poniedziałek, 8 października 2007

Dom w którym mielą


Gdy na początku ubiegłego roku pojawiły się pierwsze informacje o projekcie "Grindhouse" byłem pewnie jednym z nielicznych, który nie podniecał się tym co tworzy duet Rodriguez/Tarantino. Mimo iż uważam obu reżyserów za mocno przereklamowanych, to sam ich pomysł wydał mi się cholernie ciekawy. Tak naprawdę nigdy nie miałem styczności z czymś takim jak kina grindhousowe czy też takie dla zmotoryzowanych. Z jednej strony zwyczajna ciekawość ("co to będzie?"), a z drugiej pewne uczucie jakim darzę kino campowe, skłoniły mnie do zapoznania się z tym nietypowym na te czasy tworem. "Grindhouse" to dwa półtoragodzinne film utrzymane w stylistyce taniego kina, pełnego przemocy, krwi i seksu, wyświetlane razem i przedzielone specjalnie w tym celu nakręconymi fałszywymi trailerami. W Polsce niestety obrazy weszły do dystrybucji oddzielne i oczywiście bez bonusów jakim były fake trailers.

W tarantinowskim "Death Proof" głównym bohaterem jest Kaskader Mike (w tej roli świetny Kurt Russell). Towarzyszy mu kilka gorących babeczek. A może raczej odwrotnie? Bo to kobiety są na pierwszym planie, a to co robi męski bohater jest tłem. Gdzieś tam go widzimy, ale to żeńska część obsady błyszczy. Tak więc mamy czającego się na skraju lasu złego wilka i stadko z pozoru głupiutkich owieczek, które czekają nieświadome na śmierć – w tym przypadku na spotkanie z śmiercioodpornym, a zarazem śmiercionośnym samochodem kaskadera. Pierwsza cześć filmu to zachlewające się w barze kobitki, które obserwuje nasz Kaskader Mike. Trochę nic nie wnoszących dialogów, kolejne kolejki drinków i znów pijackie rozmowy towarzystwa oraz wynurzenia mordercy z samochodem na temat jego dokonań przy pracy na planie seriali. I tak przez pół filmu. Dla mnie było to zwyczajnie nudne i przydługie. Później mamy efektowną kraksę i znów pojawiają się Kobiety, i znów pojawia się Mike. Na polskim plakacie widnieje napis "Najbardziej kobiecy film roku" i coś w tym jest. W jakiejś recenzji przeczytałem, że to film feministyczny, a sama końcówka ma symbolizować zwycięstwo kobiet nad agresywnymi, rozsadzanymi przez testosteron facetami. Dla mnie to trochę bełkot, ale prawda jest taka, że 90% filmu to rozmowy prowadzone właśnie przez bohaterki. Mnie nie wydały się ciekawe ani specjalnie zabawne. Upijające się, przypalające, kombinujące i rzucające mięsem na lewo i prawo Kobiety Wyzwolone nie wzbudziły mojej sympatii i autentycznie pod koniec kibicowałem Kaskaderowi Mikowi. "Death Proof" jednak całkowicie nie skreślam. Film ma do zaoferowania kilka bardzo fajnych scen – jak chociażby cholernie seksowny taniec, brutalną kraksę i dość emocjonujący pościg, dla których warto posiedzieć (prawie) dwie godziny. Jak to u Tarantino ścieżka dźwiękowa jest bardzo dobra i szybko wpada w ucho. Zdjęcia również wypadają nieźle, a te wszystkie celowo umieszczone trzaski i zabrudzenia sprawiają, że dźwięk jak i obrazy wydaje się w XXI wieku w pewien sposób "egzotyczne". Wątpię, żebym kiedykolwiek zdecydował się na powtórny seans, ale wierzę, że film się może podobać.

