wtorek, 27 stycznia 2009

Samuraje po raz pierwszy

Produkcji z samurajami powstało i powstaje tak wiele, że pewnie gdybym obrał sobie za cel życiowy poznanie wszystkiego, to umarłbym nie spełniwszy go. Zresztą nie mam takich aspiracji. Przyznam się szczerze, kino chambara, poza pewnymi wyjątkami, mnie w dużej mierze nudzi. Nie nudzą mnie za to anime z samurajami i chociaż nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, nie szukam specjalnie, oglądam tylko to co mi w łapy wpadnie, to postaram się zrobić jakiś mały przegląd tego na co warto, w moim mniemaniu, rzucić okiem.

Zacznę od przeróbki jednego z najlepiej rozpoznawalnych filmów gatunku, klasyka Akiry Kurosawy - "Siedmiu samurajów". Jest to 26-odcinkowe anime noszące tytuł... "Samurai 7" i jak to bywa z remake'ami jest w każdym aspekcie gorsze od oryginału. To niby ta sama historia - banda rzezimieszków napadająca wioskę i ograbiająca ją z jedzenia, przeciwko której staje wynajęta przez wieśniaków grupa doświadczonych wojowników. Konwencja i stylistyka już zupełnie inna. Dostajemy dziwną mieszankę science fiction. Jeden z głównych bohaterów jest napędzaną parą zbroją, przeciwnicy to wielkie, latające roboty, ich ich twierdza to statek wielkości niszczyciela ze Star Warsów. Ta konwencja, która w pewien sposób odcina serial od filmu Kurosawy, ratuje anime w moich oczach przed klapą. Brak tutaj klimatu filmu, postaci chociaż sympatyczne nie odbiegają od standardów wytartych w podobnych produkcjach, fabuła jest przewidywalna, nawet dla tych którzy pierwowzoru nie znają. Przede wszystkim historia się ciągnie i co chyba najgorsze dla produkcji rozrywkowej, męczyła mnie momentami. Ale przecież nie ma nic lepszego jak oglądanie walk, podczas których kolejne mechy są rozczłonkowywane i zamieniają się w stosy dymiącego złomu. Bo nie może być fajniej niż pojedynek samuraja z mechem! Animacja jest dobra i chociaż osobiście nie przepadam za nachalnymi wstawkami z 3D, których tutaj jest sporo, to nie nazwałbym "Samurai 7" brzydkim. Na plus policzyć na pewno muszę stylizację - latające fortece wyglądają jak japońskie zamki, a roboty zrobiono na samurajskie zbroje. Nie jest to anime, które bym polecił, ale z pewnością nie odradzałbym lub skreślał zupełnie. Jeżeli ktoś lubi zabawy konwencją może spokojnie odpalić i obejrzeć do końca lub zarzucić po godzinie. Jeżeli ktoś oczekuje czegoś znacznie lepszego niech sięgnie po...

"Sword of the Strager". To ponad półtora godzinny, pełen walk na miecze film awanturniczy z pierwszorzędną animacją i z dość dobrą fabułą. W opuszczonej świątyni spotykają się Kotarou - młody chłopak, sierota, którego ściga oddział wynajętych przez dynastię Ming wojowników i enigmatyczny Nanashi - włóczący się po kraju ronin. Chłopak wynajmuje samuraja jako swojego ochroniarza, by ten doprowadził go do pewnej świątyni. Najemnicy próbują chłopaka porwać, Nanashi go broni, jest trochę pościgów i oczywiście masa walk. W międzyczasie poznajemy tajemnicę ronina i wyjaśnia się dlaczego Chinczycy potrzebują dzieciaka. Chociaż akcja osadzona jest w realiach historycznych to jednak ten element w "Sword of the Stranger" należy traktować z dystansem. Historia jest tylko tłem do pokazania pełnej niebezpieczeństw przygody, która raczej nie mogłaby zaistnieć w rzeczywistości. To świetna produkcja rozrywkowa, która zapewnia dobrą zabawę. Dzięki dopracowanej animacji jest przyjemna dla oka, a lekka muzyka (z niewielką ilością wschodnich wstawek) sprawia, że tym których orient wkurza, ucho nie zwiędnie. To takie wyważone, wypośrodkowane, zrobione na poważnie anime. Ludzie, którzy narzekali na zbytnią fantastyczność "Ninja Scrolla" będą mieli okazję zobaczyć coś w podobnym klimacie tyle, że bardziej "normalnego", a ci którzy lubią spektakularne pojedynki będą ustatysfakcjonowani, bo Nanashi, jak i jego główny oponent Rarou to rzeźnicy.

Sporo finezyjnych walk można również zobaczyć w "Samurai Champloo", chyba jedna z ciekawszych pozycji dostępna u nas w kraju. Za to wielce oryginalne anime odpowiada twórca "Cowboy Bebop" Shinichiro Watanabe. "Samurai Champloo" to sprzedawanie stylistyki samurajskiej wymieszanej z elementami hip hopowymi. Tu również, pozornie zachowane zostały realia historyczne, dużą wagę przyłożono do tradycji, obyczajów, życia codziennego i chyba największą - do kuchni. Jednak w to wszystko wdzierają się elementy kultury hip hop. Raz jest to gang rysujący graffiti innym razem klan samurajów hodujący trawę, która ma służyć do wszczęcia rebelii. Jeden z głównych bohaterów walczy stylem przypominającym break dance, a w tle nieustannie można usłyszeć świetną muzykę, która łączy w sobie nowoczesne brzmienia z tchnieniem orientu. Fabuła skupia się na poszukiwaniach samuraja pachnącego słonecznikiem prowadzonym przez przypadkowo i źle dobraną trójkę kompanów. W kolejnych odcinkach oglądamy ich kolejne szalone przygody, poznajemy skrywane sekrety i patrzymy jak eksterminują w wybitnie fajny sposób dziesiątki przeciwników. Animacja jest żywa, dynamiczna, kreska momentami karykaturalna. Całość sprawia świetne wrażenie. Jest co niemiara akcji, multum śmiechu, ale jak dla mnie to największą siłą tego serialu, tym co sprawia, że mówię, że "Samurai Champloo" jest kozackie, jest właśnie ta feudalna Japonia w wersji pop. Jest sporo uproszczeń, sporo przebajerowania, przekolorowania, ale Watanabe sprzedał mi ten wyborny misz-masz bez problemu. Zakochałem się! Dostałem tony zabawy konwencją, masę odwołań, pastisz przechodzący w parodię. Czyli to co tygryski lubią najbardziej. Te 26 odcinków, które składają się na serię konkretnie skopały mi zad i dostarczyły niegłupiej rozrywki na najwyższym poziomie. Za to w zupełnie inną stronę poszli twórcy "Afrosamuraja" i jego drugiej części "Afro Samurai: Resurection". Te dwie produkcje to również czysto rozrywkowe pozycje, które łączą w bardzo udany sposób na pozór dwie przeciwstawne rzeczy: samurajów i hip hop. Fabuła to milion razy wałkowany temat zemsty. W pierwszej części główny bohater jest światkiem morderstwa ojca, więc gdy dorasta i opanowuje sztuki walki idzie się mścić i przy okazji zabija setki ludzi po drodze. W drugiej części kradną ciało zabitego ojca i grożą jego wskrzeszeniem, więc idzie im tego martwego ojca odebrać. I nie ma sensu pisać o dziesiątkach przeszkadzajek po drodze - wszystkie giną. "Afrosamuraj" ma dwie potężne zalety. Pierwsza to świetna, mocno komiksowa kreska. Jest kolorowo, lekko i dynamicznie. Twórcy dali popis swojej wyobraźni i możemy podziwiać wspaniały spektakl. Tą drugą jest klimat. Tym razem nawet nie próbowali udawać, że są jakieś realia czy mrugnięcia okiem. To anime to jeden, wielki gatunkowy kocioł. Ramię w ramię samuraje, cyborgi, roboty, mutanty, rewolwerowcy i demony. Do tego górzyste wsie jak z obrazka, lasy, pustynie, a w tle zabójcy z wyrzutniami rakiet. W jednej chwili przydrożna knajpka jakby wyrwana z "Shoguna", a chwilę później uzbrojone po zęby cyborgi na motorach. Japoński festiwal i ludowe tańce do muzyki puszczanej przez DJ w złotych piksach i ze złotym pistoletem, jadącego na platformie górującej nad drewnianymi chatkami. Hip hop w wydaniu RZA, blanty, złote łańcuchy, sygnety, nadmuchane japonki, kosmiczne pojedynki na miecze i hektolitry wylanej posoki. Obie części "Afrosamuraja" cieszą oko i ucho. Olbrzymia zasługa w tym Samuela L. Jacksona, który użyczył swojego głosu dwóm głównym bohaterom. Oprócz niego można usłyszeć też Lucy Liu, Rona Perlmana i hip hop o samurajach. Te dwa anime to naprawdę ostra jazda, mająca w sobie więcej z japońskiego gore niż kina chambara. Żadnego honoru, żadnego bushido, chodzi tam tylko o zemstę i brutalne zabijanie. Dla fanów dobrej animacji i pokręconych gatunkowo produkcji pozycja obowiązkowa.

Na koniec zostawiłem sobie przysłowiową wisienkę, chociaż ta wisienka to tak naprawdę samurajska uczta. Anime nietuzinkowe, artystyczna, a przy tym bijące po oczach swoim naturalizmem - "Shigurui" (tytuł angielski: "Crazy for Death", ale nie zauważyłem, żeby ktoś na sieci go używał). Jest to 12-odcinkowa historia rywalizacji dwóch samurajów Fujiki'ego Gennosuke i Irako Seigena. Wszystko zaczyna się od turnieju Lorda Tokugawy, w który mistrzowie miecza mają walczyć ze sobą na śmierć i życie (wszystkie dotychczasowe turnieje były rozgrywane za pomocą drewnianych mieczy). Ale zanim dochodzi do walki musimy obejrzeć historię poznania i zrodzonej nienawiści między tą dwójką. Retrospekcja sięga czasu, gdy Irako przybywa do szkoły, w której Fujiki ma zostać pupilem mistrza, wygrywa z nim walkę i zostaje przyjęty na nauki. Zdobywa poważanie, pozycję, ale przez swoją zachłanność i brak szacunku zostaje oślepiony, pohańbiony i wyrzucony. Później się mści. Pełnej historii, która wyjaśniałaby obecność i stan dwójki na turnieju, czy nawet wyniku tej walki nie dane jest widzowi poznać. Te dwanaście odcinków pozostawia w tej materii olbrzymi niedosyt, ale mimo wszystko warto poświęć te cztery godziny i obejrzeć coś co początkowo może się wydawać rzeczą nieskończoną. Animacja mnie zachwyciła. Na efekt składa się wiele rzeczy, przytłumione barwy, kadrowanie, dbałość o szczegóły strojów, broni, przedmiotów, wygląd postaci. Te kilka kadrów które wrzucę pod tekstem nie będą w stanie tego oddać. Jest brutalnie, ostro, krwawo i jest to wszystko dokładnie pokazane, ze zbliżeniem, lubością. Ścieżki dźwiękowej częściej nie ma niż jest, a "Shigurui" momentami wręcz hipnotyzuje. Nie można oderwać wzroku. Co ciekawe walki nie są spektakularne, czasami nawet nie są ciekawe, a jednocześnie w tym swoim naturalizmie, braku finezji są poważnym atutem. To anime jest wyjątkowo... inne, i chyba w tym jego siła.


Jest kilka innych pozycji, które w mniejszy lub większy sposób dotykają tematyki samurajskiej i które miałem przyjemność (bądź nie) obejrzeć. Może zrobią drugi sezon "Shigurui", może coś mi się przypomni, może obejrzę coś jeszcze. Może samuraje będą na flcl po raz drugi.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Pięć najlepszych książek roku 2008

Z żenującą ilością szesnastu książek na koncie zakończyłem ubiegły rok. Jak człowiek odejdzie od tekstów z ubezpieczeń społecznych, czy wcześniej z prawa pracy. Jak odgrzebie się spod ton notatek z postępowania administracyjnego i prawa UE to jedyne na co ma ochotę to odpalić sobie płytę z filmem albo serialem. Aż dziw bierze, że udało mi się tyle, niezwiązanych ze studiami lektur zaliczyć. Wybrałem pięć, które uważam za najlepsze i teraz korzystając z chwili wolnego czasu podzielę się kilkoma przemyśleniami.

5.) "Stukostrachy" Stephena Kinga. Wakacje to najlepszy czas na Kinga, więc rzuciłem się za nadrabianie zaległości. Nieprzeczytanych książek jego autorstwa mam coraz mniej i muszę je sobie dawkować. Tak, więc rocznie czytam dwie, z tych kilku zostawionych sobie na zaś. "Stukostrachów" nie ruszyłem wcześniej z dwóch powodów. Raz, że opinie o tej książce są delikatnie mówiąc różne, a dwa miałem w pewnym momencie dość tematu alkoholizmu i religii, które King lubi sobie powałkować. O dziwo poeta-alkoholik, główny bohater książki jest jej najmocniejszym elementem. King trochę za bardzo miesza, trochę się gubi w swojej wizji. Jest sporo nieścisłości i głupot. Widać, że lepiej mu idzie grzebanie w ludzkich umysłach, zjawiskach paranormalnych i horrorze niż przy fantastyce popularno-naukowej. Bo właśnie "Stukostrachy" to sci-fi z inwazją obudzonych po milionach lat ufokach. Muszę przyznać, że w ogólnym rozrachunku wypada całkiem niezłe. Nie jest to najlepszy King. Pewnie gdybym robił zestawienie jego książek to nie znalazłby się w pierwszej trzydziestce, ale wśród zeszłorocznych lektur wybija się rozmachem, kapitalnymi postaciami, fantastycznym językiem i poziomem pisarstwa, o którym masa pisarzy fantastycznych może pomarzyć.

4.) "Horrorshow!" Łukasza Orbitowskiego. W zasadzie to była lektura powtórna, bo powieść ukazała się w 51 numerze Science Fiction (tym z Batmanem na okładce) i czytałem ją we wakacje 2005 roku. Później Orbit powieść przepisał, przerobił i wydał w formie książki, a ja sobie odświeżyłem i muszę przyznać, po raz wtóry, że jest świetna. "Horrorshow!" to historia kręcąca się wokół krakowskiej giełdy i ludzi bardziej lub mniej z nią związanymi. Jest o żądzy, kłamstwach i duchach. Polskie realia, dobra narracja, bogaty styl Łukasza, galeria fantastycznych postaci i masa grozy wylewająca się ze stron czyni powieść jednym z najlepszych polskich horrorów. Parę lat temu Orbitowskiego można było nazwać pionierem tego gatunku w Polsce. Obecnie trochę tych osób się pojawiło, ale dla mnie w większości to tworzą oni quasi horrory i są za Orbitem daleko w tyle.

3.) "Harry Potter i Insygnia Śmierci" J.K.Rowling. Tak, jestem fanem książek o Potterze i przykro mi, że nie mam na co już czekać. Siódmy tom uważam za bardzo dobry, ale w porównaniu z poprzednimi rewelacyjnymi tomami jest to tylko "bardzo dobry". Po raz kolejny dostałem świetnie napisaną powieść z dopiętym na ostatni guzik światem i przyjemną fabułą. Ładnie pozamykano wątki, ładnie wszystko wyjaśniono, na końcu była spektakularna bitwa i happy end, na który zawsze po cichu liczyłem. Jednak siódmy tom był chyba najnudniejszym z cyklu i w przeciwieństwie do poprzednich książek trochę go męczyłem. Jak dla mnie mógłby być skrócony o kilkadziesiąt stron siedzenia w lesie i zbędnych retrospekcji. No i ten dziadowski epilog, który przypominał fanfic gimnazjalistki i nijak miał się do całości. "Insygnia Śmierci" to lekkie rozczarowanie, ale za razem to dobra książka, dobre zakończenie sagi i jedna z lepszych rzeczy przeczytanych przeze mnie w 2008 roku.

2.) "Pies i Klecha: Przeciwko wszystkim" duetu: Łukasz Orbitowski, Jarosław Urbaniuk. Powieść ma już swój osobny wpis, w którym ją wychwalam, ale i trochę narzekam. Drugie miejsce za język, styl, a przede wszystkim za bohaterów i historię. Czytam obecnie tom drugi. Jeżeli nic się nie zmieni i w 2010 będę robił podobne zestawienie to "Tancerz" ma bardzo dużą szanse znaleźć się wysoko.

1.) "Brudna robota" Christophera Moore'a. Kto czytał ten nie powinien być zaskoczony. To najlepsza książka jaką czytałem w zeszłym roku. Lubię lekką fantastykę, lubię dobry humor i lubię jak mi Kamila poleca lekturę, bo trafia w dziesiątkę. To właśnie dzięki jej namową złapałem się za Moore'a i bardzo prawdopodobne, że facet zostanie jednym z moich ulubionych pisarzy. "Brudna robota" jest świeża, zabawna i przy tym mądra. Śmiałem się na niej na głos, momentami nawet dusiłem się ze śmiechu. Autentycznie! To jedna z najzabawniejszych książek jakie w życiu czytałem. Autor ma lekki styl, wyobraźnię Gaimana i już nie mogę się doczekać kolejnych godzin z jego pisarstwem. Facet idealnie wiąże sceny smutne z wesołymi, a i miesza je tak, że ciężko przewidzieć, czy akurat jakiś chwytający za serce moment nie skończy się salwą śmiechu. Podsumowując: "Brudna robota" to lekka rozrywka na najwyższym poziomie. A w kolejce czekają "Krwiopijcy" i "Ssij mała, ssij"- już nie mogę się doczekać!



Pod skryptem. Wyróżnienie dla "Sztuki Świata Dysku" Pratchetta z rysunkami Paula Kidby'ego. To jedna z najładniejszych książek z jaką miałem przyjemność obcować, a na dodatek dotyczy jednego z najfajniejszych światów jakie stworzyła myśl człowieka. Dziękuję Kamila za pożyczanie i polecanie. Fajnie, że lubimy podobne książki.

piątek, 9 stycznia 2009

Retro short #3

W 1993 roku powstał jeden z najbardziej dojrzałych i ciekawych seriali animowanych jakie wypuściły w świat w latach 90tych Stany Zjednoczone. Na dodatek Polacy mieli olbrzymie szczęście, bo telewizja RTL7 emitowała ów serial w swoim popołudniowym paśmie dla młodzieży - tym samym, w którym leciało kilkaset odcinków "Dragon Balla". O czym piszę? O "Exosquad". Kto oglądał ten z pewnością pamięta, tych których ominęła przyjemność mają czego żałować. Ta odpowiedź na japońskie anime, nie tylko fabularnie dorównywała produkcjom z Kraju Kwitnącej Wiśni, ale w moim odczuciu nadal ma sporo do powiedzenia w temacie. Serial został stworzony przez Willa Meugniota, który maczał palce w najlepszym serialu od Marvela - "X-Menach" (i kilku innych) i Universal Animation Studios, które w latach 90tych zrobiło kilka niezłych rzeczy, w tym serię "Pradawny Ląd".

Akcja "Exosquad" toczy się w XXII wieku i jak można się domyśleć, serial to science fiction w najczystszej formie. Bohaterami są członkowie elitarnego oddziału Able ExoFloty - dzielni ludzie, którzy prowadzą wojnę z Neosapiens - wyhodowaną przez siebie supersilną rasą, służącą jako niewolnicy przy kolonizacji Układu Słonecznego. Oprócz tego, że Neosapiens są wielcy, silni i brzydcy, to mają coś takiego jak rozum i wolną wolę, a co najważniejsze przez lata harówki w kopalniach, hutach i wszelkiego rodzaju budowach chcieli wolności. Korzystając z faktu, że flota ludzi ruszyła w kosmos walczyć z klanami piratów (wysyłanymi w przestrzeń przestępcami) przeszli do ofensywy. Podbili Mars, Wenus, Ziemię i w końcu zaprowadzili własny reżim. Pierwsze o czym należy wg mnie wspomnieć to złożone (jak na serial animowany) uniwersum. Oprócz obecnej wojny, wielokrotnie przywoływane są wydarzenia sprzed 50 lat, kiedy to Neosapiens złapali za broń po raz pierwszy. Tamten konflikt jest wspominany razem z całą masą wydarzeń (wielkich bitew, mniejszych walk, zdrad, sojuszy, badań), o których się rozmawia, które się jedynie wspomina, a które nigdy nie zostały pokazane. Dzięki temu stworzono ciekawą i niejednokrotnie bardzo skomplikowaną historię bohaterów. Wpływało na ich wzajemne relacje. Tworzyło się tło, dzięki któremu można było zrozumieć motywy ich działań. Obecnie nie ma w tym nic dziwnego, ale wtedy to była nowość. Zrobiono to dobrze i płynnie. Można się było wczuć, mieć przekonanie, że ogląda się coś wielkiego. Ta złożoność "Exosquadu" była tym co przyciągało przed telewizory trochę starszą widownie. Było latanie i strzelanie, ale czuło się, że to co leci, to coś więcej niż kolejny serial animowany.

Tak jak napisałem na początku, historia skupia się w głównej mierze na losach siedmiorga ludzi i jednego Neosapiens (walczącego ze swoimi pobratymcami) z oddziału Able i ich poczynania stanowią szkielet serialu. Są jednak odcinki, w których grają oni rolę drugorzędną. Mamy epizody o działaniach ziemskiego ruchu oporu, spiskowaniu oficerów w armii Neosapiens czy szeregowych żołnierzach zrzucanych na okupowane tereny. "Exosquad" poruszał się w tematyce wojennej, ale dotykał wielu ciężkich zagadnień (jak na "zachodni" serial animowany). Był rasizm, który potęgowały olbrzymie pokłady agresji po obu stronach konfliktu. Były poruszane kwestie moralne i etyczne dotyczące tworzenia nowego życia, niewolnictwa czy korzystania z inżynierii genetycznej. Neosapiens, które mogły powstać jedynie w laboratorium walczyły o stworzenie pokolenia mogącego się rozmnażać. Pamiętacie, żeby którykolwiek z seriali dotyczył podobnych tematów? Podejście do widza wyróżniało go wśród dziesiątek produkcji sci-fi. W amerykańskich serialach animowanych nie widziało śmierci bohatera (są oczywiście wyjątki). Tutaj twórcy uśmiercili nie tylko kilka postaci drugoplanowych, ale także dwie z tych najważniejszych - w tym głównego adwersarza Phaetona.
Sam Phaeton to chlubna postać wśród anonimowych antagonistów. Nie dość, że despotyczny, opętany chęcią mordu przywódca, z przeszłością której może się wstydzić, to jeszcze całkowicie rzeczywisty i pozbawiony jakiegokolwiek komizmu (bo dość często z tych złych w serialach Amerykanie robili sobie delikatnie mówiąc jaja). Zresztą dążenie do dominacji, hasła o wyższości rasy i budowa społeczeństwa Neosapiens przypominają Trzecią Rzeszę Niemiecką i teraz robiąc małe rozeznanie w temacie wyczytałem, że twórcy nie ukrywają, że chcieli żeby serialowa rzeczywistość przypominała tą z II WŚ.

To co czyni "Exosquad" wyjątkowe to przede wszystkim kompleksowa i rozbudowana fabuła, podejście do widza, ale także dbałość o szczegóły. Mamy logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, każde wydarzenie ma swoje reperkusje, które prowadzą do kolejnego. Wiele, skądinąd świetnych, amerykańskich seriali animowanych (tych z lat 80tych i 90tych) miało budowę: nowy odcinek, nowa przygoda (czasem trafiała się dwu, bądź trzy odcinkowa historia). Tutaj wyglądało to zgoła inaczej. Uciekano schematom. Postaci ewoluowały, awansowały, zmieniała się ich rola. Działania wojskowe, jak chociażby odbijanie Wenus były dokładnie zaplanowanymi akcjami i trwały po kilka odcinków. To naprawdę było i jest rzadkością. Całość zaczynała się rekonesansem i akcjami dywersyjnymi, później przychodził czas na inwazję, walkami na różnych frontach i kończyło desperacką obroną niedobitków. I to wszystko pokazane z różnych perspektyw. Pokuszę się o użycie przymiotnika "epicki", "Exosquad" to kawał świetnego epickiego serialu. Pieprzoną wisienką na szczycie jest Exo. To najprawdziwsze mechy! Może nie takie gigantyczne roboty jak z Gundama, bardziej przypominające ładowarkę z "Obcego - Decydujące starcie" lub te z ostatniej części "Matrixa". Tyle, że maszyny w których walczyli bohaterowie były znacznie bardziej mobilne i uzbrojone. Animacja była bardzo dobra, może nie powalająca, ale te wszystkie większe lub mniejsze potyczki oglądałem z wypiekami na twarzy.

Serial liczy dwa sezony. Pierwszy liczy 13 odcinków, drugi jest trzykrotnie dłuższy. Kończy się to tak, że można mówić o zamkniętej historii. Ziemia zostaje wyzwolona, Neosapiens pokonani, ale zostawiono sobie otwartą furtkę do ewentualnej kontynuacji. Na horyzoncie pojawia się trzecia, tym razem obca rasa. Kolejny sezon (a jeszcze lepszym rozwiązaniem byłby pełnometrażowy film) mógł przynieść naprawdę dużo emocji. "Exosquad" jest całkiem nieźle dostępny. Można go znaleźć w sieci p2p, serwisach pokroju YT czy obejrzeć na Hulu (o ile się mieszka w USA). Coś co było świetne, gdy oglądało się to ponad dekadę temu nie zawsze wytrzymuje próbę czasu, więc nikogo nie namawiam. Może kogoś tym wpisem zachęcę i przytaknie mi później, że ta produkcja jest ponadczasowo dobra.

środa, 7 stycznia 2009

Grudzień miesiącem Kevina Smitha

Pierwsze primo: Najlepszego w Nowym Roku. Samych smakowitych dóbr kultury popularnej do spałaszowania i opisania (o ile gdzieś to opisujecie) Wam życzę - sobie z resztą też.

Drugie primo: Jakoś mnie tak wzięło na Smitha. Bardzo. Wszystko zaczęło się trzeciego grudnia kiedy to przeczytałem na blogu Kamila Śmiałkowskiego o DVD "Sold Out: A Threevening with Kevin Smith". Złapałem się za p2p i wyszukałem wszystkie trzy DVD, ściągnąłem i zacząłem oglądać. Plan był taki: tylko po kilkanaście minut, tak żeby zabić czas przy posiłku, prasowaniu czy żeby zmęczyć się przed snem. Dawkowanie skończyło się drugiego dnia. Ruszyłem z trzema maratonami i czasami oglądałem do upadłego. Mam dwa słowa: orgia śmiechu. Mniejsza bądź większa, ale śmiałem się praktycznie przez cały czas. Dla tych którzy nie wiedzą, bądź nie chciało się kliknąć na link, żeby przekonać się co skłoniło mnie do oglądania tych wydawnictw. Są to nagrane na DVD spotkania, gdzie reżyser (scenarzysta, aktor) odpowiada na pytania i sprzedaje tony anegdot dotyczące przemysłu filmowego i swojego życia prywatnego, a przy okazji robi tym świetną promocję swoim filmom. Pełne wulgaryzmów, kawałów o pierdzeniu i robieniu laski, ale też pełne cholernie celnych spostrzeżeń i również bardzo inteligentnego dowcipu monologi Smitha są wielokrotnie lepsze od występów wielu uznanych stand up komików. Facet ma niesamowity dystans i do świata, i do siebie, i do tego co robi i mimo, iż jego filmy to komedie pierwszej klasy to właśnie podczas tych spotkań najlepiej widać jak olbrzymie pokłady poczucia humoru nosi w sobie ten człowiek. Więc obejrzałem: "An Evening with Kevin Smith", "An Evening with Kevin Smith 2: Evening Harder" i "Kevin Smith: Sold Out - A Threevening with Kevin Smith" i każdy z nich jest rewelacyjny, ale każdy mógłby być ciut lepszy. Pierwszy to niepotrzebna masa idiotycznych pytań z widowni, które sprowadzały się do zaproszeń na piwo albo propozycji spalenia jointa (lub zrobienia laski). Drugi (szczególnie druga połowa drugiego) udowadnia, że Anglicy to nudne parówy - chociaż zdarzyło im się kilka fajnych i naprawdę śmiesznych momentów to na ogół nie bardzo wiedzą o co chcą pytać. Trzecia natomiast to głównie kilka bardzo długich monologów Smitha, który chyba wolał nie tracić czasu na użeranie się z pytającymi, tylko opowiedzieć to co sobie przyszykował gdy tylko pojawi się okazja. Bo jak inaczej rozumieć godzinną opowieść o psach w odpowiedzi na pytanie: "Czy będzie robił coś jeszcze dla dzieci?". Te godzinne słowotoki wypadają świetnie i naprawdę można się kulać ze śmiechu, ale brakowało kontaktu z publicznością. Jeżeli ktoś lubi filmy Kevina, ma na zbyciu pół dnia to niech się zaopatrzy. Spazmy od śmiania się gwarantowane.

No i rzuciłem się na filmy. Szczególnie na te których nie widziałem, bądź widziałem dawno, bo obie części "Sprzedawców" znam praktycznie na pamięć. Zacząłem od nieznanych mi "Szczurów z supermarketu", które leciały w Święta w telewizji. I muszę przyznać, tutaj się trochę rozczarowałem. Niespecjalnie mi się to podobało. Ten film, w dorobku Smitha, strasznie odstaje od reszty. Dowcip jakiś słabszy, aktorstwo jeszcze słabsze i nakręcone to jest w jakiś taki niezbyt przyswajalny sposób. Z bólem serca, ale muszę napisać - dialogi, które w jego filmach są najmocniejszą stroną tutaj są recytowane, a nie grane. Brzmią sztucznie, a apogeum tego jest dialog między Brodiem, a Stanem Lee. W stosunku do "Sprzedawców" to jest smutny krok wstecz. Dzień z życia dwóch szczeniaków włóczących się po centrum handlowym nie jest nawet w połowie tak ciekawy i zabawny jak dzień dwóch szczeniaków z małego sklepu. "Szczury z supermarketu" dobrze udają, ale wydają się być o niczym. To taki zbiór bardziej lub mniej (lub w ogóle nie) śmiesznych scen ułożonych wokół wątku popsucia jakiegoś wioskowego show. Kiedyś postaram się jednak wrócić do niego i zgłębić jego kultowość z piwem, tak na spokojnie.

W następnego dwa dni wrzuciłem dwa kolejne. Na dobry początek poszła "Dogma" - pierwszy film Smitha, który obejrzałem jakoś dzięki rekomendacji z Machiny. Było to jeszcze w podstawówce i w przeciwieństwie do wszystkich moich dopuszczonych do bierzmowania znajomych - szalenie mi się podobał. Podoba mi się za każdym razem jak go sobie odświeżam i tak też było i tym razem. Rozważania na temat wiary, religii, czarnych apostołów, Boga, jego nieomylności i sensu istnienia (no dobra, tu się chyba zagalopowałem) rozbrajają. Drugim był "Jay i Cichy Bob kontratakują", również któraś tam powtórka. Tutaj całkowita jazda po bandzie. Kevin dał chyba upust wszystkim swoim szalonym i głupkowatym pomysłom i uwielbieniom. Zrobił sobie jaja z show biznesu, przemysłu filmowego, społeczności haterów, fanów, eko popaprańców i wyszło mu to cholernie dobrze. I jeżeli ogląda się te dwa filmy znając z DVD anegdoty i historyjki, które Smith opowiadał na tych wszystkich spotkaniach z fanami odbiera się je jeszcze lepiej. Te drobne mrugnięcia okiem, odwołania do pewnych wydarzeń czy pewne sceny, które spowodowały jakieś tam inne reperkusje nabrały dodatkowego znaczenia i jeszcze przyjemniej się to wszystko oglądało.

"W pogoni z Amy" obejrzałem natomiast już w styczniu, ale znajdzie się jednak w tym grudniowym podsumowaniu. To jeden z tych filmów, na które zawsze brakowało mi siły i ochoty, chociaż spokojnie półtora roku był w moim posiadaniu. Na ten mój opór składały się dwa czynniki. Doskonale wiedziałem o czym jest (bo można komuś zepsuć go jednym zdaniem złożonym i ktoś mi to zdanie kiedyś powiedział) i to mnie trochę odstraszało. Drugi to taki, że nasłuchałem się opinii jaki ten film jest smutny i ze smutną końcówką, i zwyczajnie nie chciałem oglądać takiego Smitha (tak jak nie obejrzałem nigdy alternatywnej końcówki "Sprzedawców"). Zebrałem się i nie żałuję. To bardzo prawdziwa, zarazem cholernie śmieszna i okropnie smutna rzecz. To, że Smith kręci świetne filmy o rozmawianiu to nie żadna nowość. Praktycznie każdy dialog to perełka i w tym wypadku "W pogoni za Amy" nie jest wyjątkiem. Jest naprawdę kilka wyczesanych, zapadających w pamięć wymian zdań. Jednak tutaj zauważyłem w tym rozmawianiu bohaterów coś co mnie drażniło. Statyczność. Widać ją szczególnie w tych pierwszych filmach. Bohaterowie stoją/siedzą/leżą/grają w rzutki i rozmawiają, jedno ujęcie kamery, dość często poruszający się w na którymś planie ludzie (np. mężczyźni wychodzący z damskiego kibelka), którzy mieli robić wrażenie, że coś się dzieje. W późniejszych produkcjach zdarzało się tego trochę mniej, Kevin eksperymentował np. z różnymi ujęciami, ale w Amy było chyba tego najwięcej i mnie to tutaj denerwowało. Nie mniej jednak oceniam cholernie wysoko. Wartościowy kawał kina. Nie mogę, muszę napisać. Marzy mi się obejrzeć kiedyś ten film w czerni i bieli.


Obejrzałem również ten film, którego w Polsce nie obejrzymy przez najbliższe pięć miesięcy, a mając w pamięci różne dziwne poczynania dystrybutorów, obawiam się, że może to być i dłuższy czas oczekiwania. "Zack and Miri Make a Porno" - co tu dużo mówić, mistrzostwo wśród wulgarno-obleśnych komedii romantycznych. Dzięki ci p2p. Jak zawsze fantastyczny Seth Rogen, przesympatyczna Elizabeth Banks, rozbrajający Mewes i masa przyjemnych facjat w rolach drugoplanowych + występy gościnne prawdziwych gwiazd porno. Fabułę można zrozumieć całkowicie z trailera, więc nie będę się wygłupiał w opisywanie. Po prostu szczerze polecam i nie tylko ja, bo i mojej Kamili się podobał, a i Guru umieścił go w swoim podsumowaniu jako najlepszą komedię roku. Warto. Jak będą go grać w moim mieście to sobie pójdę, z piwem.


Trochę tych filmów obejrzałem. Czasem były dobre, czasem bardzo dobre. Było też sporo gównianego kina klasy B. Rzadko które filmy mają tak wysoką wartość powtórnego seansu jak filmy Smitha, które można oglądać na okrągło i nie znudzić się nimi. I jak nie lubię komedii, tak te przez lata były dla mnie za każdym razem całkowicie strawne. Liczę, że Kevin się rozkręci i pokręci jeszcze dwa razy tyle. I niech w końcu zrobi horror. I musical Gwiezdnych Wojen! A komiksy, książki i animka Smitha to już innym razem, bo przyznam się, nie mam, nie widziałem i nie czytałem żadnej z tych rzeczy. Ale nadrobię!