wtorek, 4 października 2011

Legend of Mana

Są gry, które towarzyszą mi od lat. Wracam do nich zawsze z taką samą przyjemnością, nawet po kilkanaście razy. I chociaż istnieją setki innych, które pewnie by mi się nawet spodobały, bliżej mi do sprawdzonych tytułów. Tak się dziwnie składa, że olbrzymia część to tytuły z PSXa, w większości dzieła Squaresoftu - tego Square'a sprzed dekady, kiedy widzieli, że narracja nie oznacza półgodzinnych filmików.


Na pierwszy ogień pójdzie Legend of Mana - spin-off do serii Seiken Densetsu. Ciężko będzie w skrócie przedstawić co w tej grze takiego wspaniałego. Najważniejszy jest chyba klimat i duch w jakim jest stworzona. Dla mnie jest w niej wszystko, co powinno mieć fantasy, a o czym twórcy w dużej mierze zapomnieli. Mamy świat Fa'Diel, w którym bardzo ważną rolę odgrywa magia. Są magiczne rasy i istoty, które nie pozamykane w gettach, żyją sobie obok siebie (lub walczą ze sobą) i bohatera, który chociaż pozbawiony charakteru i cech szczególnych, odgrywa arcyważną rolę - kręci całym tym młynem. Niby to wszystko banały, ale w ostatecznym rozrachunku dostajemy rzecz wyjątkową. Fa'Diel to ociekający magią eklektyczny twór, w którym istoty z wszelkich możliwych mitologii spotykają się z tymi bajkowymi i takimi wyciągniętymi z typowego fantasy. Dlatego nie zdziwcie się, że obok szlachetnej rasy Jumi - żyjących kamieni, mamy małpę karatekę, bandę pingwinów piratów przewodzonych przez kapitana morsa, centaura romansującego z syrenami, demony i półdemony żyjące w zaświatach, smoki i gadającego, uciekającego z doniczki kaktusa. Ta mieszanka stylów kojarzyła mi się od zawsze z wielką wolnością, a ta odgrywa tutaj bardzo ważną rolę.

Mamy absolutną swobodę w kreacji świata. To gracz ustala wygląd krainy - ustawia na mapie lokacje, wybiera miejsce i sąsiedztwo. Podróżując po mapie otrzymuje questy i uruchamia wątki, ale cały czas do niego należy decyzja, które chce rozwijać. Od tego co wybierze zależy które postaci zginą, a które będą żyć. I to jak przechodzić będzie grę zależy od tego kogo wziął do drużyny. Questów jest 68, w tym można wyróżnić 3 główne historie - Elazula i Pearl, przedstawicieli wymierającej rasy Jumi, Larca i Sierry, smoczego rodzeństwa, które służy innym mistrzom oraz dziwnego trójkąta miłosnego z końcem świata w tle. Wszystkie absolutnie fantastyczne i rewelacyjnie pomyślane. Scenarzyści w każdym przypadku zaskoczyli mnie swoim świeżym konceptem i świetnie poprowadzoną historią. Chronologia gra tu również ważną rolę, dość często wykonanie jednego zadania wyklucza rozpoczęcie innego, co więcej, questy można przechodzić i zakończyć na różne sposoby. To powoduje, że autentycznie chce się wracać. Jeżeli ktoś gra bez solucji ma olbrzymią motywację by odkryć w kolejnej grze resztę możliwych wariantów. Może w tej chwili to nic specjalnego, ale na rok 1999, bo wtedy LoM miało premierę, niewiele było podobnych, tak bardzo nieliniowych tytułów.  

Fabuła to niestety sprawa drugorzędna. Legend of Mana kontynuuje wątki z 3 części Seiken Densetsu, w której Dragon Emperor ścina Drzewo Many. Dziewięć wieków po tym wydarzeniu, stajemy przed zadaniem zgromadzenia rozsianych po świecie artefaktów, które pozwolą obudzić magię i odtworzyć Drzewo Many. Ta swoboda wybierania questów, która dla mnie jest olbrzymią zaletą, powoduje, że tak naprawdę nie mamy głównego wątku. Wystarczy wykonać około 1/3 questów, nie trzeba nawet skończyć żadnego z wspomnianych przeze mnie wyżej głównych wątków, by ukończyć grę. Z tym łączy się też bezbarwność postaci, którą kierujemy. Nie ma ona swojej historii, jest trybem, który powoduje, że dobro ostatecznie wygrywa,. Może boleć, chociażby jego bardzo ograniczona rola w dialogach (w zasadzie tylko ich wysłuchujemy). Wynagrodzono nam to świetnymi wątkami pobocznymi. Każda przygoda, każda spotkana postać jest bardzo charakterystyczna i ma swoją historię do opowiedzenia. Są komiczne typy, z których nie sposób się nie pośmiać. Są również tragiczni desperaci, chcący skończyć ze swoim życiem i tacy, którzy dla fortuny potrafią wybić całą rasę. Twórcy żonglują nastrojami z mistrzowską wprawą. Niejednokrotnie rozpoczęta "salwą śmiechu" przygoda ma dołujący koniec. I mimo swojej bajkowej oprawy, to Legend of Mana jest raczej smutną grą. Porusza problemu, których nie spodziewalibyśmy się tam zobaczyć. To gra o utraconej miłości, odrzuceniu, chciwości, smutku i wszelkich złych wyborach jakie można dokonać. Świat wypełniają nieszczęśliwie zakochani, porzuceni, omamieni fałszywymi obietnicami. I my mamy wszystko naprawić.   

