Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anime. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anime. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 27 stycznia 2009

Samuraje po raz pierwszy

Produkcji z samurajami powstało i powstaje tak wiele, że pewnie gdybym obrał sobie za cel życiowy poznanie wszystkiego, to umarłbym nie spełniwszy go. Zresztą nie mam takich aspiracji. Przyznam się szczerze, kino chambara, poza pewnymi wyjątkami, mnie w dużej mierze nudzi. Nie nudzą mnie za to anime z samurajami i chociaż nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, nie szukam specjalnie, oglądam tylko to co mi w łapy wpadnie, to postaram się zrobić jakiś mały przegląd tego na co warto, w moim mniemaniu, rzucić okiem.

Zacznę od przeróbki jednego z najlepiej rozpoznawalnych filmów gatunku, klasyka Akiry Kurosawy - "Siedmiu samurajów". Jest to 26-odcinkowe anime noszące tytuł... "Samurai 7" i jak to bywa z remake'ami jest w każdym aspekcie gorsze od oryginału. To niby ta sama historia - banda rzezimieszków napadająca wioskę i ograbiająca ją z jedzenia, przeciwko której staje wynajęta przez wieśniaków grupa doświadczonych wojowników. Konwencja i stylistyka już zupełnie inna. Dostajemy dziwną mieszankę science fiction. Jeden z głównych bohaterów jest napędzaną parą zbroją, przeciwnicy to wielkie, latające roboty, ich ich twierdza to statek wielkości niszczyciela ze Star Warsów. Ta konwencja, która w pewien sposób odcina serial od filmu Kurosawy, ratuje anime w moich oczach przed klapą. Brak tutaj klimatu filmu, postaci chociaż sympatyczne nie odbiegają od standardów wytartych w podobnych produkcjach, fabuła jest przewidywalna, nawet dla tych którzy pierwowzoru nie znają. Przede wszystkim historia się ciągnie i co chyba najgorsze dla produkcji rozrywkowej, męczyła mnie momentami. Ale przecież nie ma nic lepszego jak oglądanie walk, podczas których kolejne mechy są rozczłonkowywane i zamieniają się w stosy dymiącego złomu. Bo nie może być fajniej niż pojedynek samuraja z mechem! Animacja jest dobra i chociaż osobiście nie przepadam za nachalnymi wstawkami z 3D, których tutaj jest sporo, to nie nazwałbym "Samurai 7" brzydkim. Na plus policzyć na pewno muszę stylizację - latające fortece wyglądają jak japońskie zamki, a roboty zrobiono na samurajskie zbroje. Nie jest to anime, które bym polecił, ale z pewnością nie odradzałbym lub skreślał zupełnie. Jeżeli ktoś lubi zabawy konwencją może spokojnie odpalić i obejrzeć do końca lub zarzucić po godzinie. Jeżeli ktoś oczekuje czegoś znacznie lepszego niech sięgnie po...

"Sword of the Strager". To ponad półtora godzinny, pełen walk na miecze film awanturniczy z pierwszorzędną animacją i z dość dobrą fabułą. W opuszczonej świątyni spotykają się Kotarou - młody chłopak, sierota, którego ściga oddział wynajętych przez dynastię Ming wojowników i enigmatyczny Nanashi - włóczący się po kraju ronin. Chłopak wynajmuje samuraja jako swojego ochroniarza, by ten doprowadził go do pewnej świątyni. Najemnicy próbują chłopaka porwać, Nanashi go broni, jest trochę pościgów i oczywiście masa walk. W międzyczasie poznajemy tajemnicę ronina i wyjaśnia się dlaczego Chinczycy potrzebują dzieciaka. Chociaż akcja osadzona jest w realiach historycznych to jednak ten element w "Sword of the Stranger" należy traktować z dystansem. Historia jest tylko tłem do pokazania pełnej niebezpieczeństw przygody, która raczej nie mogłaby zaistnieć w rzeczywistości. To świetna produkcja rozrywkowa, która zapewnia dobrą zabawę. Dzięki dopracowanej animacji jest przyjemna dla oka, a lekka muzyka (z niewielką ilością wschodnich wstawek) sprawia, że tym których orient wkurza, ucho nie zwiędnie. To takie wyważone, wypośrodkowane, zrobione na poważnie anime. Ludzie, którzy narzekali na zbytnią fantastyczność "Ninja Scrolla" będą mieli okazję zobaczyć coś w podobnym klimacie tyle, że bardziej "normalnego", a ci którzy lubią spektakularne pojedynki będą ustatysfakcjonowani, bo Nanashi, jak i jego główny oponent Rarou to rzeźnicy.

