niedziela, 29 marca 2015

Ten niedzielny wpis z poprzedniego tygodnia*, czyli kilka słów o Blomkampie

Jeżeli nasza przyszłość ma wyglądać jak ta z filmów Neilla Blomkampa to delikatnie mówiąc jesteśmy w dupie. Teraz mógłbym rzucić żart o jej kolorze, skoro 2/3 jego filmów dzieje się w Afryce, a pozostała część na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Skupię się jednak na tym, że oglądam te filmy z bananem na mordzie, ale gdy później wracam do nich myślami, to jestem przygnębiony. To ponure i smutne obrazki ze świata, który zatrzymał się wczoraj, a jedyny postęp jaki można zaobserwować zachodzi w zbrojeniówce. Pamiętam "Elizjum", w którym Matt Damon głównie biega i robi głupie rzeczy, i co mnie uderzyło to fakt, że za 140 lat na ulicach będą stały identyczne samochody jakie stoją teraz. Bieda, sierotki czytające bajki przy świeczkach i robotnicy pracujący na akord. Gdzieś tam w przestrzeni kosmicznej unosił się pełne luksusów i wiecznego życia Halo, ale na Ziemi przeludnienie, choroby i przestępczość. I nie oszukujmy się, ja żyję w centralnej Polsce. Szesnaście kilometrów do centrum Łodzi. Od dziecka wiem, gdzie wyląduję.

Blomkamp jak nikt potrafi pokazać parszywą mordę otaczającego nas świata. Jego Los Angeles to gniazdo szczurów. Jego Johannesburg to psychole kontra mutanci z piekła. Tam wrzuca swoich bohaterów, tam każe im egzystować, walczyć i ginąć. Zdarza mi się obejrzeć jakieś zapomniane filmy sci-fi z epoki VHS. To często, ze względu na bardzo ograniczony budżet, ubogie w scenografie, efekty specjalne, kostiumy produkcje. To co tam pokazują jest skromne, żeby nie powiedzieć ubogie, a zdecydowanie łatwiej pokazać z małym budżetem biedotę i patologię, niż wielkie bogactwa. Tamta bieda i ta u Blomkampa się mocno różnią. Ta z lat 80tych i 90tych, nawet w surowym, postnuklearnym wydaniu, bywała pocieszna. Wierzę, że za 20 lat takie "Elizjum" czy "Chappiego", na którym byłem w zeszłą sobotę w kinie, będzie się odbierać cały czas bardzo serio.

"Chappie" to dobrze skręcone sci-fi, do tego fajnie romansujące z cyberpunkiem - od którego się ostatnio odsunąłem, ale nadal zajmuje ważną część w moim sercu. Dosyć długo zastanawiałem się czy tak "Chappiego" nie klasyfikować. Gatunkowi puryści napiszą, że brakuje tu tak wielu elementów charakterystycznych i że "nie!". I pewnie będą mieli rację, bo i hackerstwo słabe, ograniczone do włożenia pendrive'a, i korporacja taka przyjazna światu, miastu i ludziom, i miasto bez wieżowców, neonów, motocykli, i nocy mało, i narkotyków, i robokończyn, i cyberwszczepów i w ogóle dzieje się teraz - za kilka miesięcy!
Ok. Powymieniałem to wszystko sobie i wychodzi, że to rzeczywiście nie jest cyberpunk.
Ale mamy ducha w pancerzu, gigantycznego mecha, gangi, strzegące porządku policyjne roboty i zamieszki na ulicach, gdy tylko te roboty przestają działać. Jest zarysowane rozwarstwienie społeczne. To takie obrazki prosto z cyberpunku. I dlatego piszę, że ten film z nim romansuje. Przynajmniej w moim odczuciu. Były momenty, w których żałowałem, że nie pokazali czegoś inaczej, że trochę zmarnowali potencjał sceny. Z tym, że Blomkamp chyba już tak ma.

Pomijając wizję świata, która nie przypasowała tak do końca moim oczekiwaniom to brakowało mi zdecydowanie akcji. Aż się prosiło, żeby pokazać więcej gangsterskiego życia. Nie zabolałoby, gdybyśmy mieli kilka minut więcej starć tłumu z policją. Ta budząca się i zyskująca świadomość SI w ciele Chappiego wystarcza, żeby pociągnąć film - jest interesująco, zabawnie, chociaż trochę za bardzo ckliwie. Sam proces nauki i poznawania świata, swoich możliwości wyszedł zaskakująco fajnie. Zaraz jak zobaczyłem scenę z gumowym kurczakiem trochę wpadłem w panikę. Przed oczami stanęły mi te wszystkie komedyjki z lat 80tych i 90tych, gdzie pokraczny robot/ zagubiony kosmita/ fajtłapowaty obcokrajowiec poznaje US&A, wszystkiemu się dziwi, wszystko jest dla niego nowym wspaniałym doświadczeniem. W "Chappie" udało się uniknąć banału, a na scenach komediowych nie czułem zażenowania. 

Taki właśnie mam problem z filmami Blomkampa. One mi się bardzo podobają. Masa rzeczy jest tam zrobiona na tip top. Ale zawsze znajduję coś na co narzekam. I to nie jest takie marudzenie dla samego marudzenia, szukanie dziury w całym. Po prostu jak coś się ociera o arcydzieło, a nie udaje mu się nim zostać, to lubię mu to wytknąć. Neill Blomkamp ma 35 lat i trzy duże filmy science fiction za sobą. Przed nim piąty Alien i wierzę, że mimo wysokich ocen, uznania krytyki i publiczności, które tymi filmami zdobył, to były one rozgrzewką i teraz dostaniemy prawdziwą petardę, kopa w ryj na którego czekamy od lat. 

I jeszcze taka pierdoła. W jego filmach lokowane są produkty Sony. W "Dystrykcie 9" było VAIO, ale w "Chappiem" PS4 zaliczyła chyba najlepszy product placement jak firma mogłaby sobie wymarzyć. 


*docelowo wpisy mają się pojawiać co niedzielę, taka regularność, ale w związku z pewnymi sprawami rodzinnymi, które trwały tydzień, ta notka nie została skończona w zeszłą niedzielę. Co da się odczuć i nie jestem z niej do końca zadowolony. Ale musiałem coś puścić. 

sobota, 28 marca 2015

Cockblocker

Pojawia się David Robert Mitchell - facet, którego nikt nie zna i robi coś. czego jak podejrzewam, się nikt nie spodziewał. A może inaczej, czego ja się nie spodziewałem. Typ skręcił horror, który nie dość, że jest inteligentną rozrywką, bawiącą się schematami kina grozy i nawiązującą do najlepszych dzieł gatunku, nie dość, że jest obrazem ładnym pod każdym względem, dobrze zagranym, i zachwycający ścieżką dźwiękową, to jest jeszcze straszny -  kiedy się go ogląda, ale "po" również, bo to tak przy okazji, zostaje w człowieku. Chodzi za nim. 

"Coś za mną chodzi" - o nim dzisiaj kilka słów. 

I   T         F   O   L   L   O   W   S

Wracałem z kina po nocnym seansie sam. Do tego jeszcze wrócę. Było grubo po północy. Pustki to w porównaniu z tym co spotkałem GRUBE słowo. W trakcie prawie piętnastominutowego spaceru do domu nie natknąłem się na żadnego przechodnia, nie minął mnie żaden samochód. Na słuchawkach elektronika z nowego, świeżego soundtracka do "Hotline Miami 2: Wrong Number", czyli czegoś w pewnym stopniu, podobnego do tego co słyszałem na sali kinowej. Dlaczego o tym piszę? Jeżeli ktoś film widział, to wie mniej więcej, jak bardzo przerażający mógł być ten powrót. Myślę, że była kwintesencją wszystkich powrotów po horrorze. Kiedyś wracaliśmy z "Obecności" i zaraz po wyjściu z kina prawie weszliśmy na jadący do nas tyłem wózek inwalidzki (z pasażerem który sobie dawał odpocząć ręką - kino jest w dołku). Tamta sytuacja, była w porównaniu z moim dzisiejszym powrotem... heheszkiem. Cały ten akapit można było pominąć, to tylko taka próba oddania mojego obecnego stanu. 


"Coś za mną chodzi" to jednocześnie obraz niepokojący i elektryzujący. Jeżeli miałbym porównać go z jakimkolwiek innym horrorem, to pierwszym jaki przychodzi na myśl jest "Halloween" Carpetnera. Nie wiem na ile jest to krzywdzące dla filmu Mitchella, na ile mu schlebia, ale jeżeli zaczynam się nad tym zastanawiać, to na myśl przychodzi tylko Gigant John. Nie ma sensu doszukiwać się tutaj podobieństw na gruncie "slasherowym" - chodzi głównie o feel, atmosferę niepewności i ciągłego zagrożenia. Jest intensywnie, bo w każdej scenie filmu - no może poza tymi dziejącymi się w samochodach - czujemy, że za chwilę może nastąpić atak. 

Film był kręcony w Detroit. Nie bez przyczyny o tym wspominam. Może wyolbrzymiam, bo przedmieścia w Stanach zawsze wyglądają tak samo, ale dosyć szybko odczułem, że wszystko w tym filmie umiera. Da się odczuć po zwykłej samochodowej przejażdżce. Panuje dziwna stagnacja. Bohaterowie są uwięzieni, próbują uciec od rzeczywistości umierającego molochu, która czai się za rogiem i zagraża ich egzystencji. Nie jest to clue programu, ale da się odczuć nastrój reżysera. Pokazuje opuszczone dzielnice (dom za domem - każdy popada w ruinę), wspomina 8 Milę, oglądamy Szpital Psychiatryczny Northville (jedna z ważniejszych scen filmu ma w nim miejsce). To funkcjonuje jako tło, ale jednocześnie przygnębiało mnie to cholernie. Nie wiem na ile było to celowe działanie, na ile dzieło przypadku, ale doda to "It Follows" znaczenia na kursach filmoznawczych, a widza łatwiej dosięgnie ponury nastrój.

Taki tytuł notki nie jest bez powodu. Chciałem iść na ten film na randkę, ale mój wybór repertuaru spotkał się z krytyką. Może i dobrze, bo ten film to taki sam cockblocker jak Tobey Maguire w "Spider-Manie". Albo może "Spider-Man" Sama Raimiego? Zabawna sprawa, bo jedna z pierwszych scen dzieje się w Redford Theatre, w tym samym, w którym odbyła się premiera "Evil Dead". 

Przesłanie filmu jest dość jednoznaczne: bądź wstrzemięźliwy, zero przypadkowego seksu - inaczej zostaniesz ukarany! To takie MOCNE rozwinięcie pierwszej zasady slasherów: SEKS=ŚMIERĆ. Tym co pokazał Mitchell odczuwałem też echa "Ringu" Kojiego Suzuki. Samego zamysłu i filozofii autora, który z każdą kolejną przeczytaną książką wydawał mi się większym mizoginem. To "coś" co chodzi za bohaterami, przechodzi z osoby na osobę, jak wirus, choroba weneryczna - podczas stosunku i tylko wtedy osoba, która ją przekazała może czuć się względnie bezpieczna. Podobnie miało się to w przypadku klątwy Sadako, która nota bene, też była swojego rodzaju wirusem, a taśma z nagraniem musiała być skopiowana i pokazana kolejnej osobie - co też zapewniało względne bezpieczeństwo, i co też było tylko częściową prawdą (ale to już temat na kolejną notkę). Także nie ma sensu iść na randkę na ten film - cock block gwarantowany, chyba że mamy do czynienia z jakąś podświadomą samobójczynią - wtedy nawet może warto uciekać gdzie pieprz rośnie.

Wierzę, że wielu ludzi bolała highschoolowa próba rozprawienia się z "upiorem". Z tym, że to też wielkie nawiązanie do tradycji zastawiania pułapek na Boogeymana. A i samo niedopowiedzenie w końcówce - umówmy się, tak nie kończą złe filmy. Nie widzę sensu rozwodzenia się nad tym "co" chodzi za bohaterami. Siła tego tkwi w byciu nienazwanym. Gdyby za tym stała większa wytwórnia, to pewnie za dwa lata moglibyśmy się spodziewać originu direct to dvd. Może to nie nastąpi. 

Podsumowując:

"It Follows" dla wyrobionego odbiorcy będzie ucztą, z której wyniesie emocje, satysfakcje i spełnienie. Wyobrażam sobie, że wielu podeszło do niego sceptycznie, a gdzieś tak w połowie filmu, zamiast wypatrywać wpadek Mitchella, szukali wyłaniającego się z drugiego planu tego który podąża.

