niedziela, 20 czerwca 2010

Bajki Rat Finka i życie Big Daddy Rotha

Mówi się, że sukces ma wielu ojców. Ed "Big Daddy" Roth natomiast jest ojcem wielu sukcesów. Facet zaczął od bawienia się w tuningowanie starych samochodów, które po wojnie Amerykanie stadnie zaczęli zastępować nowymi modelami. Trochę się ścigał, trochę je składał, później wymyślił fantazyjne malowanie i zaczął się tym zajmować prawie na pełen etat. Tak oto jest uważany za ojca custom paintingu. Ed mieszkał w pobliżu Disneylandu i miał powyżej uszu uśmiechniętej Myszki Miki, której podobiznę widział codziennie. Stworzył jej przeciwieństwo - Szczura Finka - odrażającego, powykrzywianego, zielonego gryzonia i zaczął go malować na swoim podkoszulku. Sukcesywnie się to rozchodziło po okolicy i nagle ludzie przychodzili do niego, by im namalował coś podobnego. I tak Roth jako jedne z pierwszych zaczął robić t-shirity z z własnym kolorowym wzorem, a później i nawet ozdabiał kurtki przeróżnym klubom. W latach 50tych i 60tych Rat Fink stał się symbolem całej kultury skupionej wokół tworzenia hot-rodów, a później powrócił w latach 80tych, prosto na "salony" punkowców zachodniego wybrzeża. "Big Daddy" Rotha uznaje się za głównego popularyzatora stylu "Monster Hot Rod". Stworzył on dziesiątki kreatur, które pojawiały się na wszystkim co przychodzi wam na myśl i żyły, a może i nadal żyją, w świadomości dziesiątek tysięcy Amerykanów. Roth z prostego mechanika tuningującego w garażu kolejne zezłomowane gruchoty urósł w kilka lat na guru w tej dziedzinie. Był pionierem i propagatorem używania tworzywa sztucznego do budowy karoserii i dzięki temu nadawał swoim pojazdom fantazyjne kształty. Uznaniem dla jego pracy i wkładu w kulturę były serie kolejnych wymyślonych przez modeli pojawiające się na sklepowych półkach, a także jego auta w filmach, a teraz muzeach motoryzacji.


Facet nie tylko był mechanikiem, ale i konstruktorem, inżynierem, muzykiem i przede wszystkim artystą i pozytywnym gościem. Człowiekiem renesans prosto z Ameryki. Ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Tak naprawdę nie wiadomo ile rzeczy zawdzięczamy Edowi Rothowi. Jego dzieła nie tylko były odbiciem czasów w których żył, ale także wyznaczały trendy i mody. Można spokojnie uznać go za ojca wszelkiego custom - od aut, po winylowe zabawki. I nie dziwi mnie fakt, że o tej ikonie kultury amerykańskiej nie miałem bladego pojęcia. Bo niby skąd?

Mam tak, że gdy coś czytam i trafiam na wzmiankę o jakimś zespole, filmie bądź postaci, to sprawdzam to, chociażby w wiki. Czasami taka ciekawość prowadzi tylko do rozczarowania, ale czasami trafiam na perły. I tak w opowiadaniu "Malthusian’s Zombie" Jeffrey'a Forda ze zbioru "The Living Dead" przewinęło się porównanie do Rat Finka, a dzięki Greebo trafiłem na kolejny bardzo udany dokument Rona Manna (tego od "Prywatnej księgi komiksu"). "Bajki szczura Finka" to świetnie zrealizowana i ciekawie opowiedziana historia "Big Daddy" Rotha. Można dowiedzieć się nie tylko wielu rzeczy o pracy i dokonaniach Eda, ale też o czasach w których żył (chyba, że Ameryka lat 50tych i 60tych to tylko dla mnie okres praktycznie niezbadany) i nastrojach jakie towarzyszyły wtedy ludziom.

Jeżeli chodź trochę kogoś zainteresowałem to odsyłam na YouTube'a.

sobota, 5 czerwca 2010

O "Nieśmiertelnym" na CN

Na CarpeNoctem ukazała się moja recenzja "Nieśmiertelnego" Gillian Shields - romansu z elementami horroru, dla nastolatek. Nie do końca mieści się to w granicach moich zainteresowań, ale nie zjechałem. Trochę nadprzyrodzonego było, także nie była to aż taka droga przez mękę jakiej się spodziewałem. No i to prawdopodobnie pierwsze romansidło jakie w życiu przeczytałem. Warto to odnotować. Poza tym gdybym miał oceniać książkę po okładce to bym jej do ręki nie wziął - jest straszna! Zainteresowanych odsyłam do recenzji.

Informuję o tym, bo w sumie, rzadko się ostatnio cokolwiek pojawia na moich blogach. A przecież nie próżnuję aż tak bardzo, hehe. A i pewnie co jakiś czas będzie się coś mojego na CN pojawiało. Kamili zresztą też. Można przeczytać jej opinie o: "Bramie zdrajców" Anne Perry i promowanym tu i ówdzie "Kochanym Jimie" Christiana Moerka.

piątek, 4 czerwca 2010

Trochę Alladyna, trochę Prince of Persia

Na "Księcia Persji: Piaski Czasu" nawet specjalnie nie czekałem. Jak zresztą na większość tegorocznych blockbusterów. Grę przeszedłem kilka razy. Uważam, że jest to jedna z najlepszych produkcji zręcznościowo-przygodowych wszech czasów. Zawsze wracam do niej z taką samą przyjemnością i chęcią, i to powinno wystarczyć, żeby mnie nakręcić na najnowszy film Mike'a Newella. W przeszłości niestety, już mnie wystarczająco dużo ekranizacji gier nauczyło, żeby nie napalać się na żadną następną. Ładne obrazki i sprawny trailer ma w tej chwili prawie każda wysokobudżetowa produkcja, więc to nie argument. Pozytywne recenzje i entuzjastyczne głosy zza oceanu już bardziej, ale pewnie gdyby nie propozycja Rycha, to skończyłoby się na tym, że film obejrzałbym na ekranie monitora. Także już na wstępie chciałbym mu podziękować, za to że mnie do kina wyciągnął. Bo "Książę Persji: Piaski Czasu" jest cholernie przyjemnym filmem i bawiłem się świetnie.

Z fabułą uciekli od gry najdalej jak się tylko dało, pozostawiając tylko kilka wspólnych elementów: księcia, księżniczkę, sztylet, klepsydrę i tytułowy piasek czasu dzięki któremu można cofać czas. Nie ma co się dziwić, bo przecież gra oferowała historię bardzo szczątkową, raczej bez sensu byłoby ja przenosić do filmu. I myślę, że scenarzyści wyszli z tego obronną ręką. Zamiast opuszczonego zamku, nieskończonych walk, ciągłego skakania i rozwiązywania akrobatyczno-czasowych zagadek dostaliśmy niezłą intrygę, która mimo iż z początku lekko chaotyczna, przypominająca inną disnejowską produkcję (animowanego "Aladyna") to ostatecznie wypadła bardzo dobrze. Nie chcę się w nią specjalnie zagłębiać i spoilerować, tym co jeszcze nie oglądali. Jednym zdaniem: mamy księcia Dastana, który zostaje wrobiony w morderstwo i wraz z Taminą, księżniczką z miasta, które zdobył musi uratować świat i oczyścić swoje imię. Jest zdrada, jest miłość, są pościgi, walki, zasadzki i karkołomny plan pokonania łotra, stojącego za wszystkim. Są oczywiście podróże, częste zmiany lokacji, orientalne miasta i przepiękne widoki. Także jest to bardzo typowe kino przygodowe, ze wszystkim znamiennymi dla tego gatunku elementami.

Co się ostatnio bardzo rzadko zdarza, nie ma w "Księciu Persji" ani jednej rzeczy na którą chciałbym ponarzekać. Wszystko co dodali wyszło produkcji na zdrowie. Komediowe hasła Szejka Amara, zresztą jak sama postać, są śmieszne, i chociaż sam pomysł podatkowego raju z główną atrakcją, którą ma być wyścig strusiów, wydaje się głupi, to autentycznie się z tego śmiałem. Chociaż to pewnie dlatego, że Kamila mi ostatnio powiedziała, że takie jeżdżenie na strusiu to tylko w kreskówkach... a tu proszę, w filmie też się trafia. Element grozy w postaci zakonu asasynów okazał się strzałem w dziesiątkę i godnie zastąpił hordy zmienionych przez piasek, demonicznych gwardzistów, z którymi w grze trzeba było wiecznie krzyżować miecze. To co natomiast żywcem wyciągnęli z gry, czyli akrobatyczne popisy Dastana, wypadają naprawdę dobrze. Parkour po starożytnym mieście, wspinaczki po murach, pełne sprytu i zwinności pojedynki... wszystko to oglądałem z prawdziwym bananem na twarzy. Widać, że przyłożyli się w tym miejscu, by jak najlepiej oddać ducha gry. Nawet postarali się skopiować pewne charakterystyczne ruchy i ujęcia kamery.


Od strony wizualnej film jest bardziej niż przyjemny. Dekoracje, wnętrza, stroje wyglądają pięknie. Bogate, cieszące oczy swoją misternością i egzotyką. Pejzaże trochę mniej, bo przecież głównym motywem jest tam pustynia, ale już taka panorama miasta, czy w nocy, czy w dzień, zapiera dech w piersiach. Bardzo dobrym wyborem okazała się Gemma Arterton na pyskatą, krnąbrną i zaradną księżniczkę Taminę. Też ciężko wzrok oderwać. I nie chodzi tylko o to, że dziewczyna jest ładna i atrakcyjna, ale głównie o to, że czuć w tej postaci pewność siebie i charyzmę. Każdą scenę kradła swoim wdziękiem (co ciekawe, ta aktorka mignęła mi wcześniej w innych produkcjach i niczym specjalnym się nie wyróżniła - no może poza fatalnym strojem w "007 Quantum of Solace "). Trochę słabiej wypada książę Dastan. Jake'owi Gyllenhaalowi trafił się sympatyczny bohater i chyba trochę za poczciwy. Nie jest oczywiście ciapowaty, ale brakowało mi tu trochę pazura... lekkiego draństwa jakie widać chociażby u Jacka Sparrowa. Reszta obsady wypadła bardzo okej. Ben Kingsley odpokutował tutaj nawet w moich oczach, te kilka wpadek, które zaliczył ostatnimi laty. A jeszcze słowo o muzyce. O ile kawałek śpiewany przez Alanis Morrisette nie przypadł mi do gustu - piosenki do filmów od lat mi nie podchodzą - o tyle ścieżka skomponowana przez Harry'ego Gregsona-Williamsa jest bardzo dobra. I w filmie, i poza nim słucha się jej świetnie. Oddaje idealnie klimat, napięcie, akcję - dla mnie bomba. W moim odczuciu Harry skomponował chyba tylko jedną lepszą rzecz - muzykę do "Sindbada: Legendy siedmiu mórz".


"Książę Persji: Piaski Czasu" podobały mi się bardzo i pewnie jeszcze nie raz sobie go obejrzę (tak jak nie raz odpalę jeszcze grę, chociaż znam ją już doskonale). Chyba porównywalnie dobrze bawiłem się na pierwszych "Piratach z Karaibów"... i szczerze mówiąc, nie sądziłem, że jeszcze na czymś będę się bawił równie fajnie. Byłbym w siódmym niebie, gdyby producenci zdecydowali się na kręcenie trylogii. Albo nawet tetralogii! - przecież "Zapomniane piaski" już za chwilę.