Po kolejnych częściach "Małych Agentów" i innych gówienek w 3D Robert R. zrehabilitował się częściowo w moich oczach za sprawą "Sin City". Pełnej swojej rehabilitacji dokonał jednak dopiero za sprawą omawianego tu przeze mnie "Planet Terror" – ultra brutalnego filmu o inwazji zombie. Temat wydający na całkowicie wyeksploatowany, banalna fabuła, a film mimo tego cholernie miodny, zabawny, ale i głupkowaty jak jasna cholera. Film otwiera pełen erotyzmu taniec na rurze płaczącej striptizerki – Cherry Darling, której zostało się główną bohaterką. Później widzimy grupkę żołnierzy, która ma zamiar kupić od jakichś podejrzanie wyglądających handlarzy pojemniki z gazem bojowym. Jak można się domyśleć ów gaz przemienia ludzi w krwiożercze potwory. Wybucha strzelanina, pojemniki z się otwierają, dochodzi od skażenia. Zarażeni infekują kolejnych i kolejnych. W pobliskim mieście wybucha panika. Rozpoczyna się walka o przeżycie. Ludzie kontra zombie. To oczywiście tylko tło dla poczynań głównych bohaterów - małżeńskiej kłótni dwojga lekarzy, tułaczki okulawionej tancerki go-go, sprzeczki szeryfa i jego brata o tajemnicę przepisu na sos do barbecue oraz tajemniczego El Wray’a, któremu pod żadnym pozorem nie można dawać broni. Wszystko w "Planet Terror" sprowadza się do robienia sobie jaj z konwencji zombie-movies i krwawych tanich campów. Efekty gore, których jest cała masa, są kiepskie, ale widać, że postawiono tu nie na jakość, ale na ogromną ich ilość (zresztą nawet gdyby miało ich być mało to musiałyby być kiepskie). Dialogi i irracjonalne zachowanie bohaterów to dosłownie kalka z groszowych produkcji powstających i cieszących publikę w latach 80. Kapitalna obsada, masa krwi, flaków, obrzydliwości, gnijący fiut Tarantino, głupawe teksty, które momentami powalają, drewniana noga w scenie seksu, ogólna nieprzewidywalność i niesamowity klimat powodują, że "Planet Terror" jest fantastycznym złym-filmem. Takie drugie "Od zmierzchu do świtu". Zamiast krwiopijców mamy głodne mózgu zombie. Oprócz kiepskich efektów specjalnych, kiepskiego scenariusza, kiepskich zdjęć i kiepskiego aktorstwa mamy świetną muzykę. Można zobaczyć twarze, które już dawno nie gościły w głośnych, kinowych produkcjach i pośmiać się przy scenach, przy których na normalnym filmie do śmiechu by nie było. Dla mnie miód. Polecam.
"Planet Terror" wygrywa u mnie z "Death Proof" o kilka oczek. Wpasowuje się świetnie w konwencje campu i robi to z niesamowitym urokiem, który cenią chyba tylko miłośnicy taniego gore. Smutne jest to, że polski dystrybutor nie wprowadził chociaż po jednej kopii do większych miast pełnego pokazu. Fałszywe trailery pozostaje oglądać w Internecie.

Dla niewiernych!

2 komentarze:

  1. no i zrobiłeś to na co ja się powoli zbieram :)
    mam odmienne zdanie w kwestii pościgu w Death Proof - jak dla mnie strasznie słaby i nie zgadzam się z żadnymi twierdzeniami, że ten pościg w jakikolwiek sposób nawiązuje do tych filmów o których gadają laski (taka mała dygresja w strone krytyków)
    po drugie, aktorstwo w Planet Terror - jak dla mnie świetne, trzeba być dobrym aktorem, żeby naśladować słabe aktorstwo rodem z filmów klasy B i niżej. No mi przynajmniej się wydaje, że oni mieli grać słabe granie, a nie grali słabo :)

    OdpowiedzUsuń
  2. końcowy pościg jest całkiem nieźle nakręcony i zmontowany... ale rzeczywiście, spuszczacjący się nad tym filmem krytycy mocno przesadzają. jak dla mnie to Tarantino lepiej wypadł jako aktor w roli Żołnierza-Gnijącego-Fiuta w "Planet Terror" niz jako reżyser "Death Proof".
    co do "grania słabego grania" to się zgodzę:D wystarczy popatrzeć na Bruce'a i jego jedną minę :D
    poza tym maski jakie wali Savini przyprawiają o ataki śmiechu i ból brzucha.

    OdpowiedzUsuń