Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teledysk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teledysk. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 listopada 2012

Dead is peachy


flcl to takie zombie, którego się nie da uśmiercić. Co jakiś czas powstaje, połazi, pojęczy, po czym znów na nieokreślony czas pada. Dobrze mu tak, mnie również. Od zrywu do zrywu. Ogarnąłem się trochę i mam ochotę popisać ciut więcej niż kilka zdań na facebookowej tablicy. Dobry pomysł, żeby kolejną serię wpisów rozpocząć czymś dobrym. Mam dzisiaj fazę na Peaches i trafiłem na kawałek "Kick it", gdzie razem z Iggy Popem kopie dupska zombiakom. Myślę, że pasuje. 

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #5

... chociaż tak naprawdę tydzień piąty zaginął.

Na razie mało polecanek. Utknąłem między darciem gęby i wycinaniem bandyckich hord w "Skyrimie", a rozczłonkowywaniem zastępów zombie w zbugowanym "Dead Island". Bawię się tak dobrze, że cała reszta rzeczy, które pochłaniałem była, z nielicznymi wyjątkami, do bani i nawet nie szukałem specjalnie odtrutki, ale kilka fajnych rzeczy się trafiło. 

Film    "Horror Express" z 1972 roku. Straszna ramotka, ale wyjątkowo zabawna i przyjemna na ten specyficzny dla staroci sposób. Niewiele brakuje żeby waliła stęchlizną i grzybem, ale właśnie to "niewiele" odgradza ten film od ton crapu, które powstawało w tamtym okresie i przy którym wytrzymuje się tylko dzięki fanatycznemu oddaniu. Występują same tuzy: Peter Cushing, Christopher Lee i Telly Savalas - ten ostatni w roli lubiącego wypić Kozaka. Fabuła to kosmos. Dosłownie. W pędzącym przez Syberię pociągu ożywa zamrożony człowiek pierwotny, który gotuje pasażerom mózgi swoim świecącym czerwoną żarówką okiem. Okazuje się, że jest... no tego nie zdradzę, ale dzięki temu potrafi posiąść ich wspomnienia i wiedzę. Oprócz niego jest jeszcze grupka Anglików, którzy sobie "sirują" i piją herbatę, a przy okazji przewożą różne dziwne rzeczy, jest też szpieg, które te rzeczy chce ukraść, a także mnich-brat Rasputina, który z gorliwego chrześcijanina zostaje wyznawcą bestii. W końcu są też zombie i wielkie bum na koniec. Oldie but goldie!

Film     "Noc komety" z 1984 roku. Połączenie filmu sci-fi i horroru w konwencji post-apo, a poza tym czysty amerykański camp. Lata 80te wylewają się z każdej klatki. Oglądamy je we fryzurach, ciuchach, słyszymy w dialogach, onelinerach,  kiepściutki scenariusz to kwintesencja tamtych lat - ma to swój niepowtarzalny urok. Główne bohaterki, dwie nastolatki zaraz po zagładzie jedyne o czym myślą to o podrywaniu facetów i zakupach. Na dodatek potrafią pociągnąć serię z uzi, a kiedy trzeba mogą konkretnie komuś przypierdzielić. "Noc komety" w ogólnym rozrachunku trochę śmierdzi, ale jest tam jedna scena grozy, która obejrzana za szczyla śni mi się do tej pory - chodzi konkretnie o spotkanie Sam z policjantami. Dla fanów niedorobioncyh zombiaków i Catherine Mary Stewart (która w tym filmie jest świetna) pozycja obowiązkowa. Mnie się film podobał, ale ja zwyczajnie lubię dobre złe filmy.

Teledysk    Dye "Fantasy" reż. Jérémie Périn. Nie mam pojęcia co to za zespół, ale wypadała to Kamila. Już spory kawał czasu temu, ale sobie o tym przypomniałem i odświeżyłem. Miód na oczy wszystkich miłośników horrorów i pokręconych klimatów. Muzyka też całkiem niezła, chociaż to co mnie całkowicie przyciąga to animacja.


wtorek, 5 października 2010

Takie tango

Nadal w czeskich klimatach. Przeglądałem przy śniadaniu blog Amanita Design i trafiłem na teledysk grupy DVA, którego autorem jest Jára Plachý. Plachý odpowiada również za rysunkowe dymki w "Machinarium", które były po prostu kapitalne. Ten teledysk, "Nunovó tango" zagarnął pierwszą nagrodę na festiwalu filmów animowanych Anifilm w Treboie.

Może nie pieję z zachwytu nad wykonaniem, ale strasznie podoba mi pomysł i nawiązania do klasyków kina grozy: "Nosferatu", "Mumia", "Frankenstein", "King Kong" czy "Metropolis". No i najważniejsze - ta kabaretowa muzyka, przy której można się tylko uśmiechać - po prostu świetny avant-pop. A do tego cholernie egzotycznie brzmiący język.

Bo DVA, jak sami stwierdzają tworzą "folklor nieistniejącego narodu", a język którym się posługują to tak naprawdę międzynarodowy zlepek. Ciekawe... I koniecznie posłuchajcie!


A i na koniec jeszcze strona autorska Jaromira Plachý.

piątek, 12 marca 2010

Synowie Martina i samochody

Ramon Gerard Antonio Estevez znany przede wszystkim jako Martin Sheen ma czworo dzieci. Wszystkie poszły w ślady ojca - aktora. Grają, produkują, a nawet i kręcą filmy. Ale tak naprawdę liczą się i są rozpoznawalni tylko dwaj synowie: Charlie i Emilio. Akurat obu przydarzyło się w latach 80tych zagrać w filmach, w których olbrzymią rolę odegrały auta i akurat obie produkcje stały się klasyką kina klasy B tamtej dekady. Wzięło mnie, żeby podzielić się jakimiś luźnymi przemyśleniami na temat tych filmów. Zacznę od starszego syna i od produkcji, którą miałem "przyjemność" niedawno oglądać...

"Maksymalne przyspieszenie" to doskonały przykład, że talent pisarski nie idzie w parze z talentem reżyserskim. Tak się złożyło, że nakręcił go na podstawie jednego ze swoich tekstów Stephen King - pisarz najbliższy mojemu sercu. I nie można tego napisać bardziej delikatnie - ten film jest wybitnie słaby i traktuję go jako jedną z największych porażek Kinga. Motyw maszyn, które obracają się przeciwko ludziom pojawiał się w jego twórczości, był to nawiedzony magiel w opowiadaniu "Magiel" (zekranizowanym przez Tobe Hoopera) i demoniczny Plymouth Fury z powieści "Christine" (zekranizowanej przez mojego ulubionego Johna Carpentera). Tutaj mamy ogólnoświatowy bunt wszelkich urządzeń elektrycznych spowodowany przelatującą w pobliżu Ziemi kometą. I tak: zwodzony most powoduje katastrofę drogową, kosiarka do trawy goni rowerzystę, bankomat zwymyśla faceta, który chce wypłacić pieniądze. Głównych bohaterów, którym przytrafiło się być na stacji benzynowej, odcinają od świata ciężarówki - mordercze, potężne kolosy, które przemierzają Amerykę wzdłuż i w szerz. Początkowo maszyny i ludzie spędzają czas na wzajemnej, wesołej eliminacji. Później okazuje się, że ci słabsi przeżyją tylko jeżeli będą służyć tym silniejszym... nalewając im bez końca benzyny do baków.

Jakkolwiek by się ten pomysł morderczych ciężarówek nie wydawał głupi, to jednak w Stanach te kolosy na kołach są panami dróg. Dobrym przykładem jest chociażby "Konwój" Peckinpaha, gdzie kolumna kilkuset ciężarówek prowadzi "wojnę" z policją z kilku stanów, czy telewizyjny "Pojedynek na szosie" Spielberga. Mimo, iż istnieje tam pewnego rodzaju kult samochodu ciężarowego (wyścigi, wystawy, zlecanie malowania obrazów ze swoimi pojazdami) to jednak wzbudzają one w sporej grupie ludzi lęk. Wydaje mi się, że King doskonale o tym wiedział i dlatego adwersarzami nie zostały np. sedany albo pick upy. O ile jeszcze mogę w miarę sensownie tłumaczyć sobie ten pomysł, o tyle nie potrafię usprawiedliwić Kinga z napisania tak głupiego, dziurawego i nudnego scenariusza do tego filmu. To autentyczny potworek z odmętów lat 80tych ze wszystkim grzechami jakie noszą campowe produkcje tamtych lat: fatalnymi dialogami, przerysowanymi do granic możliwości i irytującymi postaciami, głupimi, momentami irracjonalnymi ich zachowaniami, seksem w warunkach najbardziej nieodpowiednich z możliwych i całą zbrojownią (z wyrzutniami rakiet, granatami i całą kolekcją ciężkich karabinów maszynowych) znajdująca się akurat pod stacją benzynową w zabitym dechami Pcinie Dolnym.

