niedziela, 31 sierpnia 2008

Dzień blogowania

Blog Day 2008

Fully Coolture obchodził parę dni temu pierwsze urodziny. Głupio mi, bo lubię to miejsce, a nawet tortu w jpgu nie wstawiłem. Są niczym nieuzasadnione momenty zastoju, za które przepraszam. Są dni kiedy przerabiam takie ilości, że nie mogę zdecydować się o czym napisać. Pomijam 90% filmów i książek co by nie były to jakieś kilku zdaniowe wpisy podobne do postów na forum. Prawie wszystko co wchłaniam można zobaczyć w wklejce z blipa po prawej - gadżet się sprawdza. Jednak ogólnie założenie z jakim powstało flcl jest spełnione. Mam miejsce gdzie mogę sobie pisać o popkulturze i jest fajnie.

Dziś mamy Dzień Bloga. Zgodnie z zaleceniami podzielę się pięcioma dobrymi, które odwiedzam regularnie.

  • /Film - jeden z niewielu amerykańskich blogów, które odwiedzam i czytam regularnie, jedyny który codziennie. Miejsce gdzie wrzucają najświeższe newsy, zwiastuny, plakaty i to tylko tych filmów, które są interesujace. Science fiction, fantastyka, filmy kultowe, super produkcje, blockbustery. Żadnych obyczajówek, ckliwych dramatów, komedii romantycznych. Tylko pozycje dla geeków, nerdów, fanboy'ów. Oprócz tego całkiem spora ilość zabawnych filmów i shortów wygrzebanych z Internetu, całe masy fantastycznych gadżetów związanych z przemysłem filmowym, ciekawe wywiady i świetne recenzje. Do tego dość fajny podcast, który z racji tego, że trwa koło godziny słucham rzadko, a jak już to na wyrywki. Uważany za jeden z najbardziej liczących się w sieci blogów poświęconych filmom, i ja się z tym zgadzam.

  • Motyw Drogi - blog kulturalny Konrada i Łukasza. Miejsce, gdzie nie tylko publikują ciekawe teksty o komiksach (papierowych i sieciowych), ale również poruszają drażliwe kwestie (kradzieży wartości intelektualnej, kiepskich tłumaczeń), piszą trochę o filmach, imprezach kulturalnych, opublikują wywiad, a w niedziele rzucą garścią newsów. Poza tym to takie miejsce, gdzie w komentarzach wypowiada się całkiem mądrze i zabawnie sporo ciekawych osób. Motyw to był taki bodziec, który zmotywował mnie do ruszenia ze swoim, podobnym miejscem w sieci.

  • Słowem - miejsce, gdzie Kamil Śmiałkowski w bardzo lekki i zabawny sposób, pisze o tym co przerabia ostatnio, a przerabia bardzo dużo. Tony amerykańskich (ale nie tylko takich) komiksów, dziesiątki filmów i seriali. Od czasu do czasu napisze o książce, płycie. Okrasza to wszystko w dowcipny sposób wstawkami z codziennego życia. Początkowo ta masa zbitego tekstu przerażała, ale szybko się wciągnąłem i teraz, skacząc rano po rssach nie zobaczę świeżego wpisu czuję lekki zawód. Jednym słowem? Zajebisty!

  • GrossBoss - bo plotkami też człowiek żyje, a tutaj podane są w dość nietypowy sposób z przezabawnym komentarzem. Niektóre ze słowotworów szefowej powalają, a do tego te kapitalne zdjęcia przyzodobione rysuneczkami i co jakiś czas obrzydliwości, czyli to co tygryski lubią najbardziej. No nie można wejść na GrossBossa i się nie uśmiechnąć. Oczywiście to odkrycie Kamili, które początkowo traktowałem jak nieszkodliwe dziwactwo, aż w końcu sam złapałem bakcyla, zaglądam regularnie i klikam, szczególnie na zdjęcia zakryte cenzurą.

  • The Horror Hall of Fame - blog Guru. Piotrek pisze głownie o filmach z mojego ulubionego gatunku, których u mnie na blogu jakoś brakuje. Zachwyca się głównie horrorem europejskim, czasem azjatyckim, ale lubi od czasu do czasu coś zgonić. Robi jedno i drugie w bardzo przyjemny sposób, i fajnie się go czyta. Większość tego co tam wspomina ja próbuję sobie załatwić i również obejrzeć i dobrze na tym wychodzę. Jego lista najlepszych filmów grozy XXI wieku pokrywa się w dużym stopniu z moją, ale na ekranizacjach Kinga się nie zna. I zrobił ostatnio konkurs, gdzie mi prawie oczy wypłynęły od tych wszystkich pięknych kobiet. No i tak! Jedną wadę ma ten blog. Mało roznegliżowanych dziewczyn jakoś, a przecież ten gatunek w nie obfituje bardzo. Nie wiem, może jego mama czyta albo coś....

Mam nadzieję, że flcl w końcu dorobi się porządnego blogrolla (czytaj: zbiorę się i to zrobię) i umieszczę tam wszystkie, które odwiedzam regularnie.

piątek, 29 sierpnia 2008

Mroczny rycerz


Prawie trzy tygodnie minęły od wycieczki do kina na "Mrocznego rycerza" i nie mogłem się zebrać by skrobnąć o nim chociażby kilka słów. Jakoś brak pomysłu na fajny tekst i trochę za mało wolnego czasu skutecznie mnie odciągały od monitora. Dziś nadprogramowo mam wolne. Powiadomiono mnie sms po pierwszej w nocy żebym nie przychodził do pracy, bo pracy nie ma. No więc korzystam. Wysprzątałem mieszkanie. Odkurzyłem, umyłem podłogi, starłem kurz, który narastał od początku sierpnia, zacząłem się uczyć i w końcu przysiadłem do notki.
"Mroczny rycerz" mnie zachwycił. Oglądałem zwiastuny i plakaty, śledziłem szał podczas którego ten film wzniósł się na szczyt listy najlepszych filmów na IMDb i czytałem opinie po premierze w USA. Zdawałem sobie sprawę, że ta olbrzymia machina marketingowa nie stała by za filmem kiepskim, byłem przekonany że będzie to prawdziwa uczta kinomana. Jednak to co otrzymałem przekroczyło moje oczekiwania na tyle, że nie jestem w stanie określić jak bardzo. Pokuszę się o nazwanie filmu arcydziełem, które wykracza poza swój gatunek (arcydzieło mimo jednej skazy, którą zauważam, która trochę wkurza, ale o tym napiszę później). To mroczny, w pewien sposób nieprzyjemny, chłodny film. Realistyczny, wielowątkowy, epicki i bardzo dojrzały obraz. Chciałbym żeby to była moja myśl, ale niestety nie jest. Gdzieś w sieci wyczytałem że "Mroczny rycerz" to "Imperium kontratakuje" filmów komiksowych. Jak dla mnie cholernie trafne porównanie i podpisuję się pod nim. Uczucia jakie towarzyszą na koniec są bardzo podobne. Jest satysfakcja, bo obejrzało się wspaniały film, wielkie widowisko, ale towarzyszy temu dziwna gorycz, bo czy w filmach z superbohaterami nie chodzi o to żeby dobro w pełni wygrało?


Obłędny rycerz

Joker. Facet pojawił się na ekranie i przychylam się do setek głosów, ukradł film. Ja dodatkowo zapomniałem, że to Heath Ledger. Zapomniałem o jego śmierci, o jego wcześniejszych rolach. Dla mnie TO BYŁ Joker. Całkowicie odczłowieczony, szalony, kierujący się chorą logiką obleśny psychol. Porwała mnie ta kreacja. Mam ciarki na plecach, gdy przypominam sobie go mlaszczącego językiem.. Tak realistycznych i prawdziwych potworów kino miało niewiele i stawianie go obok Hannibala Lectera Hopkinsa wcale nie jest na wyrost. Na dodatek to on jest wielkim wygranym tej historii. Mimo iż nie odniósł żadnych wymiernych korzyści. Zostaje złapany, jego eksperyment socjologiczny związany z dwoma promami nie powiódł się, ale dopieprzył dobrym do żywego. W konsekwencji nikt stojący po stronie prawa nie zyskuje. Doprowadza do tego że, psychika Denta wywraca się na lewą stronę, Batman staje się poszukiwanym numer jeden, a Gordon musi ścigać swojego sprzymierzeńca wiedząc o jego niewinności.


Rycerz Bez Skazy

Harvey Dent. W jego przypadku nie jestem do końca przekonany. Aaron Eckhart to świetny aktor. Zagrał z pasją i stworzył pełnokrwistą, prawą postać prokuratora. który stawia sobie jeden cel - wytępić przestępczość w swoim mieście. Jednak narodziny Dwóch Twarzy mi się nie podobały. To było pójście na skróty. Wierzę, że można było złamać kogoś takiego jak Dent i wierzę również, że śmierć ukochanej może zdruzgotać. Jednak tutaj, w przypadku w wizji Nolana ciężko mówić o tej złej stronie u Denta. Był uparty, twardy, ale nie zły. Takie przesłuchiwanie szaleńca za pomocą rewolweru i monety nie przekroczyło pewnej granicy. Dent grany przez Eckharta był dobrym człowiekiem, wydawałoby się że całkowicie stabilnym umysłowo. Rozmowa z Jokerem spowodowałaby tak piorunującą przemianę? Może jestem za bardzo pod wpływem historii "The Long Halloween" i tamtego originu tej postaci, ale wydaje mi się, że można było zbudować wokół Harvey’a bardziej skomplikowaną intrygę i poświęcić mu trochę więcej taśmy. Uśmiercenie tak ważnego przeciwnika uważam również za wielki błąd, bo to jedna z najbardziej skomplikowanych osobistości podziemia Gotham. Zdaję sobie sprawę, że gdyby Dwie Twarze przeżył, uciekł i dalej planował zemstę film nie miałby tak błyskotliwego i mocnego zakończenia i stracił by bardzo na sile. Jednak jakiś minimalny żal pozostaje. Zaskoczyła mnie komputerowa charakteryzacja na jaką zdecydował się Nolan. Początkowo odebrałem to z lekkim kręceniem nosa, ale teraz myślę, że najważniejsze zostało spełnione. Stworzono z nieskazitelnego człowieka monstrum. Potworną kpinę tego czym był wcześniej. W tym popalonym garniturze, z odsłoniętym okiem, dziurą w brodzie był przerażający. Swoim wyglądem przypominał, że jest największym przegranym w potyczce.


Mroczny rycerz

Batman. Mało go trochę. Można pomyśleć, że za mało. Jednak gdy film dobiega końca, padają ostatnie kwestie i widzimy jego ucieczkę myślałem tylko o nim. Taka mieszanina goryczy, smutku, ekscytacji i zaskoczenia ("To tak się to skończy?"). Można ponarzekać, że gościu mówi sztucznym głosem, jeździ idiotycznym pojazdem nie przypominającym żadnego wcześniejszego Batmobilu, ale w "Mrocznym rycerzu" dostajemy prawdziwego Batmana, a przynajmniej ja dostałem. Bo prawda jest taka, że każdy ma swojego Batmana. Dla mnie, żadna inna filmowa wizja nie była bliżej realistycznego obrazu człowieka w masce nietoperza. Żaden inny Batman nie był bardziej prawdziwy i w żadnego tak łatwo mi nie przyszło uwierzyć. A że ucierpiała na tym komiksowość filmu... co z tego? Czy to aż takie ważne, że Gotham było w Chicago, a nie w studiu filmowym? Czy to, że część akcji działa się w dzień wpływa na odbiór tego filmu? Szczerze wątpię. Bo taki ktoś jak Joker wzbudza największą trwogę spacerując swoim kaczym chodem w blasku słońca. Poza tym historia Batmana jest uniwersalna. Można ją opowiadać na wiele sposobów i patrząc na Elseworlds'y wcale te inne wersje nie są gorsze.

Akapitem podsumowania, "Mroczny rycerz" mnie zachwycił w każdy możliwy sposób. Kreacjami aktorskimi, scenariuszem, który zaskakiwał kilka razy, wyborami scenarzystów i reżysera. Prawda jest taka, że jestem w staniem przymknąć oko na Dwie Twarze, bo zdaję sobie sprawę, że wtedy końcówka nie miałaby takiego wydźwięku, a i film nie potargałby mną tak mocno. Jestem w stanie wybaczyć mało Batmana w Batmanie. Bo jeżeli się kocha to się wybacza, a ja "Mrocznego rycerza" pokochałem. Każda z tych 152 minut jest fantastyczna i warta wielokrotnego obejrzenia. W tej chwili to dla mnie najlepsza adaptacja komiksu. Zdjęła z podium "Powrót Batmana", który utrzymywał się tam spokojnie piętnaście lat.

niedziela, 24 sierpnia 2008

Klocki w grze

Jestem nadal w klimatach Gwiezdnych Wojen. Głównie za sprawą komiksów z tego uniwersum, ale praca na zmiany wypala ze mnie siły do napisania czegoś o nich. Skrobnę w zamian kilka słów o dwóch grach od LucasArt, które jakiś czas temu przeszedłem i przy których bawiłem się fantastycznie. Dość rzadko się zdarza, żeby mnie gra wciągnęła do tego stopnia, żebym po przejściu nadal katował dalej niektóre z jej poziomów, a tutaj było tak w przypadku obu tytułów. Mowa będzie o sadze Lucasa przedstawionej za pomocą klocków Lego – prawdopodobnie największego pozytywnego zaskoczenia jakiego doznałem w przypadku gier wideo w tym roku.

"Lego Star Wars: The Video Game" i "Lego Star Wars II: The Original Trilogy" to moim zdaniem najlepsze pozycje zrobione na licencji Gwiezdnych Wojen, w których można uczestniczyć w wydarzeniach znanych z filmów i w których można grać filmowymi postaciami. Mimo iż przedstawione w komediowej konwencji i skierowane do młodszego odbiorcy to są to pozycje idealne dla każdego kto po prostu lubi dobrą, lekką rozrywkę. Dobre dla gracza casualowego, który siada raz w tygodniu na godzinkę do kompa jak i hardcorowca, który gra osiem godzin dziennie i przechodzi gry w 100% na wszystkich poziomach trudności. Z tymi dwoma tytułami jest jak z klockami Lego, może bawić się nimi każdy, kto ma ochotę i odrzuci na bok sceptycyzm. Ja tak zrobiłem i nie żałuję.

Początkowo pomysł grania ludzikami Lego w świecie wykreowanym z Lego średnio mi podszedł. Jakoś w moim umyśle upatrywałem cholernie dużych ograniczeń i uproszczeń, ale pożyczyłem. Odpaliłem Epizod IV i zobaczyłem jak to wygląda. Pierwszy etap przeszedłem w moment i stwierdziłem, że za łatwe i szkoda marnować czas. Później mnie trochę przycisnęło, chciałem się przy czymś zrelaksować no i stało się, zainstalowałem część pierwszą (czyli adaptującą za pomocą klocków trzy pierwsze epizody). Zaczyna się od razu z "latarą", dużo akcji, sporo kombinowania żeby zdobyć wystarczającą ilość monet (w grze nazywane studami) i dostać się do bonusów. Zaraz potem kolejny etap, jeszcze więcej walki, ucieczka ze stolicy Naboo, wyścig Anakina. Zanim się obejrzałem była trzecia w nocy, a mnie się nie chciało odejść od klawiatury. A później było jeszcze fajniej, bo oprócz zwykłego Story Mode, które skończyłem następnego dnia jest Free Play. Tam możemy bawić się każdą z 56 dostępnych (o ile się je odblokuje) postaci i dostać się w miejsca wcześniej niedostępne dzięki ich umiejętnościom. Czarne klocki może przesunąć tylko ktoś, kto zna arkana ciemnej strony mocy, do szybów wentylacyjnych może dostać się tylko dziecko, a hak wystrzelić jedynie ktoś posiadający blaster. Do zdobycia na każdym poziomie mamy 10 kanistrów i określoną ilość monet. Dzięki kanistrom budujemy modele pojazdów, a wyzbieranie wszystkich wymaganych monet odblokuje jedną planszę z Epizodu IV. W przypadku drugiej części, czyli oryginalnej trylogii do zdobywania jest znacznie więcej. To rekompensuje w pewien sposób brak rycerzy Jedi, bo przez większość gry trzeba się okładać pięściami albo strzelać. Dochodzą jeszcze klocki złote i czerwone, bonusowe tryby (jak chociażby czasówka i tryb łowcy nagród) i cholera wie co, bo wszystkiego jeszcze nie odblokowałem. Postaci jest więcej, łowcy nagród mają ładunki wybuchowe, można wykupić dodatkowe statki, które jak w przypadku kupowania postaci wykorzystuje się we Free Play. Wrzucono jeszcze bardzo zabawy patent z budowaniem własnego ludzika. Tego jest naprawdę bardzo dużo i żeby zdobyć wszystko trzeba poświęcić spokojnie kilka wieczorów.

Napisałem, że jest fajnie i to jest określenie, które najlepiej pasuje do tych gier. Są fajne. Grafika jest sympatyczna, do sterowania szybko się człowiek przyzwyczaja, a ilość dostępnych pierdółek wydłuża czas rozgrywki. Humor akurat do mnie trafił. Ilość gagów jest spora, a miny jakie serwują ludzki po prostu rozwalają. Historie, które ogląda się w przerywnikach to takie z lekka inne spojrzenie na sagę. Całość wciąga niesamowicie. Pojawiła się cała masa gier zrobionych na koncesji Gwiezdnych Wojen (co udowadniają retrospekcje GameTrailers.com), ale dla mnie tylko kilka tytułów wyróżnia się na tyle, że można z nim spędzić więcej niż tylko kilka godzin. Lego Star Wars zalicza się do nich bezapelacyjnie. W moim odczuciu lepszej gry opowiadającej wydarzenia z filmów nie popełniono. Jeżeli dojdzie w końcu do zakupu 360 to z pewnością jedną z gier, w które się zaopatrzę będzie "Lego Star Wars: The Complete Saga" i jak już się upoję trybem dla jednego gracza postaram się kogoś zmusić do kooperacji.


poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Sto lat animacji!

Wczoraj pisałem o dwóch animacjach, które miałem przyjemność obejrzeć w zeszłym tygodniu w kinie. Jak się okazało film animowany 17 sierpnia 2008 roku obchodził setne urodziny. Tak więc spóźnione wszystkiego najlepszego kochana animacjo!

"Fantasmagorie" była pierwsza. Stworzył ją Francuz Émile Cohl. Ta minuta i siedemnaście sekund wymagała 700 rysunków, a przygotowanie animacji zajęło około 4 miesięcy pracy.



Z dedykacją dla mojej Kamilki "A Short Love Story In Stop Motion" autorstwa Carlosa Lascano. W tle gra Sigur Rós.



Więcej o animacji na stronie autora.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Wielka draka w chińskiej... wiosce

Każdy fan filmów akcji (ba! zaryzykuję stwierdzenie, że każdy fan kina jako takiego) musiał zetknąć się z tzw. kinem kopanym. Czy to za sprawą klasycznych filmów Jackiego Chana i Bruce’a Lee, czy to dzięki "Matrixowi" i kilku ostatnim filmom Bessona. Filmy o sztukach walki (i ze sztukami walki) dostawaliśmy w przeróżnych odmianach i kombinacjach. Były walczące dzieci, nastolatki, karatecy, ninja, kickbokserzy, amerykańscy ninja, wielcy biali ninja i pewnie ninja-zombie również. Wyodrębnił się nawet gatunek, gdzie walczy się w powietrzu lub biegając po drzewach. Jak do tej pory w kinie zachodnim nie mieliśmy jeszcze połączenia zwierząt i sztuki kung fu (poza nielicznymi serialowymi wyjątkami takimi jak "Hong Kong Phooey"). DreamWorks Animation wyczuło lukę i stworzyło ku uciesze tysięcy fantastyczną kopaną animację ze zwierzątkami w roli głównej – "Kung Fu Pandę".

