Pojawia się David Robert Mitchell - facet, którego nikt nie zna i robi coś. czego jak podejrzewam, się nikt nie spodziewał. A może inaczej, czego ja się nie spodziewałem. Typ skręcił horror, który nie dość, że jest inteligentną rozrywką, bawiącą się schematami kina grozy i nawiązującą do najlepszych dzieł gatunku, nie dość, że jest obrazem ładnym pod każdym względem, dobrze zagranym, i zachwycający ścieżką dźwiękową, to jest jeszcze straszny - kiedy się go ogląda, ale "po" również, bo to tak przy okazji, zostaje w człowieku. Chodzi za nim.
"Coś za mną chodzi" - o nim dzisiaj kilka słów.
I T F O L L O W S
Wracałem z kina po nocnym seansie sam. Do tego jeszcze wrócę. Było grubo po północy. Pustki to w porównaniu z tym co spotkałem GRUBE słowo. W trakcie prawie piętnastominutowego spaceru do domu nie natknąłem się na żadnego przechodnia, nie minął mnie żaden samochód. Na słuchawkach elektronika z nowego, świeżego soundtracka do "Hotline Miami 2: Wrong Number", czyli czegoś w pewnym stopniu, podobnego do tego co słyszałem na sali kinowej. Dlaczego o tym piszę? Jeżeli ktoś film widział, to wie mniej więcej, jak bardzo przerażający mógł być ten powrót. Myślę, że była kwintesencją wszystkich powrotów po horrorze. Kiedyś wracaliśmy z "Obecności" i zaraz po wyjściu z kina prawie weszliśmy na jadący do nas tyłem wózek inwalidzki (z pasażerem który sobie dawał odpocząć ręką - kino jest w dołku). Tamta sytuacja, była w porównaniu z moim dzisiejszym powrotem... heheszkiem. Cały ten akapit można było pominąć, to tylko taka próba oddania mojego obecnego stanu.
"Coś za mną chodzi" to jednocześnie obraz niepokojący i elektryzujący. Jeżeli miałbym porównać go z jakimkolwiek innym horrorem, to pierwszym jaki przychodzi na myśl jest "Halloween" Carpetnera. Nie wiem na ile jest to krzywdzące dla filmu Mitchella, na ile mu schlebia, ale jeżeli zaczynam się nad tym zastanawiać, to na myśl przychodzi tylko Gigant John. Nie ma sensu doszukiwać się tutaj podobieństw na gruncie "slasherowym" - chodzi głównie o feel, atmosferę niepewności i ciągłego zagrożenia. Jest intensywnie, bo w każdej scenie filmu - no może poza tymi dziejącymi się w samochodach - czujemy, że za chwilę może nastąpić atak.
Film był kręcony w Detroit. Nie bez przyczyny o tym wspominam. Może wyolbrzymiam, bo przedmieścia w Stanach zawsze wyglądają tak samo, ale dosyć szybko odczułem, że wszystko w tym filmie umiera. Da się odczuć po zwykłej samochodowej przejażdżce. Panuje dziwna stagnacja. Bohaterowie są uwięzieni, próbują uciec od rzeczywistości umierającego molochu, która czai się za rogiem i zagraża ich egzystencji. Nie jest to clue programu, ale da się odczuć nastrój reżysera. Pokazuje opuszczone dzielnice (dom za domem - każdy popada w ruinę), wspomina 8 Milę, oglądamy Szpital Psychiatryczny Northville (jedna z ważniejszych scen filmu ma w nim miejsce). To funkcjonuje jako tło, ale jednocześnie przygnębiało mnie to cholernie. Nie wiem na ile było to celowe działanie, na ile dzieło przypadku, ale doda to "It Follows" znaczenia na kursach filmoznawczych, a widza łatwiej dosięgnie ponury nastrój.
Taki tytuł notki nie jest bez powodu. Chciałem iść na ten film na randkę, ale mój wybór repertuaru spotkał się z krytyką. Może i dobrze, bo ten film to taki sam cockblocker jak Tobey Maguire w "Spider-Manie". Albo może "Spider-Man" Sama Raimiego? Zabawna sprawa, bo jedna z pierwszych scen dzieje się w Redford Theatre, w tym samym, w którym odbyła się premiera "Evil Dead".
Przesłanie filmu jest dość jednoznaczne: bądź wstrzemięźliwy, zero przypadkowego seksu - inaczej zostaniesz ukarany! To takie MOCNE rozwinięcie pierwszej zasady slasherów: SEKS=ŚMIERĆ. Tym co pokazał Mitchell odczuwałem też echa "Ringu" Kojiego Suzuki. Samego zamysłu i filozofii autora, który z każdą kolejną przeczytaną książką wydawał mi się większym mizoginem. To "coś" co chodzi za bohaterami, przechodzi z osoby na osobę, jak wirus, choroba weneryczna - podczas stosunku i tylko wtedy osoba, która ją przekazała może czuć się względnie bezpieczna. Podobnie miało się to w przypadku klątwy Sadako, która nota bene, też była swojego rodzaju wirusem, a taśma z nagraniem musiała być skopiowana i pokazana kolejnej osobie - co też zapewniało względne bezpieczeństwo, i co też było tylko częściową prawdą (ale to już temat na kolejną notkę). Także nie ma sensu iść na randkę na ten film - cock block gwarantowany, chyba że mamy do czynienia z jakąś podświadomą samobójczynią - wtedy nawet może warto uciekać gdzie pieprz rośnie.
Wierzę, że wielu ludzi bolała highschoolowa próba rozprawienia się z "upiorem". Z tym, że to też wielkie nawiązanie do tradycji zastawiania pułapek na Boogeymana. A i samo niedopowiedzenie w końcówce - umówmy się, tak nie kończą złe filmy. Nie widzę sensu rozwodzenia się nad tym "co" chodzi za bohaterami. Siła tego tkwi w byciu nienazwanym. Gdyby za tym stała większa wytwórnia, to pewnie za dwa lata moglibyśmy się spodziewać originu direct to dvd. Może to nie nastąpi.
Podsumowując:
"It Follows" dla wyrobionego odbiorcy będzie ucztą, z której wyniesie emocje, satysfakcje i spełnienie. Wyobrażam sobie, że wielu podeszło do niego sceptycznie, a gdzieś tak w połowie filmu, zamiast wypatrywać wpadek Mitchella, szukali wyłaniającego się z drugiego planu tego który podąża.
Jeden z najlepszych horrorów tej dekady. Pozycja obowiązkowa. Warto obejrzeć w kinie,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz