Pokazywanie postów oznaczonych etykietą postapo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą postapo. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 czerwca 2015

Droga gniewu

Ostatnio nie było specjalnie o czym pisać. Doszedłem do wniosku, że nie chcę wylewać wiadra pomyj na drugich "Avengersów" czy ostatni film Wachowskich. Rozczarował "Haker" Manna i katastroficzne "Epicentrum". Były słabe, więc nici z ewentualnych notek. Chciałbym za to wystukać kilka zdań o "Kung Fury" i "WolfCop", bo temat bardzo świeży. Oba oglądałem w zeszłym tygodniu. Pierwszy jest odjechanym hołdem, pieśnią pochwalną lat 80-tych, a że dorabiają z Tomaszem Knapikiem lektora, to się trochę wstrzymam, obejrzę drugi raz i pewnie wtedy. "WolfCop" jeden z najsympatyczniejszych b-movies, jakie widziałem od czasu "Zombeavers". Przykro by go przemilczeć.

W zeszłą sobotę dotarłem na "Mad Max: Na drodze gniewu" i jestem zachwycony. I też się zastanawiałem czy wystawiać kolejną ultra pozytywną laurkę czy skupić się na czymś innym. Ale film jest tak obłędny, że nie potrafię przejść obok niego obojętnie. Nie zostawić po nim, na flcl śladu.

Zacznę może od tego, że pogrywam w serię "Borderlands". Tak z doskoku. Raz na jakiś czas odpalam, bawię się kilka godzin, by nie ruszać tytułu nawet przez kolejne kilka miesięcy. Akcję twórcy osadzili na górniczej planecie - Pandorze, gdzie wszyscy zwariowali. Jak się popatrzy na postaci, z którymi przyjdzie nam się spotkać, to ci próbujący tam normalnie mieszkać, są chyba nawet bardziej szaleni niż te bandy wykolejeńców szalejące po pustkowiach. A to właśnie ci półnadzy Psycho  byli głównym skojarzeniem jakie miałem oglądając po raz kolejny trailery do filmu Millera - a oglądałem go kilkadziesiąt razy. Przysięgam!

Ciężko mi snuć teorie na temat ewentualnych inspiracji, ale  feel i ci samobójczy psychole, którzy swoim skandowaniem, gadaniem do siebie, podnieceniem jakie ogarnęło ich w czasie pościgu, powodowali, że pod czaszką kotłowała się dość często myśl: "Przecież takie rzeczy to właśnie na Pandorze oglądałem!" Ale może umysłowo spaczonych, napędzanych adrenaliną fanatyków można przedstawić tylko w taki podobny sposób? Znowu ekipa z Gearbox Softwear złożyła niezły hołd pierwszemu Maxowi Rockatansky'emu i madmaxowej franczyźnie. W pierwszej części, po kilku godzinach grania docieramy do Kopuły, areny gdzie gracz musi walczyć ze zmotoryzowanymi przeciwnikami. Ich przywódca - Mad Mel, potrafi napsuć krwi i o ile dobrze pamiętam, nie umiałem go ubić w równej walce.

My name is Max. My world is fire and blood.

Bezkompromisowość "Mad Max: Na drodze gniewu" uderzała we mnie w każdej scenie. Fabułę uproszczono do granic tolerancji (Miller zaczynał kręcić ten film posiadając 1200 planszowy komiks), postawiono na galopującą akcję i wirtuozerię praktycznych efektów specjalnych, a jednocześnie potraktowano widza w sposób, w jaki zawsze chciałbym być w kinie traktowany. Żadnej łopatologii, żadnego ckliwego originu, retrospekcji. Udało się zarysować sylwetki i motywy popychające bohaterów właściwie już w pierwszych kilku minutach. To każdemu kto potrafi w kolorowance połączyć kolejne punkty, tak by powstał obrazek, powinno to wystarczyć. Postawienie na tradycyjne fx, które jak wiadomo, na tę chwilę nie jest opłacalne, to jak dla mnie, największy atut filmu. To jest właśnie to COŚ, za co ja kocham kino. Materiały z planu, których oglądanie zajęło mi większość zeszłej niedzieli (przez co nie napisałem tej notki wtedy i nie mogłem skończyć jej przez cały tydzień), uświadamiają mi coś, o czym chyba zapomniałem - CGI, nieważne jak dobre, nigdy nie będzie wywoływało takich emocji jak praca pirotechników i kaskaderów.