Jeden z najlepszych horrorów tej dekady. Pozycja obowiązkowa. Warto obejrzeć w kinie, 

niedziela, 15 marca 2015

Wyrwany z kontekstu

Była niedziela, późny wieczór. Odbierałem przyjaciół z kina, bo seans kończył się na tyle późno, że nie mieli czym wrócić do domu. Niedziela wieczór to moja ulubiona pora na przejażdżkę. Jestem przeciętnym kierowcą i do tego kiepskim człowiekiem, więc jak jest duży ruch to jestem rozdrażniony. Niedziela wieczór mi pod tym względem odpowiada. Ruch jest na poziomie, który mnie nie irytuje. Mogę skupić się na mieście. Czerpać przyjemność z jazdy. Żadnej muzyki, tylko dźwięk silnika. Więc skoro miałem okazję zrobić kurs, to skorzystałem.
Odebrałem ich spod Wytwórni. Wjechałem na Włókniarzy (bo dla mnie to zawsze będzie Aleja Włókniarzy), a tam cały prawy pas, jak okiem sięgnąć zablokowany. Sznur samochodów jadących góra 20 km/h, blokujących, na każdym skrzyżowaniu, tych co chcą skręcić w prawo. Klaksony, wbijanie się na siłę, ludzie krzyczący do siebie przez okna. Burdel na kółkach. Przyglądałem się rejestracjom. To głównie zadbane auta były. Może nie nowe, chociaż duża część i tak spoza przedziału cenowego, którym bym sobie w ogóle głowę zawracał, ale rzucało się w oczy, że auta były ładnie utrzymane. Błyszczący lakier, custom paint, jakiś spoiler, dobra felga. Wzorek. Rejestracje, które widziałem były z Łodzi i okolic.

Tak sobie patrzymy na te auta, przedziwna sytuacja. Mam ich po prawej, mijam tak wlekące się fury za kilkaset tysięcy złotych i wszyscy nas patrzą. Nie wiedziałem co czuć, nie wiedziałem co myśleć. Wyrwany z kontekstu, nie na miejscu. Nie wiem jak to nazwać. Skręciliśmy w Pabianicką, na szczęście skręca się tam z dwóch pasów, a oni zablokowali tylko prawy. I mijam kolejne dziesiątki. Tutaj się trochę konwój rozpadł. Przy Porcie, kiedy wbiłem się na obwodnicę zobaczyłem ich kolejne dziesiątki, ustawione w kolejce, jadące powolutku po parkingu. Wydaje mi się, że pod wielkim, żółtym napisem Ikea stała zaparkowana naczepa, świecąca lampkami jak ciężarówka Coca-Coli. 

Był 30 listopada 2014 roku. Zastanawialiśmy się co to było. Przychodziły różne rzeczy do głowy. Najbardziej szalone scenariusze, nawet takie które ocierały się o Strefę Mroku. Muszę wyjaśnić jedno. Była noc, a ja emocjonalnie wyczerpany. Wyeksploatowany weekendem do granic możliwości. To był ten moment, kiedy wydaje się, że najlepszą rzeczą jaka może się zdarzyć, jest wjechanie na obwodnicę autem. Że poza tą ciemnością, którą rozrywają reflektory twojego samochodu nie ma nic. I natykasz się na kawalkadę sportowych (albo udających sportowe) aut. Ci wszyscy ludzie, którzy na ciebie patrzą, mają jakiś cel, którego ty nie znasz i ze swojej pozycji, z pasa szybkiego ruchu, nie jesteś w stanie pojąć. To jest samotność. 

To było na swój sposób straszne doznanie. Z kategorii tych, które potrafią zaburzyć rytm życia i plany. Z tego wszystkiego przegapiłem nasz zjazd i zrobiliśmy kilkanaście kilometrów więcej. Wracaliśmy do domu przez pokryte mgłą wioski. Jak po tym wszystkim iść spać?

Był 30 listopada 2014 roku. Rok wcześniej zginął w wypadku Paul Walker. Nie znalazłem lepszego wytłumaczenia dla tamtego wydarzenia, upewniło mnie co do tej tezy kilka wpisów w internecie. Nie znalazłem żadnej wzmianki w prasie, chociaż przyznaję się, nie przykładałem się w poszukiwaniach. Nie widziałem policji, więc podejrzewam, że była to jakaś oddolna, fanowska i raczej nielegalna inicjatywa. Takie rzeczy uzmysławiają mi jak wiele dzieje się poza sferą moich zainteresowań. Jak bardzo nasze życie nas ogranicza, jak pewne kultury są od siebie oddalone, jak niewiele o sobie wiedzą. Dla mnie początkowo było to bardziej niż niezrozumiałe. Bo to była masa samochodów, a Paul Walker, to nie Paul Newman. Ale dokonań aktorskich nie można mierzyć poziomem oddania fanów. Później, ktoś mądry mi wytłumaczył, że dla wielu ludzi filmy z serii "Szybcy i wściekli" i Brian O'Conner wpisują się w styl życia i pewnie dla nich niezrozumiałe jest, że można lecieć do Paryża i przesiedzieć kilkanaście godzin pod księgarnią tylko po to by przez trzy minuty popatrzeć na jakiegoś starego typa, który maźnie autograf na książce.

