czwartek, 18 marca 2010

Portret Śledzia

Dzisiaj mój ulubiony, polski rysownik - Michał "Śledziu" Śledziński wrzucił na swojego bloga film. Etiuda sprzed pięciu lat, która nakręcił jego kolega Bączas (zresztą można sobie przeczytać co i jak u źródła). "Portret Śledzia" trwa trochę ponad sześć minut i jest to, jak łatwo się z tytułu domyślić... jest tam Śledziu właśnie i pełen optymizmu (którego jakiś czas temu bardzo mu brakowało) opowiada o sobie. Pewnie część osób które tutaj zagląda, bądź ma flcl w rssach, już go widziała, ale jest też część, która Śledzia raczej nie czyta (ani w Internecie, ani na papierze) i to dla nich go tutaj umieszczam.


Fajnie to się zbiega. Michał na filmie rysuje  "Osiedle Swoboda", a właśnie niedawno miało premierę wydanie zbiorcze tych historii, które wydane zostały w magazynie "Produkt". 300 stron absolutnie fantastycznego komiksu, jednego z najważniejszych polskich... i nie jest to tylko moja opinia. Sam jeszcze albumu nie kupiłem, bo niestety od ch... innych wydatków w marcu było. Z krwawiącym sercem przyglądałem się parze, która czytała go wspólnie na wydziałowym korytarzu. Ale mi się, aż tak bardzo nie spieszy. Mam "Produkty". A w kwietniu jego zakup będzie priorytetem równy z nowym Kingiem i Orbitowskim. Niemniej jednak wszystkich, którym komiks jest bliski sercu polecam gorąco tą pozycję. I etiudę też obejrzyjcie. 

piątek, 12 marca 2010

Synowie Martina i samochody

Ramon Gerard Antonio Estevez znany przede wszystkim jako Martin Sheen ma czworo dzieci. Wszystkie poszły w ślady ojca - aktora. Grają, produkują, a nawet i kręcą filmy. Ale tak naprawdę liczą się i są rozpoznawalni tylko dwaj synowie: Charlie i Emilio. Akurat obu przydarzyło się w latach 80tych zagrać w filmach, w których olbrzymią rolę odegrały auta i akurat obie produkcje stały się klasyką kina klasy B tamtej dekady. Wzięło mnie, żeby podzielić się jakimiś luźnymi przemyśleniami na temat tych filmów. Zacznę od starszego syna i od produkcji, którą miałem "przyjemność" niedawno oglądać...

"Maksymalne przyspieszenie" to doskonały przykład, że talent pisarski nie idzie w parze z talentem reżyserskim. Tak się złożyło, że nakręcił go na podstawie jednego ze swoich tekstów Stephen King - pisarz najbliższy mojemu sercu. I nie można tego napisać bardziej delikatnie - ten film jest wybitnie słaby i traktuję go jako jedną z największych porażek Kinga. Motyw maszyn, które obracają się przeciwko ludziom pojawiał się w jego twórczości, był to nawiedzony magiel w opowiadaniu "Magiel" (zekranizowanym przez Tobe Hoopera) i demoniczny Plymouth Fury z powieści "Christine" (zekranizowanej przez mojego ulubionego Johna Carpentera). Tutaj mamy ogólnoświatowy bunt wszelkich urządzeń elektrycznych spowodowany przelatującą w pobliżu Ziemi kometą. I tak: zwodzony most powoduje katastrofę drogową, kosiarka do trawy goni rowerzystę, bankomat zwymyśla faceta, który chce wypłacić pieniądze. Głównych bohaterów, którym przytrafiło się być na stacji benzynowej, odcinają od świata ciężarówki - mordercze, potężne kolosy, które przemierzają Amerykę wzdłuż i w szerz. Początkowo maszyny i ludzie spędzają czas na wzajemnej, wesołej eliminacji. Później okazuje się, że ci słabsi przeżyją tylko jeżeli będą służyć tym silniejszym... nalewając im bez końca benzyny do baków.

Jakkolwiek by się ten pomysł morderczych ciężarówek nie wydawał głupi, to jednak w Stanach te kolosy na kołach są panami dróg. Dobrym przykładem jest chociażby "Konwój" Peckinpaha, gdzie kolumna kilkuset ciężarówek prowadzi "wojnę" z policją z kilku stanów, czy telewizyjny "Pojedynek na szosie" Spielberga. Mimo, iż istnieje tam pewnego rodzaju kult samochodu ciężarowego (wyścigi, wystawy, zlecanie malowania obrazów ze swoimi pojazdami) to jednak wzbudzają one w sporej grupie ludzi lęk. Wydaje mi się, że King doskonale o tym wiedział i dlatego adwersarzami nie zostały np. sedany albo pick upy. O ile jeszcze mogę w miarę sensownie tłumaczyć sobie ten pomysł, o tyle nie potrafię usprawiedliwić Kinga z napisania tak głupiego, dziurawego i nudnego scenariusza do tego filmu. To autentyczny potworek z odmętów lat 80tych ze wszystkim grzechami jakie noszą campowe produkcje tamtych lat: fatalnymi dialogami, przerysowanymi do granic możliwości i irytującymi postaciami, głupimi, momentami irracjonalnymi ich zachowaniami, seksem w warunkach najbardziej nieodpowiednich z możliwych i całą zbrojownią (z wyrzutniami rakiet, granatami i całą kolekcją ciężkich karabinów maszynowych) znajdująca się akurat pod stacją benzynową w zabitym dechami Pcinie Dolnym.

Od strony technicznej "Maksymalne przyspieszenie" to również koszmarek. Po oczach bije fatalne aktorstwo. Emilio Estevez wypowiada swoje kwestie z tak zbolałą miną jakby narobił w gacie, cała reszta drugoligowych aktorów się może i stara, ale ma wrażenie, że nikt nawet nie próbował brać filmu Kinga serio. Pat Hingle, który parę lat później grał komisarza Gordona w filmach o Batmanie, tutaj gra najbardziej szujowatego właściciela stacji jakiego świat widział. Miota się, wszystkim grozi, doprowadza dzieci do płaczu i każde zdanie jakie pada z jego ust jest bardzie głupie od poprzedniego. Oglądałem, słuchałem i zastanawiałem się czy King pisząc, a później robiąc ten film nie był na alkoholowo-narkotycznej fali. O dziwo, jego krótki, otwierający epizodzik bankomatowy jest najlepiej zagranym momentem filmu. Z efekty specjalnymi jest różnie. Pirotechnika i sceny katastrofy są w porządku, ale już zupełnie nie przyłożono się do krwi i efektów gore. Poza tym jak każdy tani sensacyjniak z tego okresu, tak i ten ma sporo błędów i wpadek filmowców. Jeszcze przyjemniej się ogląda!


 Zastanawiałem się kiedyś nad kultowością tej pozycji. Zawdzięcza ją w pewnej mierze osobie Kinga, ale drugą, z pewnością dużo bardziej znaczącą, przyczyną jest to, że AC/DC zrobiło do niej ścieżkę dźwiękową. "Maksymalne przyspieszenie" jest wg mnie oglądalne tylko i wyłącznie dla tego. Gdyby nie te kawałki to każda minuta byłaby męczarnią. Ci Australijczycy grają idealnie dla takiego filmu. Oglądamy gniota, ale seans jest po prostu niezapomniany. Każdy film oglądałoby się lepiej, gdyby AC/DC robiło do niego muzę. Niestety tylko reżyserski debiut Stephena spotkał taki zaszczyć. Myślę, że warto zobaczyć ten film, głównie dla nich. Obowiązkowo z popcornem, piwem i może towarzystwem, które umili te półtorej godziny komentarzami.


Charlie Sheen zanim "pojechał do Wietnamu" popełnił w tym samym czasie (obie produkcje z 1986 roku) zdecydowanie lepszy film. "Widmo" Mike'a Marvina, bo o nim mowa, to taki protoplasta "Szybkich i wściekłych" z wątkiem nadnaturalnym, który najprawdopodobniej zjechał James O'Barr w swoim komiksie "Kruk". Film opowiada historię chłopaka, który wraca z martwych, by wymierzyć sprawiedliwość swoim oprawcom. Z racji tego że wygląda jak młody Charlie Sheen, a nie jak gnijące zombie, udaje mu się romansować z seksbombą Sherilyn Fenn i tym samym podpaść swojemu mordercy, który anektuje sobie prawa do dziewczyny. I tak Widmo dnie spędza na kąpielach, bywaniu w barze szybkiej obsługi, w którym pracuje jego brat i ewentualnym wożeniu crossem poderwanej dziewczyny, a w nocy na wyścigach. Zemsty dokonuje ścigając się superszybkim Turbo Interceptor i powodując kolejne efektowne kraksy. Bo oprawcy głównego bohatera to zmotoryzowany gang, który żyje z nielegalnych wyścigów i wszelkich przestępstw związanych z samochodami. Także nie można zabić ich inaczej.

To naprawdę fajnie napisana, mocno osadzona w amerykańskiej kulturze historia. Są szybkie samochody, ładne dziewczyny, kelnerki na wrotkach, szeryf, rock & roll i grupa punkowych złoczyńców. "Widmo" trochę mi przypomina pod tym względem te wszystkie filmy, w których pokazywano beztroskie życie młodzieży z przedmieści. Ciężko też znaleźć mi drugi film z tego okresu, który byłby podobnym wyrazem amerykańskiej miłości do samochodu. Oprócz prototypowego, futurystycznego Dodge M4S, którym jeździł główny bohater możemy podziwiać kilka świetnych furek - jest: Chevrolet Corvette, Dodge Daytona, Pontiac Firebird i przepiękny, chociaż mocno zajechany Plymouth Barracuda. Sam gang, który jeździ tymi cacuszkami jest mocno charakterystyczny i cholernie zabawny (wydawać by się mogło, że w latach 80tych czarne charaktery i przestępcy byli tylko tacy).

Turbo Interceptor i jego lakier metalic z masą perłową
Aktorzy w dużej mierze wywiązali się bardzo dobrze. Postaci są oczywiście przerysowane, ale też należycie rozwinięte. Główny czarny charakter (Cassavetes) jest odpychający, a jego głupawi kompani... głupawi. W pamięć zapadają chyba najbardziej Skank z przeżartym mózgiem i Rughead (wiejska głowa do wycierania). Sherilyn Fenn w jednej ze swoich pierwszych ról promieniuje urokiem dziewczyny z sąsiedztwa. Jest jednocześnie cholernie seksi, a przy tym niewinna. I chociaż nie popisuje się talentem aktorskim, to jednak jej występ zapada w pamięć na długo. Z tego co pamiętam sam Sheen jakoś wybitnie nie zagrał. Sztywny, milczący i mało charyzmatyczny. Wygląda jakby myślami był już przy swoim kolejnym filmie, co zresztą jest najprawdopodobniej prawdą, bo nawet do końca nie grał - pojechał na plan zdjęciowy "Plutonu" (zatrudniono innego aktora, który grał w retrospekcji sceny śmierci tym samym "tłumacząc" dlaczego nikt go po powrocie nie poznał [legenda głosi, ze wg scenariusza siła, która przywróciła Jake'a do życia spowodowała również, że nikt nie pamiętał jak on wyglądał, ale jaka jest prawda nie wiem]). Cieszy mała i dość zabawna rólka Randy'ego Quaida, który wcielił się tępiącego wyścigi w szeryfa. A ma co tępić. Te wszystkie wspaniałe maszyny, które wymieniłem wcześniej można podziwiać przede wszystkim właśnie, podczas świetnie nakręconych, dynamicznych wyścigów. W 1986 roku obyło się bez teledyskowego montażu i podrasowania całości komputerem, chociaż tak niebezpieczne kręcenie kosztowało życie jednego z filmowców. W każdej takiej scenie czuć szybkość i moc silników, a oko cieszą kolejne ujęcia kamery. Oprócz tego, że był świetnie nakręcony to okraszono go dobrymi efektami komputerowymi (sekwencja otwierająca film) i muzyką, jaką można było usłyszeć w filmie tylko w tamtej dekadzie. Poniżej mała próbka.



Dla mnie "Widmo" to mocno niedoceniony przez wielu klasyk. Często mówi się o nim tylko w kontekście tego kosmicznego Interceptora, zapominając, że to również świetna historia. Oczywiście nie jest to film idealny. Kuleją dialogi (chociaż zdarzają się bezbłędne hasła), a aktorstwo i klimat jest bardzo charakterystyczny dla kina klasy B tamtych lat - trzeba po prostu to lubić. Według mnie, każdy fan produkcji z lat 80tych powinien ten seans mieć odhaczony. Osobiście zemsta, której dokonuje Widmo, podoba mi się zdecydowanie bardziej niż ta, dużo bardziej znanego Erica Dravena. Jest może i mniej dojrzała, bardziej popowa..., ale tym samym zdecydowanie mniej pretensjonalna i ckliwa niż ta krucza. Klimat, tak jakby, bardziej "mój". Jest strzelanie, są wybuchy i pojedynki na szosach - czego chcieć więcej?

I "Kruk" nie miał takiego wyczesanego teledysku promującego film.

poniedziałek, 8 marca 2010

Oscary 2010

Jeszcze kilka lat temu zarywałem noce, by oglądać rozdanie nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Moja mama wstawała do pracy, a ja, ledwo przytomny kładłem się spać. Później mi przeszło, obejrzałem skrót albo przeczytałem listę nominowanych w Internecie i wystarczyło. Im byłem starszy tym bardziej Oscar zaczął tracić w moich oczach. Im więcej przegranych filmów oglądałem (głównie tych starszych) tym trudniej było mi rozumieć wybory Akademii. Z roku na roku, kolejne jej wybory wydawały mi się coraz bardziej chybione. Przestałem się nawet starać oglądać nominowane filmy. Ale koniec wylewania żali.

Zawsze lubiłem zabawę w prognozowanie wygranych. Jak byłem młodszy rysowałem pisakiem czerwone kółka w programie telewizyjny (dla jasności dodam że na oscarowych zestawieniach), a gdy podrosłem i poznałem ludzi interesujących się filmem, zacząłem o nich z nimi rozmawiać i zawsze kupa zabawy przy tym była. W tym roku jakoś czasu i okazji do rozmów nie miałem. Nawet z najbliższymi. Także postanowiłem jak dziecko z onetu, które udaje że zna się na filmach te moje prognozy umieścić na blogu. Zobaczymy ile się z tego sprawdzi.

Nie będę linkował, bo by się nie wyrobił do końca gali. Przewidywanych wygranych dam na końcu każdej kategorii i pogrubioną czcionką, czasem z jakimś krótkim komentarzem. Lecimy!

Najlepszy film
  • "Bękarty wojny"
  • "Precious: Based on the Novel Push by Sapphire"
  • "Odlot"
  • "Dystrykt 9"
  • "A Serious Man"
  • "The Blind Side"
  • "The Hurt Locker. W pułapce wojny"
  • "W chmurach"
  • "Była sobie dziewczyna"
  • "Avatar" - co tu pisać... game changer w kinie rozrywkowym. Wszyscy teraz na gwałt chcą robić w 3D, nawet Scorsese, który upatruje w tym przyszłości kina. Poza tym zdarzają się te skręty w efekciarstwo i wydaje mi się, że w tym roku będzie taki właśnie skręt. No i film porusza porusza w przystępny sposób ważkie tematy, nie tracąc na rozrywkowości i jest momentami ckliwy, a oni takie lubią. Ale i tak, sercem jestem z "Odlotem".
A swoją drogą co to kurde za pomysł żeby dać 10 filmów? Nie chcieli komuś wyraźnie zrobić przykrości. Te 5 dodatkowych nominacji zmniejszyło im rangę.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy
  • Morgan Freeman
  • Jeremy Renner
  • Colin Firth
  • George Clooney
  • Jeff Bridges - "Szalonego serca" nie widziałem, ale zdobycie Złotego Globu, nagrody od BAFTA i Amerykańskiej Gildii Aktorów Filmowych czyni go najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą. Poza tym już pracuje sobie na tą nagrodę już jakiś czas.
Najlepszy aktor drugoplanowy
  • Woody Harrelson
  • Stanley Tucci
  • Christopher Plummer
  • Matt Damon
  • Christoph Waltz - nie wiem czy zasługuje na nagrodę bardziej niż inni, bo żadnego filmu z tych, za które byli nominowani nie widziałem. Kibicuję z całego serca Harrelsonowi. Wydaje mi się, że jednak docenią Waltza, bo Landa jest najbardziej zapadającą w pamięć postacią z tego filmu.
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
  • Meryl Streep
  • Sandra Bullock
  • Helen Mirren
  • Carey Mulligan
  • Gabourey Sidibe
Najlepsza aktorka drugoplanowa
  • Maggie Gyllenhaal
  • Penélope Cruz
  • Anna Kendrick
  • Vera Farmiga
  • Mo'Nique - w przypadku pierwszoplanowej, jak i drugoplanowej roli kobiecej wygrają czarnoskóre panie z "Precious". Może nie tyle ze względu na poprawność polityczną, ale dlatego, że są to nowe twarze, a "Precious" wydaje mi filmem, za który w tych kategoriach właśnie nagrodzą.
Najlepszy reżyser
  • Quentin Tarantino
  • Kathryn Bigelow
  • Jason Reitman
  • Lee Daniels
  • James Cameron - chciałbym chyba, że to Reitman zgarnął statuetkę w tej kategorii, bo "W chmurach" cholernie mi się podobało, ale to chyba jeszcze nie jego czas. Cameron chociaż jest dupkiem to wydaje mi się faworytem i dostanie za tego "game changera".
Najlepszy scenariusz oryginalny
  • "Odlot"
  • "Bękarty wojny"
  • "The Hurt Locker. W pułapce wojny"
  • "The Messenger"
  • "A Serious Man" - coś czuję, że po raz kolejny Akademia da upust swoim uczuciom względem Ethana i Joela Coenów. Chyba, że będzie niespodzianka i wygrają Oren Moverman i Alessandro Camo za "The Messengera".
Najlepszy scenariusz adaptowany
  • "In the Loop"
  • "Dystrykt 9"
  • "W chmurach"
  • "Była sobie dziewczyna"
  • "Precious: Based on the Novel Push by Sapphire"
Najlepszy film nieanglojęzyczny
  • "Ajami"
  • "El Secreto de sus ojos"
  • "Gorzkie mleko"
  • "Prorok"
  • "Biała wstążka" - wydaje mi się, że Złota Palma i Złoty Glob czynią z tego filmu pewniaka.
Najlepszy długometrażowy film animowany
  • "Księżniczka i żaba"
  • "Fantastyczny Pan Lis"
  • "Koralina i tajemnicze drzwi"
  • "Sekret księgi z Kells"
  • "Odlot" - Pixar zrobił po raz kolejny kawał świetnego kina i nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z reszty nominowanych mógł mu zaszkodzić. Chociaż nie będę płakać jeżeli wygra Pan Lis z rodziną i przyjaciółmi.
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny
  • "Człowiek, który pokonał Pentagon"
  • "Which Way Home"
  • "Food, Inc."
  • "The Cove"
  • "Birma VJ" - słowo Pentagon może być tutaj kluczowe, jednak wydaje mi się, że z racji tematu to właśnie i sytuacji jaka tam panuje wygra Birma.
Najlepsza charakteryzacja
  • "Star Trek"
  • "Boski"
  • "Młoda Wiktoria" - film o angielskiej królowej i nie zgarnąłby nagrody? Nie ma takiej możliwości (a przynajmniej tak mi się wydaje).
Najlepsza muzyka oryginalna
  • "Avatar"
  • "Sherlock Holmes"
  • "Odlot"
  • "The Hurt Locker. W pułapce wojny"
  • "Fantastyczny Pan Lis" - mimo mojego całego uwielbienia dla Hornera, to jednak jego ścieżka do "Avatara" nie była niczym specjalnym. Z tej piątki najbardziej przypadło mi do gustu to co zrobił Alexandre Desplat. Idealna harmonia muzyki z filmem (chociaż pewnie i tak zgarnie Horner).
Najlepsza piosenka
  • "Paryż 36"
  • "Szalone serce"
  • "Księżniczka i żaba" x2
  • "Nine - Dziewięć" - nie znam się na piosenkach, ale skoro to z musicalu, to właśnie wg mnie ma największe szanse.
Najlepsza scenografia
  • "Avatar"
  • "Młoda Wiktoria"
  • "Nine - Dziewięć"
  • "Parnassus"
  • "Sherlock Holmes" - raz, że dostał nagrodę od Amerykańskiej Gildii Scenografów, a dwa - rzeczywiście było świetnie.
Najlepsze efekty specjalne
  • "Star Trek"
  • "Dystrykt 9"
  • "Avatar" - tutaj CGI i 3D deklasuje z miejsca obu przeciwników, mimo iż efekty komputerowe były w obu bardzo dobre.
Najlepsze kostiumy
  • "Jaśniejsza od gwiazd"
  • "Parnassus"
  • "Nine - Dziewięć"
  • "Coco Chanel"
  • "Młoda Wiktoria" - tak na czuja.
Najlepsze zdjęcia
  • "Bękarty wojny"
  • "Biała wstążka"
  • "The Hurt Locker. W pułapce wojny"
  • "Harry Potter i Książę Półkrwi"
  • "Avatar"
Najlepszy dźwięk
  • "The Hurt Locker. W pułapce wojny"
  • "Bękarty wojny"
  • "Star Trek"
  • "Transformers: Zemsta upadłych"
  • "Avatar"
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski
  • "Zamiast Abrakadabra"
  • "Kavi"
  • "The Door"
  • "The New Tenants"
  • "Miracle Fish" - nie wiem nic na temat żadnej z tych krótkometrażówek, także tutaj strzelam
Najlepszy krótkometrażowy film animowany
  • "Wallace i Gromit: Kwestia tycia i śmierci"
  • "Granny O'Grimm's Sleeping Beauty"
  • "La Dama y la muerte"
  • "French Roast"
  • "Logorama" - i tak wiemy, że wygra Nick Park, ale "Logorama" ze swoim ciekawym pomysłem, aż się prosi o to wyróżnienie.
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny
  • "The Last Campaign of Governor Booth Gardner"
  • "The Last Truck: Closing of a GM Plant"
  • "Music by Prudence"
  • "Królik po berlińsku" - widziałem i uważam że jest świetny. Poza tym byłoby miło, gdyby jakiś polski akcent wśród nagrodzonych był.
Najlepszy montaż
  • "Bękarty wojny"
  • "The Hurt Locker. W pułapce wojny"
  • "Precious: Based on the Novel Push by Sapphire"
  • "Dystrykt 9"
  • "Avatar"
Najlepszy montaż dźwięku
  • "Bękarty wojny"
  • "The Hurt Locker. W pułapce wojny"
  • "Odlot"
  • "Star Trek"
  • "Avatar" - myślę, że w kategoriach technicznych, na których się nie znam będzie świecił triumfy Cameron i jego "Avatar".
Ufff... koniec. To rano zobaczymy ile w tych moich przewidywaniach było błędnej logiki, kiepskiego strzelania i małej wiedzy o gustach Akademii.

środa, 3 marca 2010

Gunhed, kolejny zapomniany klasyk cyberpunku

Powracam tym wpisem do produkcji z kultowej wytwórni Toho. Wreszcie! Od czasu ostatniego wpisu o Godzilli nie napisałem ani słowa o ich filmach. Nie żebym nie oglądał. Po prostu zostałem przekonany, że mało kogo obchodzą kolejne przygody Big G. i wszystkie inne kaijūny. Ale tym razem mam coś innego. Dzięki konkursowi na scenariusz do kontynuacji "Godzilli" z 1984 roku pojawił się pomysł by przeciwnikiem Króla Potworów był potężny super komputer. Zwyciężyła jednak Bioroślina, a skrypt Jamesa Bannona został na trochę odłożony na półkę. Musiał się spodobać, bo Masato Harada dość ostro wziął się do przerabiania scenariusza i po kilku miesiącach wziął się za kręcenie niesławnego "Gunheda" - cyberpunkowego sci-fi z wielkim mechem w roli głównej!

Niestety nie przyłożył się do tych przeróbek. Fabularnie ten film jest cienki niczym sik komara. A szkoda, bo historia, mimo iż jest mocno niejasna i momentami absolutnie głupia, ma interesujące podwaliny i wydaje się z początku że drzemie w niej jakiś potencjał.

W 2038 roku super komputer Kryon5 wypowiada ludzkości wojnę uznając ją za przestarzałą. By go powstrzymać na wyspę, gdzie został zbudowany, zostaje wysłana elitarna jednostka Gunhedów (od: Gun UNit Heavy Elimination Device) - gigantycznych robotów bojowych, ale zostaje ona całkowicie zniszczona przez system ochrony Kryona. Mamy 30letni przeskok. Grupa złodziei, nazywająca siebie poszukiwaczami skarbów (którymi w roku 2068 są procesory i części komputerowe) ląduje na wyspie Kryona5. Zostają w kilka minut wybici do nogi (dosłownie) - przeżywa jedynie mechanik Brooklyn i spotkana na miejscu Sierżant Nim (rangerka z Teksasu, której akurat zdarzyło się przybyć z jakąś tajemniczą misją). Muszą uciekać przed morderczym Biodroidem, któremu po drodze coś ukradli, a który wcześniej w jakiś dziwny sposób zasymilował koleżankę mechanika. W końcu spotykają dwójkę dzieci: 7 i 11 (z tym że nie jestem do końca pewny, czy to były dzieci czy może jakieś dziwne androidy, bo 11 pod koniec filmu zaczyna się świecić z ust). Muszą powstrzymać odliczanie, które obudzi i w konsekwencji uzbroi Kryon5, ale czemu przez 30 lat był on wyłączony nie wyłapałem. W czasie przeprawy przez kolejne poziomy Brooklyn znajduje cmentarzysko Gunhedów i uruchamia jednego, który oczywiście swoimi tłumaczeniami komplikuje wszystko jeszcze bardziej.


Scenariusz ma niezliczoną ilość dziur, ale tym samym pozostawia widzowi niesamowite możliwości do interpretacji tego co się właśnie obejrzało... albo raczej czego się nie zobaczyło. A wszystko przez fatalny montaż, który popełnił Yoshitami Kuroiwa. Facet zarżnął ten film na stole montażowym, bez kitu. Niektóre sceny są tak idiotycznie pocięte, że nie byłem w stanie wyobrazić sobie tego do czego strzelają i przed czym uciekają bohaterowie. Nawet na japońskie standardy nie jestem w stanie pojąć jak taki paszkwil przeszedł proces postprodukcji i został zaakceptowany do puszczenia widowni.

Postaci i gra aktorska też nie są najmocniejszą stroną filmu. Skupię się na Nim i Brooklynie, pomijając wzięte nie wiadomo skąd dzieciaki. Zabawna sprawa. Ona mówi po angielsku, on po japońsku i w czymś co od biedy można uznać za engrish, a rozumieją się doskonale i prowadzą przez cały film w ten sposób konwersacje. Brenda Bakke, którą obsadzono w roli Pani Sierżant nawet nie próbuje udawać, że się stara. Gra fatalnie, rusza się fatalnie i nawet tak strzela. Brooklyna gra Masahiro Takashima, który później zagrał w dwóch częściach Godzilli ciapowatego pilota. Tutaj zresztą również jego postać też jest momentami aż nazbyt komiczna. W oddziale służy za podającego ognia, zamiast papierosów nosi przy sobie marchewki, które je w najdziwniejszych momentach i czasem używa do wciskania guzików, a siadając za sterami jakiegokolwiek pojazdu dostaje choroby lokomocyjnej. I akurat jemu, człowiekowi z tytułem "Największej gapy 2068 roku" trafia się pilotowanie jednego z najbardziej kozackich pojazdów jakie widziało kino. Najlepiej wypada majestatyczny Gunhed, który swoimi enigmatycznymi wypowiedziami (bo oczywiście mówi, prawie tak fajnie jak KITT) nie narobił sobie zbyt wielkiego obciachu. Poza tym ma plusa za sam fakt, że może jeździć i walczyć na whisky, którego dziwnym trafem całe pokłady składowane są na wyspie (tak, ten mech jeździł przez pół filmu na ponad 30letnim, składowanym w drewnianych beczkach whiskaczu).

Jeszcze słowo na temat muzyki, którą muszę niestety zaliczyć do minusów. Toshiyuki Honda skomponował dość fajną ścieżkę dźwiękową, którą również zarżnięto wykorzystując na potęgę jedynie główny motyw. Te kilka miejsc, w których słychać inne melodie, wypada dobrze i oddaje klimat scen, ale jest ich tyle co kot napłakał. Niemniej jednak słychać wyraźnie, że mogło być i pod tym względem lepiej. Mam wrażenie, że w gunhed-teamie zabrakło jakiegoś trzeźwo myślącego osobnika, który pokierowałby tą produkcją jak należy.

Czytacie te moje wywody i zastanawiacie się po co opisuję takie gówno? Nie przeczę, to bardzo kiepski film, ale tym samym jest cudowną perełką kina klasy B i miłośnicy tego typu produkcji będą go oglądać z fascynacją i uśmiechem na ustach. A co najważniejsze... Efekty specjalne, scenografia, miniaturki, a przede wszystkim gigantyczne modele, które powstały specjalnie na potrzeby tej produkcji są IMPONUJĄCE. Nawet teraz. Stworzono dwa, praktycznie pełnowymiarowe pojazdy: Gunheda i sterowanego przez system obrony Aerobota (kształtem przypominał trochę skorpiona) i walka między tymi hydraulicznie sterowanymi gigantami robi wrażenie. Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie jaką ilość pracy pochłonęły te wszystkie olbrzymie plany zdjęciowe, skoro miniaturowe miasto demolowane przez Godzillę było budowane w halach Toho tygodniami. Sceny akcji z mechem w roli głównej zostały świetnie sfilmowane. Pirotechnika również pierwsza klasa, pełno w filmie spektakularnych wybuchów. O dziwo ani jedno, ani drugie nie zostało skrzywdzone podczas montażu. Względnie dużo taśmy poświęcono samemu doprowadzaniu wielkiego robota do stanu używalności i podróży przez labirynt korytarzy kompleksów wyspy, chociaż pokonywanie kolejnych kondygnacji można było spokojnie ograniczyć, a w zamian za to rozbudować niektóre wątki. Widać, że Gunhed miał być gwiazdą i również jemu zarezerwowano najlepsze momenty. Szkoda tylko, że ten popis rzemieślników, speców od scenografii, efektów specjalnych i komputerowych Harada tak kiepsko wykorzystał.

Przy premierze "Gunheda" pojawiła się oczywiście cała masa okołofilmowych gadżetów. Był model tytułowego robota, którego niepomalowaną wersję możecie oglądać wyżej możecie (i którego właścicielom strasznie zazdroszczę), komiksy, albumy z concept artami i zdjęciami z planu, a także i gra na PC, którą w USA przechrzczono na "Blazing Lazers". Jest oczywiście i soundtrack, więc można się przekonać ile z kompozycji Hondy trafiło ostatecznie do filmu. Jak podaje Wikipedia w powieści "Światło wirtualne" Williama Gibsona jest jednostka bojowa nazwana Gunhed, a fanem filmu jest nie kto inny, jak sam James Cameron.

"Gunhed", mimo swoich olbrzymich wad, zaprzepaszczonego potencjału i nakładu pracy, który został zmarnowany, jest jak najbardziej warty obejrzenia. Czysty camp lat 80tych z przesadzonymi postaciami, kiepskimi one linerami i niewyszukanym humorem. Poza tym to uczta dla miłośników klimatów cyberpunkowych, które tutaj biją zewsząd. Jest nawet "duch w pancerzu" (wspomniana przeze mnie towarzyszka Brooklyna, która trafiła do wirtualnej rzeczywistości wnętrza Biodroida)! Jeżeli istnieje jeszcze surowy materiał to wypuszczenie odrestaurowanej i przemontowanej wersji filmu byłoby cudownym rozwiązaniem, ale dobrze wiem, że "takich rzeczy na świcie to ni ma".

Zamiast trailera wrzucam teledysk do kawałka "Mindphaser" grupy Front Line Assembly. Wykorzystują w nim spore fragmenty filmu.

wtorek, 2 marca 2010

Wszystko, co kocham

Od lat nie chodzę do kina na polskie filmy. Ostatnim na jaki się wybrałem była "Operacja Samum" Pasikowskiego i było to przed prawie 11 laty. Nie jest to spowodowane ani jakimś urazem, ani niechęcią do polskiej kinematografii. Pod koniec podstawówki na dużym ekranie oglądałem praktycznie każdą polską produkcję. Cały czas oglądam je na DVD i w telewizji, wypożyczałem je również przez lata w wypożyczalni. Wygląda na to, że po prostu, jakoś mi się nie składało i przy kasie zawsze wybierałem coś zagranicznego. Najważniejsze jednak, udało mi się to w końcu zmienić! Przed trzema tygodniami (znowu mega opóźnienie, ale teraz mogę zwalić je na karb sesji) zawędrowałem z Kamilą do pabianickiego kina Tomi i mieliśmy olbrzymią przyjemność obejrzeć "Wszystko, co kocham".

Najnowszy film Jacka Borcucha to historia czwórki licealistów, którym przyszło żyć i grać punka w komunistycznej Polsce, na początku lat 80tych. Papierosy, piwo, granie muzy, pierwsza miłość i seks, a daleko w tle stan wojenny i małe, ludzkie dramaty. Nie zrozumcie mnie źle. Jest Jaruzelski, żołnierze na ulicach i konwój wojskowy, ale nie poświęcono im zbyt wiele czasu. Nie jest to film historyczny, a przynajmniej dla mnie nie był. Odebrałem go raczej jako opowieść o młodości, o pewnym stanie ducha, uczuciach towarzyszących chłopakom (szczególnie Jankowi, głównemu bohaterowi) u progu dorosłości, niż fabularyzowaną relację z tych wydarzeń. Poza tym reżyserowi (i scenarzyście w jednej osobie) udało się uciec od pewnego tendencyjnego podejścia do tematu wydarzeń z grudnia 1981 roku. Mam wrażenie, że współcześnie zapomina się, że to były tragedie "po obu stronach barykady". Żołnierze, którzy stoją na punkcie kontrolnym są gołowąsami, niewiele starszymi od bohaterów. Wszystkim towarzyszy taka sama niepewność i strach. W pierwszym momencie, gdy dowiedziałem się, że ojciec głównego bohatera jest w partii i do tego jest wojskowym myślałem, że Chyra (bo on grał tą postać) będzie niezłym skurwielem przeciwko któremu syn będzie się buntował. Borcuch poszedł w inną stronę. Pokazał pistolet, który ostatecznie nie wystrzelił. Ojciec ma legitymacje partyjną, ale mieszka pod jednym dachem z kochającą go żoną, która wstępuje do Solidarności i nie jest zatwardziałym komuchem i partyjną szują. Dobrze obrazują to sceny z rodzinnego domu, gdy umiera mu matka. Pomaga synom, którzy grają "wywrotową" muzykę pozwalając im przeprowadzać próby w jednostce i wstawia się za nimi, by mogli zagrać na balu na zakończenie roku szkolnego.


Co mi się bardzo podobało to brak martyrologi, pozytywistycznej myśli i wałkowania ogranych kawałków. Brak tutaj nauczycieli pomagającym biednej i uciskanej młodzieży wyjść na ludzi (co było chociażby obecne w takim, skądinąd bardzo fajnym "Rezerwacie"). Nie ma również takiego przesadnego demonizowania tamtego okresu. Są kartki, ale nie pokazano pustych sklepowych półek. Jest co robić, nawet w takiej małej miejscowości jak Hel. Gonzo u siebie idealnie to ubrał w słowa: "Nie jest to historia o szarym PRLu, ani tym bardziej czarno-białym. Tu są kolory. I optymizm, choć nie wszystko kończy się dobrze. Tak jak w życiu." Napisałem na początku, że "Wszystko, co kocham" jest o uczuciach i młodości. Chłopaki może i się buntują, ale co przede wszystkim z nich bije, to ta młodzieńcza beztroska. Chodzą na piwo i tanie wino, popalają kiepskie fajki i cieszą się małymi rzeczami: kąpielą w morzu, hokejem za garażami czy jeżdżeniem motorynką. Wszystko to wygląda naprawdę bardzo naturalnie i prawdziwie. Kolejną rzeczą, którą osobiście bardzo się podobała jest pominięcie wątków kościelnych oraz ten ich... przypadkowy (powiedzmy) patriotyzm. Wszystko wynikło ze zwyczajnej chęci grania i utarcia nosa komisarzowi. Konsekwencji tego koncertu, czy to rozmawiając w szkolnym kiblu, czy już słysząc skandujących kolegów, z pewnością żaden z nich nie przewidział.

Właśnie tym ten film ostatecznie mnie kupił. Taką totalnie naturalną koleją rzeczy. Pokazaniem, że tak naprawdę te duże rzeczy, mają często początek w impulsie albo nawet przypadku. "Wszystko, co kocham" pod względem sposobu opowiadania historii, naturalnej gry aktorów i emocji jakie towarzyszyły mi podczas seansu, w ogóle nie przypominał mi kina polskiego, z jakim do tej pory miałem styczność.


Wychwalić muszę pod niebiosa młodych aktorów (chociaż i ci starsi zagrali bez zarzutów). Takiego luzu, takiej gamy uczuć i takiego czucia roli nie widziałem dawno. Zagrali brawurowo i cholernie wiarygodnie. Bardzo duże wrażenie zrobiła na mnie również niesamowicie naturalna scena miłosna między Mateuszem Kościukiewiczem a Olgą Frycz. Dawno nie oglądałem tak odważnego seksu w filmie (ale można to zrzucić na karb tego jakie kino preferuję i na 10 filmów, które oglądam tylko 1 jest europejski o najprawdopodobniej jest to horror). Kapitalna jest również muzyka, cholernie podobały mi się zdjęcia. Osoba odpowiedzialna za scenografię i przeniesienie Helu o te 28 lat wstecz, zasługuje również na oklaski. Od strony technicznej muszę się jednak przypieprzyć do jednej rzeczy - dźwięku. Mam wrażenie, że polskich filmach obowiązują zupełnie inne standardy niż na Zachodzie, bo zbyt często się zdarza, że nie rozumiem kwestii i normalne jest, że coś mi umyka. Tutaj oczywiście nie było inaczej i kilkanaście razy miałem trudności z dosłyszeniem dialogów, szczególnie tych, które działy się w mieszkaniu Janka.

Szczerze polecam z całego serca. To bezpretensjonalne, dobrze zagrane i inteligentne kino.