Jest taka scena, z samego początku pościgu, kiedy Cesarzowa Furiosa zjeżdża z drogi i pojawiają się pierwsi mieszkańcy pustyni. Mają taki wielki kolczasty pojazd, który ostatecznie wylatuje w powietrze. Oglądanie tego wybuchu przyprawiło mnie o gęsią skórkę. I jasne, można to było zrobić w klimatyzowanym pomieszczeniu, piętnastu chłopa na iMacach sklejałoby przez kilka dni od podstaw wybuch. Każdy pyłek, każdą lecącą nakrętkę. Generowałoby gigabajty chuj wie czego i ostatecznie ludzie byliby zadowoleni. Ale można to zrobić naprawdę. Naprawdę wysadzić półciężarówkę na pustyni, a te potężne kamery, te które pozwalają kręcić z tak olbrzymią dokładnością i z tak wysoką jakością, pozwolą uzyskać taki efekt, że ten wygenerowany w sudio wybuch może chodzić temu prawdziwemu, sfilmowanemu na pustyni, po rogale. I to koło które odpadło z tego kolczastego giganta - po prostu mega! Druga scena, która zrobiła na mnie wrażenie to ta, gdy przy jeździe w kanionie, motocyklista wbija się pod ciężarówkę i próbuje chwycić jakiejkolwiek jej części. Niby pierdółka, ale jest tam uchwycona ta desperacja i determinacja. Piękny kawał rzemiosła.

Jeżeli ktoś nie po obejrzeniu tego filmu nie rozumie dlaczego w XXI wieku spędza się pół roku na pustyni, kręcąc rzeczy które można nakręcić w studio, to prawdopodobnie nigdy nie zrozumie.

Fear the man with nothing left to lose.

Na zupełnie inną drogę gniewu wkracza Eric - bohater filmu, który przemknął chyba u nas pod zasięgiem radarów. W Polsce "Rover" był wyświetlany na Black Bear Festival, nie wiem czy gdzieś jeszcze. I pewnie nie poradziłby sobie w normalnej dystrybucji. W odróżnieniu do filmu Millera, David Michôd skręcił film trudny, wymagający, o tempie akcji wykraczającym poza możliwości komercyjnego widza.

Przez świat przeszedł nieokreślony kataklizm, chociaż oglądając odnosi się wrażenie, że to świat w którym ludziom się zwyczajnie przestało chcieć. Eric siedzi w knajpie, gdy jakieś zbiry kradną mu auto. To postapo, facet nie ma specjalnie nic do roboty, rusza za nimi w pościg. A może tylko tak to wygląda? Gdzieś na poboczu znajduje postrzelonego Reynoldsa, kompana złodziei i ratuje mu życie. Ciąg wydarzeń, w których uczestniczą, sprawia, że stają się towarzyszami broni i chociaż Eric traktuje opóźnionego w rozwoju Reynoldsa instrumentalnie, pojawia się między nimi swoista lojalność i odpowiedzialność jednego za drugiego. 

"Rover" to, tak jak w przypadku nowego "Mad Maxa", film o pościgu, gdzie chociaż fabuła również sprowadzona została do pokonywania kolejnych kilometrów i odhaczania potyczek z wkurzonymi wieśniakami czy żołnierzami, to tempo akcji i akcenty, na które położyli nacisk twórcy, są zupełnie inne. Zamiast oszałamiających efektów specjalnych, są dwie genialne kreacje aktorskie. Erica zagrał Guy Pearce, a w Reynoldsa brawurowo wcielił się Robert Pattinson. Okazuje się, że idol nastolatek i gospodyń domowych, potrafi zagrać na oscarowym poziomie, czego nie spodziewałbym się po nim nigdy. I omijane od dłuższego czasu "Cosmopolis" pojawiło się u mnie na liście do obejrzenia. 



Jeżeli chodzi o emocje, to wspominane tutaj filmy, leżą na przeciwnych biegunach. Po obejrzeniu "Mad Maxa" wychodziłem z kina naładowany adrenaliną. Chociaż obrazki, które pokazują, są smutne i przykre, to komiksowe przerysowanie, a także techniczne sztuczki - operowanie barwami i elektryzująca muzyka, nie pozwalały na łapanie dołów. To ciągłe napięcie podczas seansu, było jak podłączenie do akumulatora. "Rover" to smutna i ponura widokówka ze pogrążonego w rozpaczy kraju. Po seansie zostaje w ustach gorycz, człowiek czuje się rozbity i przygnębiony. Brakuje oczyszczenia. Zostaje się w tym brudzie z bohaterem, który stracił wszystko.

Oba warte obejrzenia i godne polecenia. Ten pierwszy jest tak doskonałym filmem, że nie ogarniam istnienia ludzi, którym się nie podobał. Ten drugi pewnie się podoba nielicznym, więc tym bardziej zachęcam!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #8

Gra "Okami HD" od Capcomu. Na konsole ostatnio wysyp odświeżanych hitów z poprzedniej generacji. Sam mocno z tego korzystam i zaopatruję się na różne sposoby w to co mnie ominęło. Sony oczywiście ma co najlepsze - między właśnie "Okami", a wkrótce dwie części "Yakuzy", na które czekam bardziej niż na gwiazdkę. "Okami" to dla mnie na pewno odkrycie przed duże "OK**WA"! Okami to po japońsku "wspaniały bóg", a zapisane innym krzakiem "wilk" - tak zamierzona dwuznaczność, bo w grze kierujemy poczynaniami wilczycy Amaterasu, która - tak się składa -jest jakimś ważnym dla świata bogiem (matką reszty pochodzących z chińskiego zodiaku bóstw). Gra jest bardzo mocno osadzona w shintoizmie i folklorze japońskim. Pełnymi garściami czerpie z mitologii i legend. Przesiąknięta jest też bardzo charakterystycznym humorem, który ociera się o slapstick i wywołuje jak mało co ostatnio szczery uśmiech na mojej gębie. Oprawa graficzna to cell-shading stylizowany na japońskie malarstwo suiboku-ga (styl bardzo mocno związany z kaligrafią, gdzie obraz maluje się głownie czarnym tuszem). Chociaż prosta to jest równie mocno urokliwa co widoczki ze "Skyrima". I sam gameplay też bardzo mocno jest z tym stylem związany - wszystkie moce Amaterasu (a jest ich naprawdę sporo) gracz odpala wykonując pociągnięcia pędzla. Chcesz ściąć drzewo? - ciachasz pędzlem poprzeczną kreskę. Chcesz żeby inne drzewo zakwitło? - jego koronę bierzesz w okrąg z tuszu. Naprawdę świetny patent! Jedyna rzecz, która osobiście mnie drażni to oprawa dźwiękowa. Muzyka jest bardzo przyjemna, ale dźwięki które wydają postaci podczas "mówienia" (tekst pojawia się w chmurkach) przyprawiają mnie o zgrzytanie zębów. Lepiej gdyby były nieme. Gra ma ponad 6 lat, ale czuć w niej świeżość i jednocześnie ducha poprzedniej generacji. Takie nieśpieszne łażenie po rozbudowanym świecie. W erze bardzo dużej dynamiki, przesadnej filmowości i intensywnych doznań "Okami" serwuje cholernie przyjemną odmianę. Mimo iż jest to tylko liniowy i trochę dziwny RPG. No i motyw budzenia świata do życia może być całkiem dobrą osłodą na coraz krótsze dni i dobijającą szarość świata.


Filmy trylogia "20 Century Boys" - wszystkie wyreżyserowane przez Yukihiko Tsutsumi. Któregoś letniego dnia trafiłem na zdjęcie Przyjaciela (głównego antagonisty serii) i sprawdziłem skąd pochodzi. Okazało się, że z filmu Tsutsumiego, a ten facet ma u mnie całkiem spory kredyt zaufania za straszne i fajne skręcone "Sairen". Więc zabrałem się za poszukiwania i zaopatrzyłem się w te 3 długachne filmy. Każdy ma trochę ponad 2 godziny, a do tego tworzą całość/ciągłość - lepiej oglądać jeden po drugim bez zbędnych przestojów, bo postaci jest bardzo dużo, a wątków chyba jeszcze więcej. To rzecz na podstawie mangi Naoki Urasawa, baaaardzo mocno japońska w swojej duszy, więc baaaardzo mocno pokręcona. To stylistyczny miszmasz, kombinacja kina akcji, komedii, obyczajówki, dramatu, kryminału, science fiction i cholera wie czego jeszcze. Jest tam wszystko: gigantyczne roboty, zabójcze wirusy, latające talerze, terroryści, zmienione w fortecę Tokio i super moce. Do tego właściwą akcję przeplatają sentymentalne retrospekcje z lat 70-tych przywodzące na myśl chociażby "Stand by Me". "20-seiki shônen" to historia przyjaźni grupki chłopców, którzy jako dzieciaki bawili się w bazę na moczarach, mieli wspólne sekrety i pasje, a którym 30 lat później przyjdzie ratować świat przed szaleńcem. Nie znam dzieła Urasawy, ale spotkałem się w internecie dość często z określeniem "arcydzieło". To na pewno wielka rzecz, bo filmy to dość dobrze oddają. Czuć tam dziecięcą fascynacje Expo'70, miłość do rocka i uwielbienie do popkultury. Jeżeli lubicie dziwactwa, jeżeli interesuje was taka totalnie pokręcona historia, która ma naprawdę wszystko... i przede wszystkim, jeżeli się nie boicie i umiecie docenić tą "inność" - te filmy czekają na to żebyście je odkryli. Mnie urzekły. Są świetne... chociaż jak to japoński pop - nie dla każdego. 



Muzyka  "Joe Hisaishi meets Kitano films" od... jak łatwo się domyśleć Hisaishiego, do... jak łatwo się domyśleć filmów Kitano. Dzięki tej płycie po raz kolejny odkryłem jak wspaniałym kompozytorem jest ten facet. Jakoś jego twórczość zdefiniowało mi robienie dla Miyazakiego i Ghibli - skądinąd kapitalne ścieżki, uwielbiam praktycznie każdy soundtrack, ale przez nie w jakiś dziwny sposób postrzegałem Hisaishiego. Przez lata traktowałem go... nie do końca poważnie. Marginalizowałem jego pracę i talent. Muzyka do filmów Ghibli jest wspaniała, ale nie znając reszty jego twórczości, miałem wrażenie, że facet potrafi robić tylko to. I dopiero teraz dochodzi do mnie jak wszechstronny i utalentowany z niego gość. Rzadko się zdarza, żeby pisana na zamówienie muzyka tworzyła tak fenomenalny myślowy krajobraz, oddawała emocje i uczucia jakie towarzyszą bohaterom, widzowi czy nawet reżyserowi. Warto wrzucić ją na warsztat i wybrać sobie to co najbardziej podpasuje. Jest to naprawdę spory przekrój - stylistycznie te aranżacje są mocno zróżnicowane. Ja słucham każdego - płynę przez jego twórczość i rozpływam się z zachwytu. Sprawdźcie koniecznie! 


Uff... dzisiaj tak wyszło, że sama japońszczyzna. 

środa, 3 marca 2010

Gunhed, kolejny zapomniany klasyk cyberpunku

Powracam tym wpisem do produkcji z kultowej wytwórni Toho. Wreszcie! Od czasu ostatniego wpisu o Godzilli nie napisałem ani słowa o ich filmach. Nie żebym nie oglądał. Po prostu zostałem przekonany, że mało kogo obchodzą kolejne przygody Big G. i wszystkie inne kaijūny. Ale tym razem mam coś innego. Dzięki konkursowi na scenariusz do kontynuacji "Godzilli" z 1984 roku pojawił się pomysł by przeciwnikiem Króla Potworów był potężny super komputer. Zwyciężyła jednak Bioroślina, a skrypt Jamesa Bannona został na trochę odłożony na półkę. Musiał się spodobać, bo Masato Harada dość ostro wziął się do przerabiania scenariusza i po kilku miesiącach wziął się za kręcenie niesławnego "Gunheda" - cyberpunkowego sci-fi z wielkim mechem w roli głównej!

Niestety nie przyłożył się do tych przeróbek. Fabularnie ten film jest cienki niczym sik komara. A szkoda, bo historia, mimo iż jest mocno niejasna i momentami absolutnie głupia, ma interesujące podwaliny i wydaje się z początku że drzemie w niej jakiś potencjał.

W 2038 roku super komputer Kryon5 wypowiada ludzkości wojnę uznając ją za przestarzałą. By go powstrzymać na wyspę, gdzie został zbudowany, zostaje wysłana elitarna jednostka Gunhedów (od: Gun UNit Heavy Elimination Device) - gigantycznych robotów bojowych, ale zostaje ona całkowicie zniszczona przez system ochrony Kryona. Mamy 30letni przeskok. Grupa złodziei, nazywająca siebie poszukiwaczami skarbów (którymi w roku 2068 są procesory i części komputerowe) ląduje na wyspie Kryona5. Zostają w kilka minut wybici do nogi (dosłownie) - przeżywa jedynie mechanik Brooklyn i spotkana na miejscu Sierżant Nim (rangerka z Teksasu, której akurat zdarzyło się przybyć z jakąś tajemniczą misją). Muszą uciekać przed morderczym Biodroidem, któremu po drodze coś ukradli, a który wcześniej w jakiś dziwny sposób zasymilował koleżankę mechanika. W końcu spotykają dwójkę dzieci: 7 i 11 (z tym że nie jestem do końca pewny, czy to były dzieci czy może jakieś dziwne androidy, bo 11 pod koniec filmu zaczyna się świecić z ust). Muszą powstrzymać odliczanie, które obudzi i w konsekwencji uzbroi Kryon5, ale czemu przez 30 lat był on wyłączony nie wyłapałem. W czasie przeprawy przez kolejne poziomy Brooklyn znajduje cmentarzysko Gunhedów i uruchamia jednego, który oczywiście swoimi tłumaczeniami komplikuje wszystko jeszcze bardziej.


Scenariusz ma niezliczoną ilość dziur, ale tym samym pozostawia widzowi niesamowite możliwości do interpretacji tego co się właśnie obejrzało... albo raczej czego się nie zobaczyło. A wszystko przez fatalny montaż, który popełnił Yoshitami Kuroiwa. Facet zarżnął ten film na stole montażowym, bez kitu. Niektóre sceny są tak idiotycznie pocięte, że nie byłem w stanie wyobrazić sobie tego do czego strzelają i przed czym uciekają bohaterowie. Nawet na japońskie standardy nie jestem w stanie pojąć jak taki paszkwil przeszedł proces postprodukcji i został zaakceptowany do puszczenia widowni.

Postaci i gra aktorska też nie są najmocniejszą stroną filmu. Skupię się na Nim i Brooklynie, pomijając wzięte nie wiadomo skąd dzieciaki. Zabawna sprawa. Ona mówi po angielsku, on po japońsku i w czymś co od biedy można uznać za engrish, a rozumieją się doskonale i prowadzą przez cały film w ten sposób konwersacje. Brenda Bakke, którą obsadzono w roli Pani Sierżant nawet nie próbuje udawać, że się stara. Gra fatalnie, rusza się fatalnie i nawet tak strzela. Brooklyna gra Masahiro Takashima, który później zagrał w dwóch częściach Godzilli ciapowatego pilota. Tutaj zresztą również jego postać też jest momentami aż nazbyt komiczna. W oddziale służy za podającego ognia, zamiast papierosów nosi przy sobie marchewki, które je w najdziwniejszych momentach i czasem używa do wciskania guzików, a siadając za sterami jakiegokolwiek pojazdu dostaje choroby lokomocyjnej. I akurat jemu, człowiekowi z tytułem "Największej gapy 2068 roku" trafia się pilotowanie jednego z najbardziej kozackich pojazdów jakie widziało kino. Najlepiej wypada majestatyczny Gunhed, który swoimi enigmatycznymi wypowiedziami (bo oczywiście mówi, prawie tak fajnie jak KITT) nie narobił sobie zbyt wielkiego obciachu. Poza tym ma plusa za sam fakt, że może jeździć i walczyć na whisky, którego dziwnym trafem całe pokłady składowane są na wyspie (tak, ten mech jeździł przez pół filmu na ponad 30letnim, składowanym w drewnianych beczkach whiskaczu).

Jeszcze słowo na temat muzyki, którą muszę niestety zaliczyć do minusów. Toshiyuki Honda skomponował dość fajną ścieżkę dźwiękową, którą również zarżnięto wykorzystując na potęgę jedynie główny motyw. Te kilka miejsc, w których słychać inne melodie, wypada dobrze i oddaje klimat scen, ale jest ich tyle co kot napłakał. Niemniej jednak słychać wyraźnie, że mogło być i pod tym względem lepiej. Mam wrażenie, że w gunhed-teamie zabrakło jakiegoś trzeźwo myślącego osobnika, który pokierowałby tą produkcją jak należy.

Czytacie te moje wywody i zastanawiacie się po co opisuję takie gówno? Nie przeczę, to bardzo kiepski film, ale tym samym jest cudowną perełką kina klasy B i miłośnicy tego typu produkcji będą go oglądać z fascynacją i uśmiechem na ustach. A co najważniejsze... Efekty specjalne, scenografia, miniaturki, a przede wszystkim gigantyczne modele, które powstały specjalnie na potrzeby tej produkcji są IMPONUJĄCE. Nawet teraz. Stworzono dwa, praktycznie pełnowymiarowe pojazdy: Gunheda i sterowanego przez system obrony Aerobota (kształtem przypominał trochę skorpiona) i walka między tymi hydraulicznie sterowanymi gigantami robi wrażenie. Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie jaką ilość pracy pochłonęły te wszystkie olbrzymie plany zdjęciowe, skoro miniaturowe miasto demolowane przez Godzillę było budowane w halach Toho tygodniami. Sceny akcji z mechem w roli głównej zostały świetnie sfilmowane. Pirotechnika również pierwsza klasa, pełno w filmie spektakularnych wybuchów. O dziwo ani jedno, ani drugie nie zostało skrzywdzone podczas montażu. Względnie dużo taśmy poświęcono samemu doprowadzaniu wielkiego robota do stanu używalności i podróży przez labirynt korytarzy kompleksów wyspy, chociaż pokonywanie kolejnych kondygnacji można było spokojnie ograniczyć, a w zamian za to rozbudować niektóre wątki. Widać, że Gunhed miał być gwiazdą i również jemu zarezerwowano najlepsze momenty. Szkoda tylko, że ten popis rzemieślników, speców od scenografii, efektów specjalnych i komputerowych Harada tak kiepsko wykorzystał.

Przy premierze "Gunheda" pojawiła się oczywiście cała masa okołofilmowych gadżetów. Był model tytułowego robota, którego niepomalowaną wersję możecie oglądać wyżej możecie (i którego właścicielom strasznie zazdroszczę), komiksy, albumy z concept artami i zdjęciami z planu, a także i gra na PC, którą w USA przechrzczono na "Blazing Lazers". Jest oczywiście i soundtrack, więc można się przekonać ile z kompozycji Hondy trafiło ostatecznie do filmu. Jak podaje Wikipedia w powieści "Światło wirtualne" Williama Gibsona jest jednostka bojowa nazwana Gunhed, a fanem filmu jest nie kto inny, jak sam James Cameron.

"Gunhed", mimo swoich olbrzymich wad, zaprzepaszczonego potencjału i nakładu pracy, który został zmarnowany, jest jak najbardziej warty obejrzenia. Czysty camp lat 80tych z przesadzonymi postaciami, kiepskimi one linerami i niewyszukanym humorem. Poza tym to uczta dla miłośników klimatów cyberpunkowych, które tutaj biją zewsząd. Jest nawet "duch w pancerzu" (wspomniana przeze mnie towarzyszka Brooklyna, która trafiła do wirtualnej rzeczywistości wnętrza Biodroida)! Jeżeli istnieje jeszcze surowy materiał to wypuszczenie odrestaurowanej i przemontowanej wersji filmu byłoby cudownym rozwiązaniem, ale dobrze wiem, że "takich rzeczy na świcie to ni ma".

Zamiast trailera wrzucam teledysk do kawałka "Mindphaser" grupy Front Line Assembly. Wykorzystują w nim spore fragmenty filmu.

środa, 24 grudnia 2008

Dziewięć


W 2005 roku Shane Acker stworzył "9" - ponad 10 minutowy, animowany szort o szmacianej lalce. Nie brzmi to zajebiście, ale zajebiste jest w każdym calu - zaręczam. Post-apokaliptyczna sceneria, wysysające duszę mechaniczne potwory i szmaciana lalka, która od razu zaskarbia sobie sympatię widza. "9" było jednym z pierwszych filmów jakie obejrzałem w Internecie (jeszcze w czasie kiedy mój komputer nie mógł uciągnąć YT i korzystałem z tej strony tylko "u kogoś" albo "gdzieś") i pamiętam towarzyszące mi uczucie, że Acker pokazał tylko fragment większej historii. Że te 10 minut powinny mieć ciąg dalszy. Wydawało mi się, że ta krótkometrażówka ma olbrzymi potencjał. "9" zostało nominowane do Oskara i okazało się, że nie tylko ja tak myślałem.


Dzisiaj trafiłem na newsa, że Tim Burton i Timur Bekmambetov produkują pełnometrażowe "9", które reżyseruje Acker. Od razu obejrzałem je jeszcze raz, a później trailer i wiem, że to jest jedna z najbardziej przeze mnie oczekiwanych premier 2009 roku. Patrzę na gwiazdorską obsadę (Elijah Wood, Jennifer Connelly, John C. Reilly, Crispin Glover, Christopher Plummer i Martin Landau) i myślę holy shit! Mam nadzieję, że oryginalna produkcja zdobędzie sympatyków i otworzy drogę do kin kolejnym ambitnym projektom, a nie tylko setkom zwierzątek, które ostatnimi czasy zdominowały srebrny ekran (chociaż może trochę generalizuję, bo przecież jest "Gnijąca panna młoda" i będzie "Koralina i tajemnicze drzwi").


czwartek, 17 lipca 2008

Doomsday

Jestem człowiekiem, który lubi musi od czasu do czasu obejrzeć kino tzn. niższych lotów. Szczególnie coś z mojego ulubionego gatunku, czyli horroru albo coś z mojego ulubionego przedziału czasowego – lat 80-tych, kiedy powstała masa kultowych dla mnie filmów. Jakiś czas temu w kinach gościł "Doomsday", z recenzji wynikało, że to taki porządny ukłon w stronę splatterów. Takie skrzyżowanie "28 dni później" i "Mad Maxa", więc gdy nadarzyła się okazja obejrzałem. Liczyłem na post-apokaliptyczną campową ucztę, ale się przeliczyłem.

Mamy lata trzydzieste dwudziestego pierwszego wieku. Anglię atakuje śmiertelny wirus, na którego nie ma lekarstwa. Dwadzieścia pięć lat wcześniej, Reaper, bo tak go nazywano, zaatakował Szkocję, w wyniku czego ta, została odgrodzona murem, a jej mieszkańcy skazani na wymarcie. Rząd pilnie potrzebuje szczepionki, a że w Glasgow nadal ktoś żyje, co od trzech lat potwierdzają zdjęcia satelitarne, wysyłają za mur oddział żołnierzy dowodzony przez panią Major – główną bohaterkę. Jak można się domyśleć wszystko się pierdzieli, dwa opancerzone transportery szlag trafia, a niedobitki z oddziału muszą wiać gdzie pieprz rośnie. Koncepcja znana z dziesiątek filmów i sądzę, że przynajmniej połowa jest lepsza od "Doomsday".

Dostajemy kiepskie, schematyczne do bólu postaci. Główną rolę obsadzili ładną dziewczyną, która gra jedną miną jak Nicholas Cage. Różnica taka, że Cage gra miną wiecznie zdziwionego baseta, a Rhona Mitra wygląda jakby jej ktoś przez cały film kocie gówno pod nos podstawiał. Brak gry aktorskiej można byłoby przełknąć gdyby chociaż biegała roznegliżowana, ale niestety. Ani kawałka pośladka czy piersi z jej strony się nie uświadczy (a postać, która trochę biustu pokazuje pani major szybko zabija). Cała reszta oddziału z którym wyruszyła do Szkocji jest w zasadzie niepotrzebna. Zawodowcy z super sprzętem, a dają się podejść jak małe dzieci uzbrojonym w siekiery dzikusom, którzy ukryli się w pomieszczeniach wcześniej sprawdzonych. Równie dobrze mogliby być zagrani przez jednego aktora i nie wyszłoby to gorzej, bo nawet nie można było się im przyjrzeć. Albo w ogóle po co tracić czas na przedstawianie załogi, skoro ona zginie w czasie krótszym niż zapamiętanie ich imion? Wystarczyłaby sama Major. Dobra. Prawda jest taka, że ich obecność usprawiedliwiona jest tym, że od czasu do czasu coś powiedzą, bo Major to typ milczka, z której ust nie padają nawet zabójcze hasła w stylu Arnolda. Zamiast charyzmatycznych postaci, które wzbudziłyby sympatię widza i pociągnęłyby film, twórcy wrzucili sporą ilość fabularnych bubli i wytartych schematów. Szybę w opancerzonym wozie rozbija się dwom ciosami toporka (tak wiem, to nie była szyba pancerna, tylko dlaczego nie była?). Mamy wątek złej władzy, która knuje przeciwko obywatelom i nic z tego nic nie wynika. Snują swoje plany i mimo iż zostali nagrani, i taśma idzie nawet w odpowiednie ręce to ten wątek nie wzbogaca filmu w żaden sposób. Ani nie jest ciekawiej, ani nie wpływa to znacząco na losy bohaterów. Zapchaj dziura, której celem jest pokazanie że dzicy szkoccy kanibale nie są wcale tacy najgorsi. Jest urocza wyprawa ciuchcią na prowincję, gdzie jak się okazuje, bohaterowie trafiają wprost do średniowiecza z rycerzami w pełnych zbrojach i krwawymi igrzyskami na dziedzińcu. Dowiadują się tam czegoś co widz wie od początku. Bo przecież skoro w Szkocji ktoś przeżył to pewnie dlatego, że był odporny, bo niby kto i jak miał opracować lekarstwo, skoro przekazy radiowe jasno wskazywały, że w laboratorium niedługo upadnie. Ale dla mniej pojętnego odbiorcy jest Malcolm McDowell ze swoim psychotycznym głosem. W trzy minutowym występie tłumaczy, że lekarstwa nie ma i że pomysł wyprowadzki do zamku był jego. Daje się odczuć, że ten diabelnie sprytny przywódca przed wybuchem epidemii należał do bractwa rycerskiego. Jedynym jasnym punktem jest pościg, który następuje po ucieczce do podziemnego schronu, w którym znajdują się telefony komórkowe i super szybki samochód. Pościg jest dynamiczny, efektowny i w przeciwieństwie do reszty filmu dobrze się go ogląda.


Do tej jedynej zalety można dodać kilka minut z Lee-Anne Liebenberg, szczyptę humoru (który przez cały film się w małych ilościach gdzieś przewija), sporą ilość splatter i gore (które są na wysokim poziomie) oraz obecność całkiem przyjemnego patentu ze sztucznym okiem (które jest tak jakby trochę wymuszonym plusem z mojej strony). Niestety, jeżeli przymknie się oko na idiotyzmy scenariusza, to Doomsday irytuje swoim wykonaniem i marnym aktorstwem. Film jest zwyczajnie słaby i tylko niewiele różni się poziomem od filmów Uwe Bolla, a trzeba zaznaczyć, że jest znacznie mniej od nich zabawny. Nastawiałem się na film akcji, przy którym trzeba będzie lekko zmrużyć oko, ale w tym wypadku najlepiej będzie je w ogóle zamknąć. Wątpię, żebym się, w tej całej mojej miłości do campu, nie poznał na filmie. To po prostu kiepska wysoko budżetowa produkcja, zły film, który miał być dobry ale mu nie wyszło. Nawet nie jest niesmaczny. Mam wrażenie, że Neil Marshall, który nakręcił sympatyczne "Dog Soldiers" i fantastycznie straszne "Zejście" (oryg. "The Descent" - widać, że facet lubi tytuły na 'D', bo jego następny film nazywa się "Drive"), napisał scenariusz do "Doomsday" jako piętnastolatek, a teraz mając dostęp do środków zrealizował swoje szczenięce marzenie. Niepotrzebnie. Jeżeli szukacie filmu z 'doom' w tytule, to "Doom", który też opowiada o oddzile żołnierzy, jest znacznie lepszy.


Jeżeli kogoś ciągnie do podobnych klimatów, a podobał mu się końcowy wyścig to sądzę, że nadchodzący "Death Race" będzie filmem wartym obejrzenia.