Sporo finezyjnych walk można również zobaczyć w "Samurai Champloo", chyba jedna z ciekawszych pozycji dostępna u nas w kraju. Za to wielce oryginalne anime odpowiada twórca "Cowboy Bebop" Shinichiro Watanabe. "Samurai Champloo" to sprzedawanie stylistyki samurajskiej wymieszanej z elementami hip hopowymi. Tu również, pozornie zachowane zostały realia historyczne, dużą wagę przyłożono do tradycji, obyczajów, życia codziennego i chyba największą - do kuchni. Jednak w to wszystko wdzierają się elementy kultury hip hop. Raz jest to gang rysujący graffiti innym razem klan samurajów hodujący trawę, która ma służyć do wszczęcia rebelii. Jeden z głównych bohaterów walczy stylem przypominającym break dance, a w tle nieustannie można usłyszeć świetną muzykę, która łączy w sobie nowoczesne brzmienia z tchnieniem orientu. Fabuła skupia się na poszukiwaniach samuraja pachnącego słonecznikiem prowadzonym przez przypadkowo i źle dobraną trójkę kompanów. W kolejnych odcinkach oglądamy ich kolejne szalone przygody, poznajemy skrywane sekrety i patrzymy jak eksterminują w wybitnie fajny sposób dziesiątki przeciwników. Animacja jest żywa, dynamiczna, kreska momentami karykaturalna. Całość sprawia świetne wrażenie. Jest co niemiara akcji, multum śmiechu, ale jak dla mnie to największą siłą tego serialu, tym co sprawia, że mówię, że "Samurai Champloo" jest kozackie, jest właśnie ta feudalna Japonia w wersji pop. Jest sporo uproszczeń, sporo przebajerowania, przekolorowania, ale Watanabe sprzedał mi ten wyborny misz-masz bez problemu. Zakochałem się! Dostałem tony zabawy konwencją, masę odwołań, pastisz przechodzący w parodię. Czyli to co tygryski lubią najbardziej. Te 26 odcinków, które składają się na serię konkretnie skopały mi zad i dostarczyły niegłupiej rozrywki na najwyższym poziomie. Za to w zupełnie inną stronę poszli twórcy "Afrosamuraja" i jego drugiej części "Afro Samurai: Resurection". Te dwie produkcje to również czysto rozrywkowe pozycje, które łączą w bardzo udany sposób na pozór dwie przeciwstawne rzeczy: samurajów i hip hop. Fabuła to milion razy wałkowany temat zemsty. W pierwszej części główny bohater jest światkiem morderstwa ojca, więc gdy dorasta i opanowuje sztuki walki idzie się mścić i przy okazji zabija setki ludzi po drodze. W drugiej części kradną ciało zabitego ojca i grożą jego wskrzeszeniem, więc idzie im tego martwego ojca odebrać. I nie ma sensu pisać o dziesiątkach przeszkadzajek po drodze - wszystkie giną. "Afrosamuraj" ma dwie potężne zalety. Pierwsza to świetna, mocno komiksowa kreska. Jest kolorowo, lekko i dynamicznie. Twórcy dali popis swojej wyobraźni i możemy podziwiać wspaniały spektakl. Tą drugą jest klimat. Tym razem nawet nie próbowali udawać, że są jakieś realia czy mrugnięcia okiem. To anime to jeden, wielki gatunkowy kocioł. Ramię w ramię samuraje, cyborgi, roboty, mutanty, rewolwerowcy i demony. Do tego górzyste wsie jak z obrazka, lasy, pustynie, a w tle zabójcy z wyrzutniami rakiet. W jednej chwili przydrożna knajpka jakby wyrwana z "Shoguna", a chwilę później uzbrojone po zęby cyborgi na motorach. Japoński festiwal i ludowe tańce do muzyki puszczanej przez DJ w złotych piksach i ze złotym pistoletem, jadącego na platformie górującej nad drewnianymi chatkami. Hip hop w wydaniu RZA, blanty, złote łańcuchy, sygnety, nadmuchane japonki, kosmiczne pojedynki na miecze i hektolitry wylanej posoki. Obie części "Afrosamuraja" cieszą oko i ucho. Olbrzymia zasługa w tym Samuela L. Jacksona, który użyczył swojego głosu dwóm głównym bohaterom. Oprócz niego można usłyszeć też Lucy Liu, Rona Perlmana i hip hop o samurajach. Te dwa anime to naprawdę ostra jazda, mająca w sobie więcej z japońskiego gore niż kina chambara. Żadnego honoru, żadnego bushido, chodzi tam tylko o zemstę i brutalne zabijanie. Dla fanów dobrej animacji i pokręconych gatunkowo produkcji pozycja obowiązkowa.

Na koniec zostawiłem sobie przysłowiową wisienkę, chociaż ta wisienka to tak naprawdę samurajska uczta. Anime nietuzinkowe, artystyczna, a przy tym bijące po oczach swoim naturalizmem - "Shigurui" (tytuł angielski: "Crazy for Death", ale nie zauważyłem, żeby ktoś na sieci go używał). Jest to 12-odcinkowa historia rywalizacji dwóch samurajów Fujiki'ego Gennosuke i Irako Seigena. Wszystko zaczyna się od turnieju Lorda Tokugawy, w który mistrzowie miecza mają walczyć ze sobą na śmierć i życie (wszystkie dotychczasowe turnieje były rozgrywane za pomocą drewnianych mieczy). Ale zanim dochodzi do walki musimy obejrzeć historię poznania i zrodzonej nienawiści między tą dwójką. Retrospekcja sięga czasu, gdy Irako przybywa do szkoły, w której Fujiki ma zostać pupilem mistrza, wygrywa z nim walkę i zostaje przyjęty na nauki. Zdobywa poważanie, pozycję, ale przez swoją zachłanność i brak szacunku zostaje oślepiony, pohańbiony i wyrzucony. Później się mści. Pełnej historii, która wyjaśniałaby obecność i stan dwójki na turnieju, czy nawet wyniku tej walki nie dane jest widzowi poznać. Te dwanaście odcinków pozostawia w tej materii olbrzymi niedosyt, ale mimo wszystko warto poświęć te cztery godziny i obejrzeć coś co początkowo może się wydawać rzeczą nieskończoną. Animacja mnie zachwyciła. Na efekt składa się wiele rzeczy, przytłumione barwy, kadrowanie, dbałość o szczegóły strojów, broni, przedmiotów, wygląd postaci. Te kilka kadrów które wrzucę pod tekstem nie będą w stanie tego oddać. Jest brutalnie, ostro, krwawo i jest to wszystko dokładnie pokazane, ze zbliżeniem, lubością. Ścieżki dźwiękowej częściej nie ma niż jest, a "Shigurui" momentami wręcz hipnotyzuje. Nie można oderwać wzroku. Co ciekawe walki nie są spektakularne, czasami nawet nie są ciekawe, a jednocześnie w tym swoim naturalizmie, braku finezji są poważnym atutem. To anime jest wyjątkowo... inne, i chyba w tym jego siła.


Jest kilka innych pozycji, które w mniejszy lub większy sposób dotykają tematyki samurajskiej i które miałem przyjemność (bądź nie) obejrzeć. Może zrobią drugi sezon "Shigurui", może coś mi się przypomni, może obejrzę coś jeszcze. Może samuraje będą na flcl po raz drugi.

piątek, 17 października 2008

Piraci z Roanapur II

O pierwszym sezonie "Black Lagoon" napisałem przeszło rok temu. Anime fajne, lekkie i przyjemne w swojej sensacyjności. Jednak poza olbrzymią ilością akcji i bardzo ładnym wykonaniem nie miało specjalnie czym zachwycić. Któregoś dnia jednak obudziłem się i stwierdziłem, że poświęcę cztery godziny na drugi sezon piratów i zabrałem się za oglądanie dwunastu odcinków "Black Lagoon - The Second Barrage".

W drugiej serii z pirackiej czwórki oglądać będziemy głównie Rocka i Revy. Dutcha i Bennego jest jak na lekarstwo. Czasem migną gdzieś w tle, ale raczej ma to na celu poinformowanie widza, że nie umarli gdzieś po drodze. Duet R&R gra pierwsze skrzypce i z pomocą kilku drugoplanowych postaci udało im się zagrać znacznie lepiej niż za pierwszym razem. Pojawia się na dłużej Eda, zakonnica z kościoła, której głównym zajęciem jest handel bronią, dużą rolę odgrywa również przywódczyni rosyjskiej mafii Balalaika, która jest praktycznie uosobieniem bezwzględności Roanapur.

Należy zaznaczyć, że serial dość mocno zmienił swoje oblicze. Ewoluował w stronę, która podoba mi się zdecydowanie bardziej i wydaje się sensowniej poprowadzony. O ile poprzedni sezon porównałem do kina kopanego i strzelanego, znanego mi dobrze z ery VHSów, to w przypadku "Second Barrage" już nie mogę się o to pokusić. Opowieść jest poważniejsza, ma głębszy charakter i znacznie bardziej rozbudowano psychologię postaci. Fabuła nie ogranicza się jedynie do wystrzelania sobie drogi wśród hordy przeciwników. Zresztą i samego strzelania jest mniej. I tym razem nie dostajemy jednej osi fabuły, ale trzy odrębne historie.

Pierwsza opowiada o tym jak Roanapur zostaje nawiedzone przez żądne krwi rodzeństwo, które systematycznie wykańcza Rosjan z Hotelu Moskwa. Bliźnięta kolejno likwidują żołnierzy, bezradnych w konfrontacji z wręcz demonicznym przeciwnikiem. Dopiero odwet przyszykowany przez Balalaikę daje jakieś wymierne skutki. I właśnie gdzieś w środek tej zbrojnej akcji wplątuje się Revy wraz z Edą, które zwęszyły możliwość zarobienia dodatkowej kasy. Już na dzień dobry dostajemy mocno po gębie, bo poruszono tutaj temat dziecięcej pornografii połączonej z filmami snuff (takie rzeczy tylko w Tajlandii) i mimo, iż w wydaniu rysunkowym to i tak kopie. Druga historia już trochę bardziej przypomina te znane z pierwszej serii. Młoda fałszerka wpada w łapy gangsterów, a później trafia pod opiekę Edy i Revy, którym obiecuje grubą forsę za uratowanie skóry. Za głowę dziewczyny wyznaczono nagrodę i wszyscy płatni zabójcy ruszają jej śladem równając z ziemią siedzibę Lagoon Company. Masa strzelania, sporo humoru i nawet trochę szalonej jazdy łódką. Jednak to taki, krótki przerywnik przed ostatnią zdecydowanie najbardziej złożoną historią (która trwa aż przez sześć odcinków). W ostatnim segmencie Balalaika wraz ze swoimi ludźmi z Hotelu Moskwa udaje się do Japonii by pomóc swoim rodakom w poszerzaniu terytorium kosztem Yakuzy. Rock służy za tłumacza w pertraktacjach z japońskimi bossami, a Revy pracuje jako jego ochroniarz. Wynik konfrontacji między japońską mafią, a wściekłymi psami z Roanapur może i można łatwo przewidzieć, ale twórcy zapewnili dodatkową masę atrakcji. Ale co najważniejsze, "Black Lagoon" w ciągu tych dwóch godzin ewoluował z lekkiej sensacji na poważny dramat. Nie jestem w stanie niczego zarzucić, znaleźć chociażby jednej wady. Brawo.


Druga odsłona "Black Lagoon" to opowieść o przemocy. Pokazuje jak oddziałuje ona na psychikę człowieka, co tworzy, jakie potrafi przyjmować formy, jakie powoduje implikacje. Pokazano jak miasto zła połyka, przemiela i wypluwa. Pokazano, że ono zawsze wygrywa, że nie można z niego uciec, a jedyne co spotka tam człowieka to zatracenie. Mogę polecić z czystym sumieniem. Chociaż to nadal nie jest to rzecz na poziomie "Cowboy Bebopa" to jednak warta odhaczenia.

piątek, 11 lipca 2008

Rycerz Gotham

Ósmego lipca na sklepowe półki w Stanach trafił "Batman: Gotham Knight", czyli jak sądziłem taki smaczek przed premierą "The Dark Knight". Sześć krótkich animowanych opowieści wyreżyserowanych przez sześciu reżyserów ze scenariuszem sześciu scenarzystów. Trzy razy sześć. Według zapowiedzi twórców akcja miała rozgrywać się między wydarzeniami znanymi nam z "Batmana: Początek", a tymi które poznamy w najnowszym filmie Nolana. Jak się okazało "Batman: Gotham Knight" to nie żaden smaczek, ale pełnowartościowe danie i jak sądzę najdojrzalszy i chyba zarazem najlepszy animowany Batman. Wyznanie to wychodzi spod moich palców bardzo ciężko, bo jestem olbrzymim fanem kreskówek Timma. Muszę przyznać, że "Rycerz Gotham" jest nie tylko fantastyczny od strony wizualnej, ale i również cholernie miodny. Po nieobecności w "The Batman" wraca Kevin Conroy – jedyny prawdziwy głos Bruce’a Wayne’a i jego mroczniejszego wcielenia, więc nie tylko ogląda się to fantastycznie, ale i słucha.
Na pierwszy ogień idzie "Have I Got A Story For You". Opowieść utrzymana w konwencji znanej z jednego z odcinków (i pewnie z tuzina innych rzeczy, ale akurat ja znam to stamtąd) "The New Batman Adventures" mianowicie z "Legends of the Dark Knight". I tam, i tutaj mamy grupkę dzieciaków, które opowiadają sobie historie o Batmanie. Każde ma własną wizję bohatera i każde uważa, że ma rację. Oczywiście na koniec pojawia nam się Batman z przeciwnikiem i zaczynają okładać się po gębach. O ile dobrze pamiętam w "TNBA" łomot dostał Firefly (chyba jedyny łotr z Gotham, który dał się pokonać Melowi Gibsonowi). Tutaj mamy jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego, wyposażonego w masę gadżetów człowieka w czerni. Historia jest opowiadana "od tyłu", a Gacka przedstawiono jako gigantycznego nietoperza, który odrywa swoim ofiarom głowy (sweet), wielkiego, skaczącego po budynkach robota i jako żywy cień (chyba najfajniejsza wizja). Za animację odpowiadało Studio 4°C i jeżeli chodzi o wykonanie to ten odcinek przypomina bardzo ich olśniewające wizualnie "Tekkon Kinkreet" i sympatyczne "Beyond" - historię o błędach Matrixa umieszczona w "The Animatrix". Żyjące miasto, dynamiczna i bardzo szczegółowa kreska, lekko karykaturalne postaci, i chociaż akcja dzieje się w dzień i wrzucono trochę wątków komediowych, to klimacik jest. Zakończenie, mimo iż oczywiste, ogląda się bardzo przyjemnie. W kolejnym segmencie - "Crossfire" na główny plan wychodzi dwójka detektywów: Anna Ramirez i Crispus Allen (głosu użycza mój ulubiony kryminalistyk Gary Dourdan). Policjanci z polecenia Gordona eskortują do Arkham przestępcę złapanego przez Batmana. Allen jest sceptycznie nastawiony do pomocy udzielanej przez Mrocznego Rycerza. Ramirez próbując wyprowadzić go z błędu, pokazuje mu poprawę jaka zachodzi w okolicy. Pech chce, że trafiają w sam środek mafijnych porachunków. Oczywiście pojawia się Batman, ratuje Crispusa przed niechybną śmiercią w eksplozji i zdejmuje po kolei przeciwników. "Crossfire" animowało Production I.G znane ze wstawki w pierwszym "Kill Billu" i fantastycznego serialu "Ghost in the Shell". Odcinek mroczny, z fantastyczną sekwencją z płonącym Batmanem i dobrą pointą na koniec.
W "Field Test" Lucius Fox daje Bruce’owi nowy gadżet, który wytwarzając bardzo silne pole magnetyczne potrafi odbijać przyciski. Wayne zabiera oczywiście nowinkę w teren by sprawdzić jej działanie w kontaktach z bandziorami. W porównaniu z poprzednimi dwoma segmentami "Field Test" wypada średnio. Głównie ze względu na bardzo mangową animację studia Bee Train przez którą Batman wygląda jak jakiś rycerz zodiaku, ale też scenariusz jakoś specjalnie mnie nie urzekł. Zakończenie przewidywalne i dość typowe, ale jak sądzę dzięki tej historii mamy znacznie pełniejszy obraz motywów jakimi kieruje się facet w pelerynie, który stawia życie innych (nawet tych złych) ponad swoim własnym. Średnim odcinkiem jest również piąta historia - "Working Through Pain" robiona do scenariusza Briana Azzarello (jednego z niewielu nazwisk, które kojarzę w liście płac). Za animację po raz kolejny odpowiadało Studio 4°C, jednak tym razem postawiono na bardziej klasyczną kreskę, a szkoda. Jest nadal przyjemnie dla oka, mrocznie kiedy trzeba, ale wydaje mi się, że zabrakło pazura który by pociągnął historię. Batman poważnie ranny szuka wyjścia z kanałów, w które zapuścił się ścigając przestępcę. Próbując opanować ból wspomina swój pobyt w Indiach i nauki pobierane od wyklętej fakirki. Najjaśniejszym punktem jest sama końcówka, bo kilka dialogów, prawie romans i bójka w wykonaniu młodego Bruce’a nie są specjalnie interesujące.
Ostatnią opowieścią w tej antologii jest "Deadshot". Jak można się domyśleć mamy tutaj pojedynek z... Deadshotem – zabójcą, który specjalizuje się w zadaniach niewykonalnych i chełpi się opinią człowieka która nigdy nie pudłuje. Kolejnym celem snajpera doskonałego ma być James Gordon - komisarz, który zalazł za skórę wszelkiej maści bandziorom. Mimo ochrony policji musi interweniować Batman. Na dachu pędzącego pociągu dochodzi do nierównej walki – pięści kontra kule. Rezultat jest oczywisty, jednak dla Wayne’a zwycięstwo miało dużo większe znaczenie, gdyż stanie na wprost dymiącej lufy pistoletu przypomniało dzień, w którym stracił rodziców. Animację robiło Madhouse, jak dla mnie czołówka jeżeli chodzi o anime. Są piękne efekty świetlne i bogata sceneria. Jak dla mnie "Deadshot" jest świetne. To według moich standardów taka klasyczna historia z Gackiem. Najwyższe miejsce na podium jednak należy się historii czwartej. "In Darkness Dwells", bo o nim mowa jest również animacją robioną przez Madhouse, tyle że tym razem jest zdecydowanie straszniejszej. Ma miejsce porwanie kardynała O'Fallona. Napastnik opisywany jest jako ponad dwumetrowy jaszczurzo podobny potwór, a świadkowie są pod działaniem gazu produkcji Scarecrowa. Batman rusza do kanałów i trafia na samego Killer Croca (który wygląda trochę dziwnie, ale jestem chyba zbytnio przyzwyczajony do kreacji jaką stworzył Timm), napompowanego gazu strachu. Potwór przegrywa walkę, dostaje strzała z antidotum, ale wcześniej udaje mu się zarazić Batmana toksyną. Mroczny Rycerz rusza dalej. Ramie w ramie z narkotycznymi wizjami przemierza podziemia i w końcu odnajduje Jonathana Crane’a. Sposób przedstawienia walki, kolorystyka, jak i sceneria przywiodły mi na myśl jakiś piekielny krąg. Serio! Ci szaleni kultyści, latające wszędzie nietoperze, jednooki demon z kosą, świetne efekty dźwiękowe i mocna muzyka - skojarzenie nasunęło się samo. To Hell and Back. Trzeba pochwalić Madhouse, bo w bardzo fajny sposób wykorzystali spowolnienia czasu (zresztą nie tylko w tym segmencie) i zaserwowali nam najciekawszą, a przy okazji pełną akcji historię. "In Darkness Dwells" to coś naprawdę mocno zapadającego w pamięć.
"Batman: Gotham Knight" to jedna średnia, trzy bardzo dobre i dwie fantastyczne opowieści. To przede wszystkim dojrzałe historie z Człowiekiem Nietoperzem. Sporo tutaj nawiązań do tragicznej śmierci rodziców Bruce’a, motywów jakimi kieruje i wartości jakie wyznaje ta postać. Istnieje coś takiego jak psychologia postaci. Jest mrocznie, dość brutalnie i czuć klimat znany z "Batmana: Początek". To jedna z animowanych produkcji ze świata DC, która otrzymała w UK kategorię wiekową od 15 lat z uwagi na sceny przemocy i obecność krwi. Porównuje się tą antologię do "Animatrixa" i muszę przyznać, że coś w tym jest. Przede wszystkim obie pozycje łączy wykorzystanie animacji znanej z anime, i ten styl w obu przypadkach się sprawdza, chociaż w "Rycerzu Gotham" brakowało mi jakichś bardziej znanych reżyserów. Drugą wspólną cechą jest wypełnianie luki między częścią pierwszą, a kolejnymi. Zamysł świetny, tyle, że historie ze świata Matrixa cierpiały na poważną wadę, nie było tam interesującego bohatera. Całość była zbyt porwana, segmenty nie pasowały do siebie i tym samym wydało mi się to mało ciekawe (chociaż nie całkowicie). W przypadku Batmana dostałem coś do czego będę wracał wielokrotnie (już wracam!) i jak sądzę spokojnie może to funkcjonować samodzielnie. Muszę posiadać "Batman: Gotham Knight", najlepiej wersję dwupłytową. Wspaniała rzecz! Na moją ocenę z pewnością ma wpływ sentyment do Batmana i Conroy'a, ale nie sądzę, żebym trafił na lepszą animowaną adaptację amerykańskiego komiksu z superbohaterem. Prawdziwy mus!

Oficjalna strona antologii

sobota, 5 lipca 2008

Lament paranoików

Młodziutkiej projektantce postaci - Tsukiko Sagi udało się stworzyć kultową postać różowego pieska Maromi. Jej pracodawca zbija na maskotce krocie i każe dziewczynie zaprojektować kolejną, jednak ta przeżywa kryzys twórczy. Presja szefa i nieżyczliwi współpracownicy nie pomagają, dobrego pomysłu ciągle brakuje, a kolejne projekty idą do kosza. Wizja porażki przytłacza młodziutką Tsukiko. W nocy przed ostatecznym terminem dzieje się coś, co okazuje się być dla niej wybawieniem. Staje się obiektem agresji nieznanego nastolatka. W pamięci wyrył jej się jedynie obraz chłopaka, najwyżej kilkunastoletniego w czapce z daszkiem, złotych rolkach i zgiętym, złotym kijem baseballowym.
Tak zaczyna się "Paranoia Agent", anime Satoshiego Kona, takiego japońskiego speca od psychologicznego anime. Kon ma na swoim koncie kilka filmowych hitów: "Perfect Blue", "Rodziców chrzestnych z Tokio", "Paprykę", i zaliczoną współpracę z Mamoru Oshii i Katsuhiro Otomo. Gatunkowo tworzy rzeczy bardzo różne. Raz będzie to mocny thriller, a innym razem film familijny. "Paranoia Agent" to jego debiut telewizyjny. Wyszło mu anime mroczne, ciężkie i z pewnością jedno z najtrudniejszych jakie oglądałem. Za animację odpowiadało studio Madhouse, więc jest ładnie, chociaż nie jest to tak do końca ważne. Jak sądzę w tej produkcji obraz gra rolę drugorzędną i najważniejsza jest historia.
Kolejne odcinki są zasadniczo poświęcone innym postaciom, ale młodociany napastnik na rolkach nazwany Shōnen Batto, wraz z Tsukiko i jej wymyślonym pieskiem Maromi oraz dwójką detektywów prowadzących śledztwo Keiichim Ikari i Mitsuhiro Maniwą stanowią trzon i wokół nich kręci się historia. Kolejne postaci mnożą się z odcinka na odcinek i dzięki nim detektywi zdobywają kolejne wskazówki, a w konsekwencji popychają akcję do przodu. Twórcy przedstawiają nam bohaterów, których życie zmieniło się diametralnie przez atak, którego byli ofiarą bądź świadkiem. Mamy dzieciaka kandydującego na przewodniczącego szkoły, ale tracącego sympatię tylko przez to że jeździ na złotych rolkach.. kobietę z rozdwojeniem jaźni, które walczą ze sobą o dominację nad ciałem, skorumpowanego gliniarza – krawężnika, który siedzi w kieszeni yakuzy i niechcący łapie naśladowcę przestępcy. Zaprezentowane postaci odpowiadają pewnym stereotypowym wzorcom (wścibski dziennikarz, zagubiona nastolatka, zapracowany mąż, samotna żona), a prezentowana historia porusza problemy, które wg reżysera gnębią typowego mieszkańca japońskiego miasta. Są w to zawsze zamieszane negatywne emocje: wyobcowanie, samotność, strach, presja, utrata tożsamości. Kon pokazuje to w taki sposób iż wydaje się, że atak Shōnen Batto rozwiązuje sprawę. Jest dla bohatera wyzwoleniem. Jest lepiej, ciśnienie spada, sprawy wydają się znajdywać rozwiązanie.
W pewnym momencie jednak seria (chociaż tylko 13 odcinkowa) staje się dość schematyczna, a w końcówce cierpi na przebajerowanie i zbytnie pokręcenie. Pomieszano rzeczywistość z wykreowanym przez chory umysł światem fantazji, snów, omamów. Gubimy się w tym, nie potrafimy stwierdzić czy to co nam pokazują jest prawdą czy fantazją. Granica się zaciera, bohaterowie zaczynają fiksować, zamykać się w swoich umysłach i zatracać w marzeniach. Końcówka całkowicie odbiega od tego poważnego obrazu społeczeństwa, który zaserwowano na początku i chociaż mi się to podobało bardziej niż przynudzanie, które pojawia się gdzieś tak w połowie, to jednak trochę się rozczarowałem. Spodziewałem się po serii, od początku do końca socjologicznego studium Japończyków. W jednym z wywiadów Kon powiedział, że pracując przy wcześniejszych produkcjach wiele z jego pomysłów odpadło w fazie realizacji i żeby to wykorzystać stworzył ten serial. Czuć to wyraźnie. Dużo wątków, dużo poruszanych problemów, różne typy narracji. Niektóre epizody to jak dla mnie niezależne historie, gdzie pod koniec nagle wdziera się chłopak z baseballem. Całość w konsekwencji wydaje się przemyślana, chociaż przedobrzona.
"Paranoia Agent" to ciekawa pozycja dla ludzi lubiących wyciągnąć jakieś wnioski z tego co oglądają. Poruszono i skrytykowano kilka dość ciekawych zjawisk społecznych. Dostało się produktom zdobywającym miano kultowych, społeczności fanów (tu chodzi mi o otaku), zakłamanej moralności skośnookich, sposobowi wychowywania dzieci, ale przede wszystkim tej łatwości, z którą Japończycy uciekają w świat fantazji. Bo w pewnym momencie Shōnen Batto żyje właśnie dzięki plotkującemu społeczeństwu, które widzi go wszędzie i upatruje w nim krwiożerczego potwora. Z drugiej strony zacieranie granicy między światem prawdziwym, a światem fikcji, wrzucanie w to masy symboliki i odwołań do folkloru czy kultury japońskiej mogą spowodować, że będzie to dla wielu pozycja częściowo niezrozumiana, a w konsekwencji niestrawna (dla innych będzie to z pewnością największy atut). Ja plasuję się tak pośrodku. Doceniam oryginalność i pomysłowość, ale traktuję jedynie jako ciekawostkę.

wtorek, 8 kwietnia 2008

Przeciwko Światu

Jak każdy duży chłopiec lubię mechy*. A gdzie poza "Front Mission 3" i "Metal Gear Solid" (jednymi z moich ulubionych gier z Play Station, w które grałem niezliczoną ilość razy właśnie z powodu tego dziwnego uwielbienia dla gigantycznych maszyn) można spotkać wielkie roboty? Oczywiście w japońskich kreskówkach! Podobno najlepsze można obejrzeć w produkcjach Sunrise, sygnowanych nazwą Gundam (marka wyceniona jest na 50 miliardów Jenów i znajduje się w posiadaniu Bandai Namco). Jest to jedna z najdłużej powstających serii jeżeli chodzi anime, a co ciekawe nie jest to jakiś potworny tasiemiec. Kolejne seriale, filmy kinowe, telewizyjne i OAVki, które powstawały pod tym szyldem można uważać za osobne, niepowiązane ze sobą produkcje. Uniwersum Gundama nie jest jednolite. Posiada kilka osi czasowych, które stanowią alternatywną wersję historii przedstawionym w "Pierwszym Gundamie". Mamy tytuły gdzie akcja dzieje się na Ziemi, rozszerza się o Układ Słoneczny lub wykracza poza jego granice. Są również sequele i preqeuele, sequele prequelów i pewnie prequele prequelów. Produkcje są bardziej i mniej futurystyczne. Wybór wśród tytułów jest naprawdę spory. Ja skusiłem się na ich ostatnią, zeszłoroczną produkcję - "Mobile Suit Gundam 00".
Akcja tego 25-odcinkowego serialu przypada na początek XXIV wieku i należy na początku zaznaczyć, że jest pierwszym z gundamem nie dziejącym się w fikcyjnym świecie. Paliwa kopalne już dawno uległy wyczerpaniu, więc oczy Ziemian zwróciły się ku naszej najbliższej gwieździe, która staje się głównym źródłem energii. Na orbicie powstaje system baterii słonecznych, połączonych ze sobą w pierścień, na który można się dostać za pomocą trzech wind. Za pomocą każdej z nich dostarczana jest na Ziemię energia i każdą kontroluję inna organizacja. I tak mamy: World Economic Union w skład której wchodzą, Stany Zjednoczone, Australię i Japonię, która kontroluje i czerpie największe profity z windy znajdującej się w Ameryce Południowej, Human Reform League gdzie główne siły to Rosja (w części azjatyckiej), Chiny i Indie kontrolujące windę znajdującą się na Pacyfiku i Advance European Union, czyli państwa europejskie roszczące sobie prawa do windy znajdującej się środkowej Afryce. Podział i zyski z energii, a także wykluczenie niektórych państw poza nawias jest źródłem ciągłych napięć, konfliktów i zbrojeń między mocarstwami. I tak przez dziesiątki lat, aż pewnego razu na targanym wojnami i atakami terrorystycznymi świecie pojawia się Celestial Being – zbrojne ugrupowanie, które za cel postawiło sobie poprzez militarne interwencje i ataki na obiekty wojskowe zażegnać wszelkich walk i zaprowadzić pokój. Głównym narzędziem, którego mają zamiar używać są potężne Gundamy – roboty bojowe, napędzane opracowywaną w tajemnicy technologią, które przewyższają jednostki dostępne potęgą militarnym o całe stulecia.
"Mobile Suit Gundam 00" może wydać się lekko naiwne. Wielkie, latające roboty, które strzelają i walczą na miecze z innymi wielkimi robotami. To wszystko w imię śmiesznych, wręcz niemożliwych do spełnienia ideałów. Jednak serial, poza oszałamiającymi wizualnie walkami, które wypełniają większość czasu oferuje bardzo ciekawe i zarazem bardzo prawdopodobne tło polityczne oraz dość interesujące wątki poboczne. Głównym bohaterem jest szesnastoletni Setsuna F. Seiei, pilot pierwszej jednostki Gundam. Fabuła jednak nie ogranicza się wyłącznie do jego losów. Mamy śledztwo młodej dziennikarki, która próbuje ustalić jak to się stało, że Aeolia Schenberg - martwy od 200 lat naukowiec, stoi za działaniami Celestial Being. Mamy parę zakochanych nastolatków, obserwującą wszystko z perspektywy zbulwersowanych, ale jednocześnie zafascynowanych szarych ludzi. Mamy żołnierzy, którzy stają przed wyzwaniem, które niechybnie skończy się ich śmiercią i polityków, przedkładających możliwość posiadania nowej technologii nad życie setek ludzi. Różni bohaterowie, różne spojrzenia na te same wydarzenia, różne podejścia, motywy działania. To co dla jednych jest aktem terroryzmu, dla innych jest czynem chlubnym, godnym podziwu i pochwały. Jedni walczą dla chwały, inni z przymusu, jeszcze inni tylko dlatego, że poza walką nie znają niczego innego. Duży plus dla twórców za galerię ciekawych bohaterów, przed którymi może nie stawiają wielkich wyborów, w związku z czym brak tutaj jakichś olbrzymich dylematów moralnych, również nie przeżywają kolejno katharsis, ale potrafią swoją postawą wzbudzić niemałe emocje. A przede wszystkim nie są jednoznaczni i płascy.
Ten serial to jednak nie studium polityczno-społeczne, a przede wszystkim galopująca akcja i pełne fajerwerków walki. Od strony technicznej anime jest świetne. Dynamiczne pojedynki zalewają widza feerią kolorów. Skrzące się cząsteczki zostawiane przez silniki Gundamów, iskry, rozbłyski, wybuchy – wszystko to naprawdę kapitalne CGI. Do tego szybki montaż połączony z muzyką Kenji’ego Kawaii i to co do mnie docierało powodowało opad szczęki. Dodatkowym atut tej produkcji to całkowity brak brzydkich postaci. Świat nam przedstawiony to świat pięknych ludzi. Istnieją tam tylko cholernie zgrabne i urodziwe kobiety, słodkie dziewczyny, przystojni mężczyźni o sylwetkach atletów i chłopcy, którzy są idealnymi przedstawicielami gatunku bishōnen** (chociaż anime z racji gatunku tematyki jest raczej kierowane jest do przedstawicieli płci męskiej).
Podsumowując, to anime jest fantastyczne. Podchodziłem z dość dużymi obawami i po pierwszych dość chaotycznych odcinkach miałem mieszane uczucia. Jednak z każdym kolejnym utwierdzałem się w przekonaniu, że wybrałem bardzo dobrze. Jest to produkcja, która prezentuje się bardzo dobrze od strony scenariusza jak i animacji (jest pierwszym anime z serii zrobionym w HD), trzyma w napięciu i sądzę, że w pewnych przypadkach zmusi widza do przemyśleń nad problemami w niej ukazanych. Z gatunku mecha to najlepsza rzecz jaką widziałem (chociaż widziałem naprawdę mało), a konkurując z innymi anime jakie dane mi było zobaczyć byłoby również całkiem wysoko.
Zapowiedziany drugi sezon to chyba obecnie najbardziej wyczekiwana przeze mnie produkcja jesieni, chociaż po zakończeniu jakie zaserwowali w finale twórcy ciężko mi sobie wyobrazić kontynuację.
* humanoidalne roboty bojowe, sterowane przez umieszczonego w jego wnętrzu pilota lub zdalnie (co jednak rzadko ma miejsce).
** specyficzny japoński koncept estetyczny idealnie pięknego młodego mężczyzny. prefiks bi odnosi się do kobiecego piękna, a bijin (dosłownie piękna osoba) używany jest do określenia pięknej kobiety. W odniesieniu do anime i mangi termin oznacza tytuł, w którym pojawiają się tego typu postaci. Potencjalnymi odbiorcami serii bishōnen są kobiety.

niedziela, 30 marca 2008

a hardcore cyberpunk classic

Słysząc hasło cyberpunk* zazwyczaj na myśl przychodzi twórczość Williama Gibsona, "Łowca androidów", "Ghost in the Shell", Akira, Matrix czy pierwsze filmy Tsukamoto. W zasadzie moja znajomość gatunku nie wychodzi jakoś specjalnie poza te kilka kultowych pozycji (jeżeli chodzi o film, bo literatury cyberpunkowej nie znam wcale).
Przypadkowo, gdzieś w sieci przeczytana recenzja i trafiam na nieznany mi dotąd tytuł. Oglądam i "Cyber City Oedo 808" okazuje się wyborne. Jak to się stało, że tak trudno na nią trafić? Dlaczego ta świetna produkcja wydaj się być niedoceniana i w zasadzie nieznana? Dlaczego w sieci można trafić jedynie na wzmianki, krótkie opisy, a nie entuzjastyczne recenzje, które się tej serii należą? Może przesadzam, bo oczywiście jest fanowska strona, z masą opisów, ciekawostek i działami, gdzie ludzie umieszczają rysunki i fanfic’i, ale raczej trafia się w takie miejsca już po seansie. "CCO 808" nie ma w spisie cyberpunkowych anime podawanym na angielskiej wikipedii, a na polskim FilmWebie oceniło ją mniej niż dziesięć osób (na IMDb trochę ponad sto). Czytając artykuły i analizy gatunku raczej próżno szukać tam tego tytułu. A szkoda, bo jest to pozycja, która spokojnie mogłaby być uważana za kanon.
Mamy 2808 rok i gigantyczne Tokio (przechrzczone na Oedo). Jak to bywa w przyszłości, albo mamy piękną utopię, albo wręcz przeciwnie. Przestępczość wzrasta do tego stopnia, że zwyczajne oddziały policji nie potrafią sobie z nią skutecznie radzić. Alternatywą staje się wcielanie najgroźniejszych przestępców w policyjne szeregi. Ci odpracowując swoje wyroki ścigają niedawnych towarzyszy, a gdy wyzeruje im się kara, będą mogli dołączyć do społeczeństwa z czystą kartoteką. Bajka! trzyma się tych zatwardziałych bandytów w ryzach dzięki obrożom, które wybuchają przy próbie ich usunięcia, bądź też jeżeli zostanie przekroczony limit czasu, który mają na wykonanie zadania. Seria składa się z trzech, pełnych akcji OAVek, gdzie każda opowiada o innym bohaterze (jak można się domyśleć groźnym przestępcy, który pracuje jako stróż prawa). Każda historia jest też utrzymana w trochę innej konwencji.
Pierwsza część - "Virtual Death", skupia się na Sengoku, którego zadaniem jest wyłączyć systemy obronne w gigantycznym drapaczu chmur. Budynek opanował cyber-terrorysta, a w grę wchodzi, jak można się bardzo szybko domyśleć, zemsta (ta w połączeniu z technologią jest chyba najbardziej niebezpieczna). Podczas akcji Sengoku odkrywa tajemnicę dwóch programistów, którzy pracowali nad systemem zabezpieczeń i makabryczną istotę – hybrydę człowieka i komputera, żyjącą w zapomnianej przez świat serwerowi. Druga OAVka - "Psychic Trooper" opowiada historię Gogula, który spotyka swoją dawną towarzyszkę i próbuje jej pomóc uciec przed wojskiem, któremu ta skradła tajne dane. Jak się okazuje wojsko jest również zamieszane w sprawę, którą prowadzi policja i w konsekwencji Gogul, musi walczyć z najnowszym wojskowy wynalazkiem – żołnierzem, który oprócz tego że jest praktycznie niezniszczalny potrafi zmiażdżyć człowieka samą siłą umysłu. Bohaterem "Blood Lust" – czyli trzeciej historii jest Benten – metroseksualny ninja. Tym razem sprawa, którą zajmuje się policja dotyczy serii morderstw. Wyróżniają się one przede wszystkim tym, że ofiary noszą ślady zębów i brakuje im krwi. W wampiryczny spisek zamieszane jest konsorcjum medyczne, którego właściciel dzięki badaniom genetycznym, kriogenice i wirusologii próbuje uzyskać przepis na nieśmiertelność.
Jak można zauważyć, gdzieś to już wszystko było, ale biorąc pod uwagę rok produkcji (1990) to z "Cyber City Oedo 808" więcej korzystano, niż ono zapożyczało od innych. Ta króciutka seria wyróżnia się świetnym scenariuszem, który mimo iż początkowo wydawać się może mało oryginalny to potrafi nie raz zaskoczyć widza. Kolejne plusy to ciekawi bohaterowie, masa akcji i kapitalnym, mrocznym klimatem. Mamy tu wszystko co każda pozycja z gatunku cyberpunk powinna mieć: hakerstwo, komputery, maszyny, przestępców z cyber-wszczepami, roboty, inżynierię genetyczną, bioinżynierię, cyborgi, wojsko, wybuchy, lasery, pościgi, ucieczki, krew, narkotyki i fajne panienki. Futuryzm pierwsza klasa! Anime zrobione jest bardzo ładnie, za animacje odpowiadał Madhouse, a reżyserował je Yoshiaki Kawajiri (facet popełnił później "Vampire Hunter D: Bloodlust", "Highlander: The Search for Vengeance" i dwa segmenty w "Animatrixie" ("Program", "World Record").
Szkoda, że wśród słusznej popularności wcześniej wymienionych pozycji taka perełka przepadła. Wątpię żeby to się zmieniło, ale gdyby choć kilka osób dzięki temu wpisowi się z nią poznało to byłoby super.

* nurt w literaturze science-fiction oraz kinematografii, który skupia się na ludziach i otaczającej ich zaawansowanej technologii komputerowej i informacyjnej, niekiedy połączony z różnego rodzaju zamieszaniem w społeczeństwie (np. stan wojenny).

wtorek, 18 września 2007

Piraci z Roanapur

Od czasu obejrzenia serialowego "Ghost in the Shell" brakowało mi trochę dobrego, czysto sensacyjnego serialu anime. Chciałem tytułu, gdzie główną rolę grają szybkie samochody, duże giwery i ołów śmigający w powietrzu. Takim serialem miało być "Black Lagoon" - dwunastoodcinkowa seria o piratach grasujących po morzach Azji Południowo-Wschodniej. Te kilka godzin spędzonych przed ekranem było całkiem przyjemną rozrywką, ale chyba seria nie sprostała moim wymaganiom. Dlaczego?

Akcja serialu zaczyna się od porwania głównego bohatera. Rock (tak naprawdę nazywa się Rokuro Okajima) jest pracownikiem jakiejś wielkiej japońskiej korporacji i dostaje zadanie dostarczenia pewnego dysku w pewne miejsce. Na pokład statku którym płynie wpadają ludzie z Black Lagoon, odbierają mu dysk, a jego samego biorą jako zakładnika. Dane które zgarnęli są na tyle ważne, że korporacja postanawia się ich pozbyć, a przy okazji uśmiercić Rocka. U porzuconego przez swoją korporacje, zmuszonego do walki o życie młodego biznesmena pojawia się syndrom sztokholmski. Przyłącza się więc do Lagoon Company by stać się piratem w białej koszuli i krawacie. Ekipą rządzi Dutch - wielki Murzyn, który przy okazji jest pilotem łódki, a współpracownikami Benny (geniusz komputerowy) i Revy (babeczka, która jest istną maszyną do zabijania). Przez te kilka odcinków pływają sobie razem na kutrze torpedowym i wykonują zadania zlecone przez przeróżnych osobników. Niby fajnie, bo postaci są dość ciekawe i jak to powinno być w kinie sensacyjnym są charyzmatyczne i charakterystyczne. Jednak brakowało mi w nich jakiejś głębi czy też może dokładniej ich historii. Wszystko dzieje się tu i teraz - mamy jedynie jakieś sekundowe migawki mające być wspomnieniami Revy i ze dwa porównania do wojny w Wietnamie w wykonaniu Dutcha. W zasadzie nic nie wiemy o głównych bohaterach. Jak splotły się ich losy? Skąd w ogóle wzięli się w Azji? Dlaczego bawią się w taki niebezpieczny biznes? Każda z postaci ma spory potencjał, który nie zostaje wykorzystany, a aż się o to prosi.
Co do świata w "Black Lagoon" - jest jak najbardziej ok. Dopasowano go doskonale do sensacyjnego serialu. Miasto Roanapura, w którym dzieje się większość akcji jest pełne wszelkiej maści bandziorów, dziwek, skorumpowanych policjantów. Tutaj zakonnice handlują bronią, a hotel "Moskwa" jest kwaterą rosyjskiej mafii składającej się z byłych żołnierzy walczących w Afganistanie. Mamy handlujący narkotykami kolumbijski kartel, triadę, włoską knajpę prowadzoną przez włoską mafię, Ruskich, Bułgarów, Japończyków i od cholery innych mętów. Dużo chlania, bluzgania, a to wszystko podane lekko i ze sporą dozą humoru (nawet trafia się jeden żart o Polakach i papieżu). Mnie się taki klimat podoba, przypominał mi trochę kopane filmy z początku lat 90., które oglądałem jako dzieciak na styranych vhsach. Widać, że twórcy inspirowali się właśnie takim kinem.

Nie ma tutaj jakiejś głównej linii fabularnej, jest za to kilka niepowiązanych ze sobą historii. Raz jest to odzyskanie obrazu z zatopionego u-boota i eksterminacja nazistowskiej organizacji, dla której ładunek łodzi podwodnej wydaje się dużo bardziej cenny. Innym razem jest to robota polegająca na dostarczeniu paczki - dzieciaka porwanego przez narkotykowy kartel. Ekipie przeszkodzi pokojówka - ochroniarz, która została wysłana by odzyskać dziecko. Za każdym razem można się jednak spodziewać, że będzie dużo strzelania, wybuchów i galopującej akcji. Jednak jakoś bardzo zachwycony nie jestem. Niby było całkiem w porządku, ale szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś... hmm... bardziej spektakularnego w kwestii fabuły. Intryga w dwóch ostatnich odcinkach jest naprawdę bardzo ciekawa i odpowiednie jej rozplanowanie i rozbudowanie mogłoby spokojnie starczyć na cały pierwszy sezon (bez pominięcia tego wszystkiego, co spotkało bohaterów).


Od strony technicznej temu tytułowi nie można nic zarzucić. Świetnie wykonana animacja, dobra muzyka, ładnie i zgrabnie narysowana bohaterka. Do tego całkiem przyjemny opening. "Black Lagoon" jednak na pewno dużo brakuje by stać się kultowym anime. Jest poprawne i niestety nic ponad to. Chociaż drugi sezon z pewnością obejrzę, bo wg recenzji przeczytanych w sieci jest lepszy, ciekawszy i bardziej mroczny. Zobaczymy wkrótce.

oficjalna strona "Black Lagoon"

Na koniec jeszcze klip z kawałkiem "Wait and Bleed" Slipknota, który zawiera kilka całkiem fajnych scen z serialu.