Kilka dni wcześniej zmarł Stanisław Mikulski. Cierpię na bezsenność i kilka nocy kotłowała mi się w głowie myśl: ilu ludzi poszło na pogrzeb czy mszę w jego intencji?

niedziela, 8 marca 2015

Jest tyle powiedzonek o psach, ale o negatywnym wydźwięku, zastanawiające...

W moim mieście znikają psy. Proceder trwa od kilku miesięcy, ale niespecjalnie się nad tym do tej pory zastanawiałem. Te wiszące na słupach kartki łączyłem raczej z "Małymi ludźmi w żółtych płaszczach", nowelą Kinga ze zbioru "Serca Atlantydów". Szedłem do pracy i widziałem te dziwne ogłoszenia: "Zniknął roczny, poczciwy golden w trakcie leczenia. Bardzo go kochamy chociaż jest głupiutkim grubaskiem. Nagroda". Tych ogłoszeń zaczęło pojawiać się coraz więcej, także w internecie, a gdy okazało się, że również znajomi, jakiegoś tam zaginionego psa szukają, w głowie pojawiła się inna myśl. Ostatnim był zaginiony pudelek miniaturka, za którego oferowano 5 tysięcy złotych nagrody i przy którym zrobiło się głośno o problemie. Internauci zaczęli prowadzić śledztwo, namierzono nawet ludzi rumuńskiego pochodzenia, którzy wyrabiali mu lewe papiery.

W Stanach kradzieżami psów dla okupu zajmują się przestępcy już od wielu lat. I może wydać się to śmieszne, ale nie zawsze są to cienkie bolki, które czekają na tę jedną robotę, tę po której zaczną coś znaczyć. To oportuniści, którzy znają w miarę dobrze prawo i wiedzą, że są w stanie się z tej kradzieży wykręcić sianem. Traktują to jako dodatkowe źródło łatwego zarobku. I jestem w stanie uwierzyć, że w moim powiecie istnieje podobna szajka porywaczy psów. 


Ta myśl wywołała lawinę skojarzeń i wspomnień, której nie byłem w stanie zatrzymać. Jako, że mamy w domu od 16 lat shih-tzu to pierwsze co mi przyszło do łba to "7 psychopatów" Martina McDonagha. W tym filmie Christopher Walken i Sam Rockwell, którzy parają się takimi porwaniami dla okupu, zwijają ukochanego shih-tzu gangsterowi. Postać grana przez Rockwella po godzinach para się też innym zajęciem, dlatego ta kradzież nie jest na pewno przypadkowa, ale ma dla wszystkich niesamowicie bolesne konsekwencje, których już pewnie nie przewidział. Wydaje się wybitnie nieprawdopodobnym, żeby w Pabianicach, te porwane czworonogi zwracał ktoś o kosmicznej aparycji Walkena, ale jeżeli się o tym pomyśli... taki dystyngowany, starszy pan na pewno nie wzbudzałby podejrzeń. Myślę, żeby wywinąć się od oskarżenia o kradzież, trzeba mieć właśnie takiego starszego pana, który sprzeda historyjkę o znalezieniu zbłąkanego ulubieńca swoją grzecznością i pewnością siebie. 

Warto ten film obejrzeć, dla świetnego scenariusza i bardzo dobrych kreacji aktorskich. McDonagh zachwycił mnie "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj", a "7 psychopatami" utwierdził mnie w przekonaniu, że na jego następne filmy warto czekać. 



Drugie co przyszło mi do głowy to "Zabić, jak to łatwo powiedzieć", które w przeciwieństwie do filmu z Walkenem nie jest absolutnie zabawne. To gangsterska historia spod znaku noir. Jakiś stary dupek obmyśla plan na obrobienie mafijnej gry w pokera. Plan wydaje się idealny, ale oczywiście nie jest, bo Firma ściąga dobrego cyngla, który wszystko naprawia. Jednym z facetów, którzy uczestniczą w napadzie jest Russell, uzależniony od drugów Australijczyk, który wygląda w tym filmie jak mocno skacowany Neil Gaiman. Russell kradnie psy w sąsiedztwie i wywozi je furgonetką na Florydę, aby tam je sprzedać. 


Kto kupuje psy na Florydzie? To pytanie przez jakiś czas nie mogło mi wyjść z głowy. Czy psy rasowe są tam aż tak drogie? Czy nie ma na Florydzie psów w schroniskach? A może Russell jechał setki kilometrów, żeby sprzedać je jakiemuś Chińczykowi prowadzącemu knajpę dla wtajemniczonych? Co jeżeli psy, które znikają w moim sąsiedztwie trafiają na czyjś stół? Albo są sprzedawane Niemcom? Pamiętam, że w okolicy, w której się wychowywałem była fabryka torebek. Już na początku lat 90tych raczej niczego nie produkowała, ale był tam stróż i ten człowiek wyłapywał koty w okolicy. Na skórki. To prawdopodobnie spotkało syjama mojej matki. Czasami, kiedy te znikające psy nie pozwalają mi spać, myślę o kocie mojej matki. Trochę go jeszcze pamiętam.


"Zabić, jak to łatwo powiedzieć" to historia tzw. inside job, więc wszyscy, których oglądamy to przestępcy. Wiemy od samego początku jak to się skończy, w końcu naprawia sam Brad Pitt. Są winni i muszą być ukarani. Wydaje się historią bardzo prostą, nie ma tutaj zaskoczenia, ale diabeł tkwi w szczegółach. Akcja filmu zbiega się z kampanią prezydencką i wielkim kryzysem ekonomicznym, który nawiedził Stany. Interesujące jest to, że rozmowy, które prowadzą bohaterowie filmu, zdają się po pewnym czasie być o czymś zupełnie innym. Gdzieś tam w tle zazwyczaj gra telewizor i widzimy kłamiącego polityka. Gdzieś w tym wszystkim możemy znaleźć analogie do wydarzeń obserwowanych na ekranie. I nawet mniej wyrobiony kinoman, wyłapie, że film nie jest o tym sprzątaniu po napadzie na szulernie.

Film kończy monolog Pitta o tym, że Ameryka to nie jest kraj, to są interesy, i podobne odczucie można odnieść oglądając "Brudny szmal" na podstawie opowiadania Denisa Lehane'a. Te dwa ostatnie filmy łączy inside job i James Gandolfini, i jest też pies. Tym razem zwierzę, zostało poświęcone jako chory dowód miłości Erica Deedsa do Nadii. Ratuje je Bob, który jest barmanem w knajpie swojego kuzyna Marva (którego gra Gandolfini). W "Zabić, jak to łatwo powiedzieć" Gandolfini gra zabójcę Mickey'a, który jest na dobrej drodze, żeby wylecieć na stałe z branży. Przylatuje z Nowego Jorku na robotę i zaczyna ją od uchlewania się. O ile dobrze kojarzę, to jest na warunkowym i samą swoją obecnością zagraża całej akcji. W "Brudnym szmalu" Marv to też złamany przez życie facio. Przygniatają go problemy finansowe i jedynym wyjściem wydaje mu się okradzenie własnego baru, który jest punktem zrzutu brudnej forsy mafii. Swój interes stawia ponad lojalność wobec rodziny, jako pomagiera dobiera sobie psychicznie chorego Deedsa, którego poznaje gdy ten zaczyna prześladować Boba. Wyjęcie z kubła na śmieci pociętego szczeniaka to kamyczek, który porusza lawinę zdarzeń. Nie dla wszystkich kończy się szczęśliwie. Ale chyba tak jest już w życiu, że coś co dla kogoś jest wielkim szczęściem, okazuje się dla innego gwoździem do trumny. Bo Ameryka to tylko interesy, a one nie zawsze się udają.

Oglądam niedawno na ścianie, jak ktoś dzieli się zdjęciami dużego myśliwskiego psa. Pies zniknął już jakiś czas temu, trochę wcześniej, z tego samego podwórka zniknął inny pies, kundelek. Wychowywały się razem. Właściciel sugeruje, że psy są najprawdopodobniej właśnie razem i mam nadzieję, że rzeczywiście są, i że nie trafiły na psychopatę i nie są razem, ale w niebie. Bo wiecie, chociaż to słabe pocieszenie, to wszystkie psy idą do nieba.