Wspomniałem o bajkowej oprawie. LoM jest w pełni rysowany, dwuwymiarowy i cudnie kolorowy. Ma taką grafikę, którą można podziwiać godzinami, za każdym razem zachwycać się widokiem, kiedy pojawiamy się na danej planszy. To co możemy oglądać w większości gier na concept artach, tutaj trafiło do  samej gry. Za oprawę muzyczna odpowiada japońska kompozytorka Yoko Shimomura. Kobitka stworzyła naprawdę nastrojową, zapadającą w pamięć muzykę. Z tym co widzimy na ekranie tworzy niesamowicie klimatyczne połączenie. To jedna z tych gier, w których strona audio-wizualna nie zestarzała się ani trochę. Teraz jest cel shading, ale absolutnie go LoM nie brakuje. 

Rozgrywka, bo wypadałoby o niej wspomnieć, różni się dość mocno od klasycznego nawalania się na zmianę, znanego chociażby z serii Final Fantasy. Odbywa się w czasie rzeczywistym, na tej samej planszy na której się poruszamy i przypomina trochę chodzone bijatyki. Dlatego ważne są sprawne palce i dobry kompan, który od czasu do czasu wspomoże nas jakimś specjalnym atakiem (to jedna z niewielu gier RPG, gdzie podczas rozgrywki może dołączyć drugi gracz i grać przyłączoną do bohatera postacią). A sami możemy takie rozwijać dzięki technikom, które przyporządkowujemy pod odpowiednie przyciski. Ważne jest też jaką broń używamy no i częstotliwość styl walki. Jeżeli atakujemy cały czas z powietrza to nie mamy szansy, żeby udało się nam rozwinąć jakieś silne ataki naziemne. Jeżeli nigdy nie użyliśmy, którejś z podstawowych (chociaż bezużytecznych) technik, możemy nigdy nie dostać tych najpotężniejszych ataków. 

Na koniec warto wspomnieć, że miłośnicy dłubania znajdą w tym tytule coś dla siebie. Twórcy udostępnili graczowi własny dom, a w nim zagrodę na potwory, ogród i warsztat. Na wpół wyklute potwory łapiemy podczas gry - pojawiają się losowa w różnych miejscach - i możemy jest hodować, sprzedawać i zabierać w bój, Karmimy je zdobytymi podczas walk produktom spożywczym. Rozwijają się ich parametry, a także wpływamy tym na charakter. Do zdobywania pokarmu służy też drzewo, które wyrasta nam w ogrodzie. Karmione nasionami rodzi owoce, a te idą do zagrody - dość proste. W ogóle samo oglądanie i czytanie nazw tych owoców to frajda. Ale najważniejsze miejsce to warsztat. W nim mamy kuźnie gdzie budujemy i ulepszamy coraz lepsze uzbrojenie *ilości kombinacji chyba nie da się ogarnąć*. Pracownię muzyczną, w której dzięki specjalnym monetom możemy tworzyć magiczne instrumenty - odpowiednik czarów w grze. No i pracownia golemów, gdzie z materiałów, broni i zbroi składamy golema i jego układy logiczne. Ilość i jakość zastosowanych materiałów oraz to jak je poukładamy na płytce będzie dawało przeróżne rezultaty - w statystykach i technikach stosowanych przez golema (a tych jest kilkadziesiąt). Można stworzyć naprawdę potężnego sprzymierzeńca. Dla dłubaczy to jest prawdziwa gra w grze, która razem z machaniem młotem i karmieniem potworków może zająć na całe tygodnie. 

Legend of Mana to 100% miodność, jedna z moich ulubionych gier - prawdopodobnie Top 10.  Ostatni raz grałem wiosną tego roku - próbowałem przejść wszystkie questy i niestety po raz kolejny nie udało mi się jednego odblokować. Pewnie jeszcze mi się w takim razie zdarzy tam powrócić. Jeżeli ktoś szuka dobrego, niekonwencjonalnego fantasy, jest gotowy przełknąć do pewnego stopnia dziecinny wygląd gry i ma na zbyciu kilkadziesiąt godzin, to nie powinien się w ogóle zastanawiać tylko szukać i grać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz