"Drive" opowiada o samotnym facecie, mechaniku, który za kółkiem nie ma sobie równych. Dorabia jako kierowca kaskader, a wieczorami organizuje ucieczki dla miejscowego kryminału. Podobno jest najlepszy. Kieruje się swoim kodeksem, ma bardzo wyraźnie nakreślone zasady i nie patrząc na koszty, stara się tego za wszelką cenę trzymać. Jeżeli ma marzenie, to może startować w profesjonalnych wyścigach. Jeżeli coś kocha, to na pewno jeździć. Na jego drodze staje kobieta z dzieckiem, której mąż, po wyjściu z więzienia, wpada w kłopoty. Jedynym sposobem, żeby mu pomóc jest wzięcie udziału w napadzie. I jak to w życiu bywa, wszystko idzie źle. Film opowiada historię osadzoną bardzo w amerykańskich realiach, ale robi to w sposób wybitnie nieamerykański.
Reżyserem jest Duńczyk i to czuć w zasadzie w każdej sekundzie. Zamiast teledyskowego montażu, rapowych kawałków prosto z list przebojów i taśmy w 3/4 wypełnionej szaleńczymi pościgami, prężącymi się na maskach stuningowanych samochodów laseczek w bikini i obowiązkowych wyścigów na ćwierć mili, mamy artystyczny wręcz obraz z kapitalnymi zdjęciami i doskonałym aktorstwem. Całości dopełnia fantastycznie dobrana muzyka. Wszystko jest doskonale harmonijne, idealnie wręcz połączone. "Drive" swoją brutalnością i zapuszczaniem się w głąb psychiki bohaterów, pokazaniem ich rozterek i ambicji, bardziej odwołuje się do tradycji kina gangsterskiego Scorsese niż do ścigałek w stylu "Szybkich i wściekłych". Nie jest to film typu obejrzyj/zapomnij. Byłem w kinie w poniedziałek, a on cały czas siedzi mi w głowie. Gdzieś tam na granicy świadomości ciągle o nim myślę. Dawno nie oglądałem tak dobrego kina akcji połączonego z dramatem. Jak dla mnie czołówka tegorocznych produkcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz