyka swoją dawną towarzyszkę i próbuje jej pomóc uciec przed wojskiem, któremu ta skradła tajne dane. Jak się okazuje wojsko jest również zamieszane w sprawę, którą prowadzi policja i w konsekwencji Gogul, musi walczyć z najnowszym wojskowy wynalazkiem – żołnierzem, który oprócz tego że jest praktycznie niezniszczalny potrafi zmiażdżyć człowieka samą siłą umysłu. Bohaterem "Blood Lust" – czyli trzeciej historii jest Benten – metroseksualny ninja. Tym razem sprawa, którą zajmuje się policja dotyczy serii morderstw. Wyróżniają się one przede wszystkim tym, że ofiary noszą ślady zębów i brakuje im krwi. W wampiryczny spisek zamieszane jest konsorcjum medyczne, którego właściciel dzięki badaniom genetycznym, kriogenice i wirusologii próbuje uzyskać przepis na nieśmiertelność.
Jak można zauważyć, gdzieś to już wszystko było, ale biorąc pod uwagę rok produkcji (1990) to z "Cyber City Oedo 808" więcej korzystano, niż ono zapożyczało od innych. Ta króciutka seria wyróżnia się świetnym scenariuszem, który mimo iż początkowo wydawać się może mało oryginalny to potrafi nie raz zaskoczyć widza. Kolejne plusy to ciekawi bohaterowie, masa akcji i kapitalnym, mrocznym klimatem. Mamy tu wszystko co każda pozycja z gatunku cyberpunk powinna mieć: hakerstwo, komputery, maszyny, przestępców z cyber-wszczepami, roboty, inżynierię genetyczną, bioinżynierię, cyborgi, wojsko, wybuchy, lasery, pościgi, ucieczki, krew, narkotyki i fajne panienki. Futuryzm pierwsza klasa! Anime zrobione jest bardzo ładnie, za animacje odpowiadał Madhouse, a reżyserował je Yoshiaki Kawajiri (facet popełnił później "Vampire Hunter D: Bloodlust", "Highlander: The Search for Vengeance" i dwa segmenty w "Animatrixie" ("Program", "World Record").
Szkoda, że wśród słusznej popularności wcześniej wymienionych pozycji taka perełka przepadła. Wątpię żeby to się zmieniło, ale gdyby choć kilka osób dzięki temu wpisowi się z nią poznało to byłoby super.

* nurt w literaturze science-fiction oraz kinematografii, który skupia się na ludziach i otaczającej ich zaawansowanej technologii komputerowej i informacyjnej, niekiedy połączony z różnego rodzaju zamieszaniem w społeczeństwie (np. stan wojenny).

niedziela, 16 marca 2008

Pokój dzięki sile ognia

O tym, że Walijczycy potrafią grać rocka, przekonałem się już jakiś czas temu. Tematu jednak specjalnie nie zgłębiałem, więc proszę się nie dziwić, że mam kilkuletnie opóźnienie. Przeszukując czeluście internetu trafiłem na teledysk grupy Super Furry Animals (o których nigdy wcześniej nie słyszałem). Klip nazywa się "It's Not the End of the World?" i mimo, iż od strony muzycznej mnie nie powalił, to o oprawie wizualnej mogę powiedzieć tylko, że jest świetna. Zreszta trzeba samemu zobaczyć. Rewelacyjną w moim mniemaniu animację do niego wykonał David Nicolas. Wcześniej ten facet robił teledyski grupie the Supermen Lovers.




Oficjalna strona Super Furry Animals.

czwartek, 13 marca 2008

Retro

Słowo retro wywodzi się z łaciny, gdzie oznaczało "wstecz" albo "w minionym czasie". Jedno z obecnych znaczeń retro: "naśladujący mody niedawnej przeszłości; wyrażający tęsknotę za stylem życia, ubiorami, wnętrzami mieszkań dziadków, babek, pradziadków i prababek".

Z trzech względów postanowiłem dodać sobie nową kategorię na flcl.
Po pierwsze pojawia się coraz więcej produkcji, które kontynuują w bardzo udany sposób tradycje kultowych filmów i seriali z mojego dzieciństwa. ostatnio był to "John Rambo", czwarta "Szklana pułapka" i "Rocky Balboa", pojawiły się również Transformersy i Wojownicze Żółwie Ninja. A będzie tego jeszcze więcej, bo po prostu producenci poczuli, że u schyłku pierwszego dziesięciolecia XXI wieku są ludzie, którzy tęsknią za beztroskim dzieciństwem, kiedy te filmy, kreskówki, komiksy były ich całym światem.
Po drugie od bardzo dawna jestem wielkim fanem dwóch stronek. Pierwszą jest Retro Junk – amerykańska strona o filmach, kreskówkach, grach i reklamach z lat 70tych, 80tych i 90tych. Przy tym, że opisano masę produkcji z mojego dzieciństwa, to serwis zawiera dość spora baza artykułów na przeróżne tematy. Drugą jest polska Nostalgia, czyli wyprawa w świat telewizji lat 80tych. Obie oprócz możliwości ściągnięcia melodii z czołówki posiadają bardzo fajne fora, które są w zasadzie nieskończoną skarbnicą wiedzy o tym co dawniej leciało w telewizji. Co jakiś czas dzięki tym dwóm serwisom udaje mi się wygrzebać perełkę z mojego dzieciństwa.
Po trzecie mam ochotę nawet popisać właśnie o starszych rzeczach. Opisać rzeczy, które cieszyły mnie w czasach, gdy w telewizji kablowej były tylko kanały obcojęzyczne, kiedy kasety chodziło wymieniać się na rynek, donaldy kroiło się na dwie części, a batoniki jadło na gryzki.

Zobaczymy co z tego wyjdzie.

środa, 12 marca 2008

One Minute Monster

Grubo ponad miesiąc temu wybrałem się do kina na "Projekt: Monster". Film zrobił na mnie piorunujące wrażenie, jednak w przeciwieństwie do Don Pavelo nie dopatruję się w tej jakże oryginalnej produkcji filmu, który zagości w świadomości milionów. Ten tekst nie będzie typową recenzją. Postaram się raczej napisać, dlaczego nie widzę w tym filmie sukcesu na miarę pierwszej Godzilli, popularności i stałego miejsca w kulturze.
Przede wszystkim to film może i jest skierowany do szerokiej widowni, ale tylko bardzo wąska grupa odbiorców na dłużej zatrzyma się nad tym tytułem. Potężna kampania promocyjna, którą prowadzili producenci w Internecie zostanie zauważona i zgłębiona jedynie przez odsetek kinomanów. Typowy widz jednak idzie do kina po obejrzeniu trailera i przeczytaniu zajawki producenta. Nie zainteresują go fejk-strony o napojach, platformach wiertniczych, manga i filmiki z webcamu pewnej niewiasty. Świat Internetu zwariował na punkcie "Projektu: Monster". Blogi i strony traktujące o najnowszej produkcji J.J.Abramsa można pewnie liczyć w setkach. Ale co z pozostałymi, którzy wybrali się na seans słysząc jakieś pozytywne opinie znajomych bądź oglądając zapowiedź w telewizji? Duża część głosów jakie można było usłyszeć wychodząc z kina, to głosy zawodu lub niezadowolenia. Dlaczego? Bo ludzie nie dostali rozwiązania zagadki, nie dowiedzieli się co spotkało potwora i co najważniejsze, nie powiedziano im skąd ów potwór się wziął. Postawiono ich przed faktem istnienia czegoś tak potężnego, że potrafi zniszczyć cały Manhattan, ale w filmie nie podano jakiegokolwiek powodu jego pojawienia się. Jeżeli nie zainteresowany nie przebrnie przez kilka stronek powiązanych z filmem nie otrzyma żadnej odpowiedzi.
Kolejnym powodem, dla którego moim zdaniem film nie wdarł się w świadomość społeczeństwa i jak przewiduję za dziesięć lat będzie jedynie ciekawostką niż produkcją kultową jest kręcenie filmu "z ręki". To co dla mnie było chyba największym atutem, ludziom się zwyczajnie nie podobało. Już "Blair Witch Project" pokazało, że taka konwencja raczej trafia do młodzieży, a i tak nie zawsze się tej młodzieży uda sprzedać. Nie ma co udawać "Projekt: Monster" jest skierowany w dość dużym stopniu do młodszej widowni. Skacząca kamera, ciągłe okrzyki i wszechobecny chaos może się nie podobać. Ba! Nawet zniechęcić do samego wybrania się do kina osoby starszej, której takie kinowe nowinki nie są potrzebne do życia.
Kolejnym problemem, który wynika z takiego, a nie innego przedstawienia historii jest znikoma ilość samego potwora na ekranie. Mamy autentyzm, ale nie mamy kultowego monstrum. Po amerykańskiej premierze pojawiły się szkice przedstawiające to co widzowie zobaczyli w kinie. O dziwo, praktycznie każdy był inny. Migający gdzieś ogon, sylwetka czy noga wystarczą do pobudzenia wyobraźni, ale najbardziej charakterystycznym elementem filmu okazuje się urwana głowa Statuy Wolności. Potwora z "Cloverfielda" nie zobaczymy w najbliższym czasie na koszulkach.
Może rzeczywiście Amerykanom brakuje w pop kulturze Godzilli, ale moim zdaniem chyba kilka dekad za późno na wielkie potwory. To przyjemne, rozrywkowe kino, jednak era gigant-monster movies minęła. Remake "King Konga" ściągnął ludzi do kina raczej efektami i uczuciem nostalgii, niż chęcią przeżycia wstrząsających i strasznych chwil. Obecnie strach w ludziach budzi terroryzm, a wielkie monstra, które są charakterystyczne raczej dla ery atomowej i strachy przed zimną wojną odeszły do lamusa. Nie chcę ujmować sukcesu i zarobionych milionów "Cloverfieldowi". Film się zwrócił, było o nim głośno długo przed premierą, ale ile będzie o nim słychać po premierze? No tak, twórcy szykują sequel, który obejrzy z pewnością mniejsza ilość widzów (przed srebrnym ekranem nie zasiądą ci, którym się cześć pierwsza nie podobała). Ale co po kontynuacji? Czy film który oglądać się powinno tylko na wielkim ekranie będzie bił rekordy sprzedaży na DVD i Blu-rey’u?
"Projektu: Monster" już w Polsce nie grają, ale gdyby ktoś czytający ten tekst miał możliwość wybrania się na jakiś maraton, gdzie będzie puszczany, niech zrobi sobie przyjemność i wybierze się na niego. To taki film, który fajnie oglądać przy dużej widowni. Cała sala reagująca w jednym momencie – to musi być to. Szkoda, że na moim seansie było jedynie jedenaście osób i chyba większość niezadowolona, że to w ogóle ogląda.
I gdzieś tam w głębi mam nadzieję, że jednak się mylę.

sobota, 8 marca 2008

Welcome back John

Wczoraj mieliśmy polską premierę "Johna Rambo", więc skorzystam z okazji i napiszę kilka słów o filmie i moich odczuciach co do tego wskrzeszenia, już wysłużonego, bohatera.
Jeżeli można mówić o filmach dzieciństwa, to seria z Rambo należy właśnie do takiej kategorii. Jako pierwszą obejrzałem część trzecią, ale ulubioną jest "Pierwsza krew". Sądzę, że właśnie seansy tej części można spokojnie liczyć w dziesiątkach, i mówię tu tylko o dzieciństwie, szczeniackich latach podstawówki, bo jako dorosły obejrzałem ten film tylko raz. Mam olbrzymi sentyment do tych filmów, olbrzymią sympatię do Stallone za postać Rambo i gdy dowiedziałem się, że po dwudziestu latach będzie cześć czwarta to wiadomość tą przyjąłem z wielkim entuzjazmem, i nie rozczarowałem się. To dobry film.
Fabuła jest prosta, chodzą głosy, że prostacka. Tak jak w dwóch poprzednich częściach, Rambo musi gdzieś, kogoś uratować. Tym razem zawozi amerykańskich pielgrzymów do Birmy, tam wpadają w ręce wojska. John wraz z wynajętymi przez kościół najemnikami płynie Amerykanom na ratunek, wdziera się do obozu i ucieka z jeńcami, a przy okazji eksterminuje żołnierzy. Bardzo sztampowa budowa, pasująca raczej do klasyki filmów video, niż do produkcji kinowych tego dziesięciolecia, ale jeżeli ktoś oczekuje od tego filmu więcej to widać, że Rambo nie zna. Pojawiają się zarzuty, że w filmie o tytule "Rambo" jest mało Rambo. I to prawda. Dość sporo taśmy poświęcono samej Birmie i sytuacji jaka tam panuje. Zobaczymy morderstwa na cywilach, barbarzyńskie zabawy żołnierzy, zrównywanie z ziemią wioski, która przyjęła pomoc - takie raczej bardzo ponure obrazki. Na dodatek w samej wyprawie ratunkowej John nie gra pierwszych skrzypiec. Przez dość długi czas stoi na uboczu, podporządkowuje się wynajętym najemnikom. Dopiero w ostatnie dwadzieścia minut wysuwa się na pierwszy plan i za pomocą dużego kalibru urządza rzeź.
Głównym atutem, który powoduje, że film jest naprawdę miodny jest właśnie Rambo, mimo iż nie mamy go na ekranie zbyt często. Pokazano herosa, który ciągle jest taki sam – prosty, zabójczy, kierujący się własnym rozumem, instynktem i kodeksem moralnym. Nadal małomówny, rzuca krótkie hasła, takie które najbardziej do niego pasują. Jak umoralnia to w bardzo prosty sposób, a z jego ust nie usłyszymy nawet jednego zbędnego zdania. Jak karze spieprzać to mówi "Go home". Tyle. Brawa dla Stallone, że się nie ośmieszał jako reżyser i scenarzysta, za to że nie wepchnął w jego usta jakiś dyrdymałów, i jako aktora, bo ta postać wróciła taka jaką ją pamiętamy. Jasne, Sylvester już jest ma sześćdziesiątkę na karku, ale w jego postaci to również czuć. Nie mamy takich spektakularnych wyczynów do jakich przyzwyczaił nas w poprzednich częściach. Sly nie lata z gołą klatą, nie wypala sobie ran. Mimo iż nie młodzian to swoimi gabarytami nadal robi niesamowite wrażenie i czuć w nim tą zwierzęcą, pierwotną siłę.
Kolejnym, wielkim plusem jest realizm i brutalność tego obrazu. Spodziewałem się krwawego filmu, ale to co otrzymałem przekroczyło moje najśmielsze wyobrażenia. "John Rambo" jest ultraburtalny. Mamy urywane ręce, nogi, głowy. Rozrywane brzuchy, i gardła. Nie oszczędzono nam gwałtów, dzieciobójstwa, palących się żywcem ludzi, podrzynania gardeł, nabijanie na bagnety. Jest scena gdzie John ucina za jednym zamachem głowę jakiemuś szczęściarzowi, innemu wyrywa krtań gołą ręką - do tej chwili nie widziałem czegoś takiego w kinie. Jak ktoś policzył w czwartej odsłonie Rambo zabito 236 osób (dla porównania w pierwszej części ginie tylko jedna osoba), więc na minutę (nie licząc napisów końcowych) ginie 3.04 osoby. To bardzo dużo. Ale dlaczego uważam to za plus? Ponieważ nie zrobiono z tego kina z kategorią wiekową PG-13 i nie zbezczeszczono tym samym serii. Może jestem zwichnięty, ale nie lubię jak twórcy oszczędzają widza. Filmy z tego cyklu były brutalne i sądzę, że tej części nie dało się zrobić inaczej.
Jestem cholernie zadowolony, że taki film powstał i jedyne co mi się nie podobało to czas trwania. Było trochę za krótko. "John Rambo" to naprawdę fajne kino akcji, skierowane chyba właśnie do ludzi, którzy wychowali się na wcześniejszych filmach i wspominają je z nostalgią. Wątpię, żeby spodobał się komuś, kto wcześniejsze części wspomina z niesmakiem. Stallone może odświeża swoje stare role, te które powinny należeć teraz do młodzianów. Nie wiem czy to słusznie, ale wiem na pewno, że wychodzi mu to porządnie. Dobrze, że wraca do tego co mu wychodziło, bo w pewnym momencie, zacząłem się dość poważnie martwić o jego karierę aktorską. Jak udowodnił swoimi ostatnimi filmami robiłem to niesłusznie.
I jeszcze słowo na temat tytułów. Jak lubię serię, tak nie mogę zrozumieć poczynań twórców związanych z jej nazewnictwem. Pierwsza część nazywała się "First Blood" (po polsku: "Rambo: Pierwsza krew"). Tytuł jak w powieści, nie przewidywano chyba kontynuacji, ale ludzie podobno z miejsca przechrzcili film na "Rambo". W drugiej części dostaliśmy nowy człon w postaci nazwiska bohatera, i tak jest: "Rambo: First Blood Part II" (obecny polski tytuł, który figuruje chyba na wydaniu QDVD, to po prostu "Rambo II:, ale pamiętam jak nosił tytuł "Rambo: Pierwsza krew II"). Idąc takim tokiem rozumowania trzecia część powinna nazywać się "Rambo 2: First Blood Part III", a jest po prostu "Rambo III". Co się stało z First Blood? Dobra, wiadomo. Tto trzeci film z serii, którą ludzie i tak skracaj jak się da i jakby z pamięci w ogóle wyrzucają tą Pierwszą krew. Tym samym można spodziewać się, że ten najnowszy dostanie zwyczajną 4. Tu nagle mamy samo "Rambo". Czemu tak? Wstydzili się tego, że nakręcili cztery części? A może to prequel do serii? Trzymając się rozpoczętego z dwójeczką nazewnictwa powinno chyba być "Rambo 3: First Blood Part IV". Oczywiście to tylko takie majaczenia po północy, które nie mają w żadnego wpływu na odbiór filmów. Po prostu zabawna sprawa, na którą lubię zwracać ludziom uwagę.