Dla mniej domyślnych wyjaśniam, że głównym bohaterem jest panda, któremu na imię Po, i który prowadzi wraz z ojcem kaczką knajpę serwującą kluski. Po nie potrafi walczyć, ale orientuje się w sztukach walki całkiem nieźle i marzy, o tym by zostać niepokonanym wojownikiem. Przypadek sprawia, że zostaje wybrany Smoczym Wojownikiem i ma powstrzymać potężnego Tai Lung – śnieżną panterę, który właśnie ma uciec z więzienia. Jak to z podobnymi schematami bywa, Po musi przekonać do siebie mistrza i piątkę jego uczniów, których wcześniej był oddanym fanem. Musi przejść ciężki trening i przełamać strach, by na końcu spełnić przepowiednie, stać się tym wybranym wojownikiem z przepowiedni i zwyciężyć groźnego przeciwnika.

Konwencja od zera do bohatera jest dość schematyczna, więc i w tym przypadku nie można mówić o specjalnej oryginalności. Jest to po prostu fantastycznie podane i mimo iż prawdopodobieństwo, że widziało się coś podobnego w wersji aktorskiej jest wysokie, "Kung Fu Pandę" ogląda się bardzo dobrze. Walki są ciekawe, dopracowane i zróżnicowane. Jak w porządnym kinie akcji mamy zwolnienia i zatrzymanie czasu, ruchomą kamerę i ciekawe ujęcia. Raz jest to potyczka z dziesiątkami nosorożców w walącym się więzieniu, innym walka mistrzów na linowym moście, albo pojedynek o kluseczkę. Poza tym jest bardzo zabawnie, chociaż ja na szczęście śmiałem się w zupełnie innych momentach, niż pięciolatka siedząca za mną. Gag goni gag, a fenomenalna mimika Po, Małpy, Modliszki, czy mistrza Shifu potrafi rozłożyć na łopatki i jak sądzę każdy znajdzie coś co go mniej lub bardziej rozbawi.
Wizualnie ten film prezentuje się fantastycznie. Efekty świetlne, woda jaki i również włoski z futra wyglądają bardzo fajnie, a wszystko jest utrzymane w bardzo przyjemnej, stonowanej kolorystyce. Dominuje oczywiście chiński folklor, chińskie żarcie i chińskie zwierzątka (dla tych którzy nie załapali Shifu to panda mała). Na uwagę i osobne zdanie pochwały zasługuje sama czołówka, będąca snem Po i stanowiąca taką małą, osobną historyjkę. Ją oraz napisy końcowe zrobiono to za pomocą tradycyjnej animacji. Mnie kojarzyły się z "Afro Samurajem", Kamili z "Pataponem", a ma to przypominać chiński teatr cieni. Wygląda wręcz wybornie.

Jeżeli chodzi o miodność to wśród animacji DreamWorks "Kung Fu Panda" jest według mnie zdecydowanie najlepsza. Wygrała ze "Shrekiem", który jakoś tą swoją baśniowością tak do końca do mnie nie trafia, a Panda składa hołd kinu które jest mi zdecydowanie bliższe. No i chyba przypadło mi to tak do gustu, bo przypomina Usagiego Yojimbo. Też są króliki i świnki, nawet podobne do tych rysowanych przez Stana Sakai'ego. Boleję tylko nad jedną rzeczą, mianowicie nad polskim dubbingiem. Oczywiście nie był zły, bo przecież sztukę dubbingowania opanowaną mamy do perfekcji. Po prostu aż chce się usłyszeć Po gadającego głosem Jacka Blacka, Jolie jako Tygrysicę, Setha Rogena w ciele Modliszki i tych kilka fraz wypowiedzianych przez Jackiego Chana w roli małpiego mistrza. Trzeba będzie poczekać te kilka miesięcy aż wyjdzie DVD i Tai Lung przemówi głosem Iana McShane’a. Film grają już w niewielu kinach, więc jeżeli ktoś jeszcze nie widział niech pędzi, bo to przyjemna rozrywka i warto wydać te kilkanaście (albo jak w przypadku pabianickiego kina dziesięć) złotych.

Kosmiczny walc


Kocham fantastykę, uwielbiam wszelkiego rodzaju animacje i cenię sobie w zasadzie wszystko wychodzące spod szyldu Pixar Animation Studios. Oczywiste więc było, że w końcu obejrzę ich najnowsze dziecko, które łączy wszystkie te elementy. Zdążyliśmy wybrać się z Kamilą do kina, bawiliśmy się fantastycznie i cieszę się, że w jakimś zaćmieniu umysłowym nie postanowiłem czekać, aż do premiery DVD. Byłaby to wielka strata, bo "WALL.E" to film wielce kinowy. Jest to dziewiąty i pokuszę się o stwierdzenie, najlepszy długi metraż Pixara. Jeszcze pięć lat temu kręciłbym na niego dość mocno nosem, bo film odbiega dość mocno od dotychczasowych standardów animacji. Nie ma w nim komputerowych zwierzątek, stepującyh ptaszków, zagubionych owadów. Jest rasowe sci-fi z robotami. Takimi prawdziwymi robatami, stworzonymi przez ludzi dla ludzi, a nie cywilizacją człekokształtnych blaszaków znanych z "Robotów". Zasadniczo brakuje tutaj błyskotliwych dialogów czy też zabawnych nawiązań w tekstach. Główni bohaterowie ledwo wymawiają swoje imiona. Pierwsza część filmu to można powiedzieć teatr jednego aktora, który jeździ, sprząta, zbiera i kolekcjonuje odpadki, i któremu bardzo doskwiera samotność. Jak można się domyśleć dzieje się niewiele i największą siłą obrazu nie są głupawe miny, ale drobne gesty i wielkie zachwyty nad najzwyklejszymi rzeczami, które dla robota stanowią skarby porównywalne z rupieciami ze strychu znalezionymi przez kilkulatka.

Jak miałem dziesięć lat to zakochałem się w "Toy Story". Dekadę temu oczarowało mnie "Dawno temu w trawie". Ale człowiek dorasta i oczekuje czegoś więcej. Tego czegoś nie znalazłem w "Ratatuj", które okazało się po prostu ładną bajką dla dzieciaków, ale teraz Pixar zrobił cholernie miłą niespodziankę i postawił tym razem na film dla dorosłego i bardziej wyrobionego widza. To hard sci-fi. Głównym bohaterem jest wdzięczny robocik o imieniu WALL•E, który sprząta przez 700 lat Ziemię z odpadków. Jego towarzyszką jest sonda kosmiczna EVA, a głównym przeciwnikiem ślepo kierujący się dyrektywami autopilot promu kosmicznego Auto. Brak tutaj słodkich, gadający futrzaków, jest za to masa charakterystycznych dla gatunku elementów. To Sztuczna Inteligencja, loty w kosmos, setki robotów, które mają za zadanie służyć, zniszczona, wręcz post-apokaliptyczna Ziemia (w tym wypadku tą apokalipsą była sama ludzkość) i ogłupiali ludzie, którzy przez stulecia podróżują po kosmosie i jedyne co robią to konsumują, a swoje góry śmieci wyrzucają w przestrzeń.

Miłość do "WALL.E’ego" to tak od pierwszych minut filmu, jednak nie jest ślepa. Widzę jego największą wadę. Są nią właśnie ludzie. Mimo iż grają raczej niewielką rolę są obecni i strasznie odstają. Animacja zachwyca i momentami można zapomnieć, że oglądamy całkowicie wygenerowany komputerowo film. Główny bohater jest tak dopracowany, iż momentami można pomyśleć, że ogląda się prawdziwego, mechanicznego robota. Wszystko jest pięknie dopóki nie pojawia się banda grubasów w latających leżakach, która na pierwszy rzut oka nie pasuje całkowicie do tej realistycznej wizji i animacji. Są tym co przeszkadza "WALL.E’emu" zostać filmem bez wad, arcydziełem. Chociaż rzadko się zdarza zobaczyć film, przedstawiający istoty ludzkie z tak beznadziejnej strony (przypomina mi się jedynie jeden przodujący w tej kwestii – "Idiokracja"). Głupi, ślepi, kalecy. Nie znający miłości, bliskości. Nie zdający sobie obecności z piękna otaczającego ich Wszechświata. Żyjący jak stado owiec, zaganiani przez komputer. Wszystko na własne życzenie.
Mimo całej wszechobecnej, jak można byłoby pomyśleć, zimnej technologii i ostrej krytyki konsumpcyjnego stylu życia "WALL.E" jest filmem subtelnym i ciepłym. To prawdziwa love story w futurystycznej oprawie. Sporo tutaj takich chwytających za serce obrazków i nie jeden raz można uronić łezkę. Jeżeli zapomnimy o grubasach to przez cały film piękna animacja współgra z świetną ścieżką dźwiękową, a całość dopełnia bardzo ludzki robot, którego olbrzymim pragnienem jest po prostu nie być samotnym.

Zdaję sobie również sprawę, że nie można robić obecnie animacji, która w jakiś najmniejszy sposób nie zaciekawiłaby rodziców, którzy wybiorą się z pociechami do kina. Wątpię, żeby jakiekolwiek dziecko rozpoznało w Auto, HALA z "Odysei Kosmicznej" albo w głównym bohaterze Johnny’ego 5 z "Krótkiego spięcia". To, jak i również oryginalne głosy, są właśnie takimi ukłonami w stronę tych co już trochę widzieli. Jednak "WALL-E" to według mnie film skierowany w dużej mierze do dorosłych. To właśnie oni oprócz zabawy wyniosą z seansu coś więcej i pomyślą chwilę dłużej nad tym co zobaczyli. Poza tym rzadko się zdarza by wakacyjny blockbuster miał tyle do powiedzenia i robił to tak mądrze. Jeżeli jest jeszcze możliwość warto wybrać się do kina, a jeżeli nie, to DVD z tym filmem będzie wspaniałym prezentem, dla kogoś jak i dla siebie.

Jak zawsze przed właściwym seansem można było obejrzeć krótki metraż. I jak zawsze był fantastyczny. "Presto" to historyjka o bardzo głodnym króliku, którego magik ma wyciągnąć z kapelusza. I jak można się domyśleć królik przez ten swój głód wyciągnąć się z kapelusza nie daje. To chyba najbardziej obfitujący w ilość gagów filmik Pixara, więc salwy śmiechu gwarantowane.

Dwa plakaty w stylu retro autorstwa utalentowanego Erica Tana.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Skradziony pilot

Chociaż to najmniej ważna rzecz jaką ostatnio widziałem, to zaczynam od tego, bo nie wiem ile mam czasu na pisanie i pewnie nie dam rady skończyć czegoś dłuższego. Półtoragodzinny pilot "Fringe" trafił do sieci już ze dwa miesiące temu. Guru pisał o nim 22 czerwca, a ja zbierałem się i zbierałem, aż w końcu na niego trafiło. Zastanawiam się jak "Fringe" trafił do sieci. Niby odpowiedź jest banalna. Jakimś fartem go ukradli i umieścili dla uciechy tysięcy serialowych maniaków, którzy czekają na niego jak na mannę z nieba. Zastanawiać się w takim przypadku można czy to wersja ostateczna, czy może jakaś z pokazów testowych i ta ostateczna, która poleci jesienią w telewizji będzie inna. Inna, praktycznie nieprawdopodobna wersja (ale jednak) jest taka, że twórcy umieścili jakiś z lekka lewy pilot, żeby podkręcić atmosferę. W sumie nieważne, bo jak na pierwszy odcinek było tak sobie. O ile ja sięgnę po serial i będę oglądał dalej, o tyle Kamila raczej nie jest zainteresowana.

Fabuła w dużym skrócie wygląda tak. W samolocie z Europy do USA zostaje uwolniona śmiertelna toksyna? wirus?, cokolwiek to nie było, wybiło wszystkich na pokładzie. Para Agentów Rządowych prowadzi w tej sprawie śledztwo. Wszyscy sądzą, że to atak terrorystyczny, ale akurat ich wysyłają na oglądanie śmietników w okolicach lotniska. Trafiają tam na prawdopodobnego sprawcę, ale ten im ucieka przy okazji wysadzając swoje super nowoczesne laboratorium mieszczące się w kilku garażach. Pan Agent odnosi obrażenia i zostaje poddany działaniu jednej z substancji, a jego ciało staje się przezroczyste. Pani Agent, która jest w nim zakochana i się obwinia, bo mu tego nie powiedziała robi wszystko żeby go uratować. Trafia na naukowca, który przez prawie dwie dekady siedział zamknięty w szpitalu dla obłąkanych, a trafił tam za podobne eksperymenty, których dotyczy sprawa. Udaje się jej go wyciągnąć, dzięki synowi szalonego doktorka, też geniuszowi, którego podstępem ściągnęła z Iraku. Razem prowadzą śledztwo, badania i w końcówce zakładają oddział, który będzie się zajmował nauką z pogranicza, czy jak kto woli pseudonaukami. Oczywiście Coś się zbliża i obecne wydarzenia to jedynie zwiastuny tego nadchodzącego Czegoś, jest również Spisek i Tajemnicza Organizacja, która nie sprzyja bohaterom.

To wszystko brzmi trochę debilnie, ale jest okej. Łyka się to niezwykle łatwo.Temat, czyli te mało wiarygodne teorie również wydaje się fajny, daje spore pole do popisu. Zapowiadany półgębkiem globalny spisek, może wyjść fajnie. Jednak serial wydaje się być nijaki. Możliwe, że z powodu aktorów, bo żaden z nich nie stworzył przyciągającej czy pociągającej kreacji. Całość wydaje się również z lekka pozbawiona klimatu i sporo tu zrzynania z innych produkcji. Na pierwszy plan wybija się podobieństwo do "Z Archiwum X" i "Czynnika PSI". Widać również inspiracje "Celą", "Odmiennymi stanami świadomości" i jakiegoś serialu o ufokach, którego tytułu nie pamiętam.
Nie tracę nadziei. "Zagubieni" również z początku wydawali się kolejnym serialem o rozbitkach, kręconym tym razem dla odmiany na prawdziwej wyspie, gdzie w dżungli poluje wielka małpa jakie dinozaury albo i same rośliny są mordercze. Może i tym razem Abrams i spółka zafundują coś, co z biegiem odcinków rozwinie skrzydła i porwie miliony. A jeżeli nie, to zawsze zostaje do powtórzenia dziewięć sezonów "Z Archiwum X".


Drugi rząd, drugi od lewej. Normalnie Ingo (pozdrawiam jak czytasz)! Tutaj taki z lekka smutny, ale jak się go ogląda w serialu to nie raz przychodziło mi na myśl to podobieństwo.

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Nowa trylogia

Skończyliśmy z Kamilą nową trylogię Gwiezdnych Wojen. Było to jakiś czas temu, ale popsuty komputer i kilka innych rzeczy przeszkodziło mi w jakimś krótkim podsumowaniu. Wszystko sobie przetrawiłem, przyszedł czas na pisanie i doszedłem do wniosku, że epizody I-III oglądało mi się to lepiej niż IV-VI, i Kamili chyba również. Spalcie mnie na stosie. Było fajniej niż przypuszczałem. Gdzieś tam w głowie zakodowane miałem, że te nowe epizody to tylko efekty specjalne, głupkowaty Jar Jar i słaby Hayden Christensen, ale okazuje się, że nie tylko. Cała historia jest naprawdę fajna i spójna, wszystko dzieje się w błyskawicznym tempie i ogląda się to przyjemnie. Tak jak być powinno w dobrym filmie akcji, a Gwiezdne Wojny jak sama nazwa powinna wskazywać to akcja. Świetny Ewan McGregor i bardzo dobry Ian McDiarmid rekompensują braki aktorskie u innych postaci, a te wszystkie pojedynki na miecze i kosmiczne bitwy to prawdziwa orgia dla oczu.

Problem z tą nową trylogią jest taki, że jest masa ludzi uważa tą starą za arcydzieło kinematografii. Ludzie kochający ślepą, bezgraniczną miłością "Powrót Jedi" będą zarzucać Gunganom infantylność, a robotowi bojowemu z głową C3PO idiotyzm. W stosunku do nowych epizodów brakuje uczucia nostalgii, która przysłania wszelkie wady i braki. Prawda jest taka, że te nowe dokonania Lucasa, jeżeli chodzi o wady, nie różnią się specjalnie od tych starych.
Zacznijmy od aktorstwa – nadal jest średnio. Marka Hamilla zastąpił Christensen. Obaj Skylwalkerzy raczej się nie popisali, chociaż każdy z nich miał jaśniejsze momenty – w przypadku Luka to będą wszystkie sceny kiedy nie mówi i nie widać jego twarzy, a jeżeli chodzi o Anakina to ostatni pojedynek w "Zemści Sithów". Dziecięcy aktorzy są mierni. Brak dzieciaków w epizodach IV-VI wyszedł na korzyść. Jake Lloyd jako młody Anakin był naprawdę lichy. Tym swoim dobrym sercem i słodkimi kwestiami mdlił i nie potrafił się w jakikolwiek sposób wybić poza rycytowanie formułek ze scenariusza, a przypadek młodego Boba Fetta, który był jeszcze bardziej wkurzającym dzieciakiem jest zupełnie beznadziejny. Portman jako Amidala/Padme to taka gorsza wersja Lei, brakowało jej błysku w oku i pary w gębie. Chociaż w odróżnieniu od Carrie grała trzeźwa i pamiętała swoje kwestie. Nawet w przypadku takiego aktora jak Liam Neeson raczej nie możemy mówić o kreacji. Facet swoje kwestie wypowiada z lekka zbolałą miną, macha rękami bez przekonania i wyobrażam sobie, że później żałował, że zgodził się zagrać tą rolę. Tak jak na początku wspominałem jedną z najlepszych postaci wykreował Ewan McGregor, a jego Obi-Wan jest jak dla mnie najbardziej autentycznym rycerzem Jedi jakiego widział wszechświat.
Kolejne podobieństwa objawiają się w scenariuszu. Chociażby to, że młodemu Anakinowi udało się zniszczyć statek Federacji Handlowej. Jest równie prawdopodobne jak zniszczenie Gwiazdy Śmierci przez Luka – farmera, który przez całe życie obsługiwał co najwyżej dojarkę banthów i polatał przy opryskiwaniu pola.
Już po pierwszym epizodzie widać, że targetem Lucasa są te niższe przedziały wiekowe – dzieci i młodzież licealna, a nie zagorzeli czterdziestoletni fani. Więc i w nowej trylogii jest ten element family friendly, który ma powodować salwy śmiechu u dzieciarni, a u dorosłych jest to zazwyczaj uśmiech zażenowania. W pierwszym epizodzie mamy znienawidzonego Jar Jar Binksa ze swoim misa misa, w drugim lamentującą głowę C3PO, a trzeci to takie trochę "Imperium kontratakuje", bo jest bardziej na poważnie.


Wymieniłem sobie tak luźno te wady i jak sądzę daje się to wszystko przełknąć bez problemu. Te nowe Gwiezdne Wojny były po pewnymi względami autentycznie od tych starych mniej irytujące. Dodatkowo na ich korzyść przemawiają efekty CGI, lepsze scenariusze, ogrom w wykreowaniu świata, ilość ras, przebogate wnętrza, stroje, ozdoby, choreografia walk. O ile w przypadku seansów starych części były momenty, że się nudziłem o tyle tutaj dawałem radę bez ziewania. Z oryginalnej trylogii najbardziej podobało mi się "Imperium kontratakuje", z nowej jak łatwo się domyśleć będzie to "Zemsta Sithów". To chyba najmroczniejszy epizod i wybijający się na tle dwóch kolorowych bajek (bo inaczej nie sposób nazwać dwóch pierwszych epizodów). Dobro całkowicie przegrywa i musi czekać 19 lat na nową nadzieję. sweet