Od strony technicznej "Maksymalne przyspieszenie" to również koszmarek. Po oczach bije fatalne aktorstwo. Emilio Estevez wypowiada swoje kwestie z tak zbolałą miną jakby narobił w gacie, cała reszta drugoligowych aktorów się może i stara, ale ma wrażenie, że nikt nawet nie próbował brać filmu Kinga serio. Pat Hingle, który parę lat później grał komisarza Gordona w filmach o Batmanie, tutaj gra najbardziej szujowatego właściciela stacji jakiego świat widział. Miota się, wszystkim grozi, doprowadza dzieci do płaczu i każde zdanie jakie pada z jego ust jest bardzie głupie od poprzedniego. Oglądałem, słuchałem i zastanawiałem się czy King pisząc, a później robiąc ten film nie był na alkoholowo-narkotycznej fali. O dziwo, jego krótki, otwierający epizodzik bankomatowy jest najlepiej zagranym momentem filmu. Z efekty specjalnymi jest różnie. Pirotechnika i sceny katastrofy są w porządku, ale już zupełnie nie przyłożono się do krwi i efektów gore. Poza tym jak każdy tani sensacyjniak z tego okresu, tak i ten ma sporo błędów i wpadek filmowców. Jeszcze przyjemniej się ogląda!


 Zastanawiałem się kiedyś nad kultowością tej pozycji. Zawdzięcza ją w pewnej mierze osobie Kinga, ale drugą, z pewnością dużo bardziej znaczącą, przyczyną jest to, że AC/DC zrobiło do niej ścieżkę dźwiękową. "Maksymalne przyspieszenie" jest wg mnie oglądalne tylko i wyłącznie dla tego. Gdyby nie te kawałki to każda minuta byłaby męczarnią. Ci Australijczycy grają idealnie dla takiego filmu. Oglądamy gniota, ale seans jest po prostu niezapomniany. Każdy film oglądałoby się lepiej, gdyby AC/DC robiło do niego muzę. Niestety tylko reżyserski debiut Stephena spotkał taki zaszczyć. Myślę, że warto zobaczyć ten film, głównie dla nich. Obowiązkowo z popcornem, piwem i może towarzystwem, które umili te półtorej godziny komentarzami.


Charlie Sheen zanim "pojechał do Wietnamu" popełnił w tym samym czasie (obie produkcje z 1986 roku) zdecydowanie lepszy film. "Widmo" Mike'a Marvina, bo o nim mowa, to taki protoplasta "Szybkich i wściekłych" z wątkiem nadnaturalnym, który najprawdopodobniej zjechał James O'Barr w swoim komiksie "Kruk". Film opowiada historię chłopaka, który wraca z martwych, by wymierzyć sprawiedliwość swoim oprawcom. Z racji tego że wygląda jak młody Charlie Sheen, a nie jak gnijące zombie, udaje mu się romansować z seksbombą Sherilyn Fenn i tym samym podpaść swojemu mordercy, który anektuje sobie prawa do dziewczyny. I tak Widmo dnie spędza na kąpielach, bywaniu w barze szybkiej obsługi, w którym pracuje jego brat i ewentualnym wożeniu crossem poderwanej dziewczyny, a w nocy na wyścigach. Zemsty dokonuje ścigając się superszybkim Turbo Interceptor i powodując kolejne efektowne kraksy. Bo oprawcy głównego bohatera to zmotoryzowany gang, który żyje z nielegalnych wyścigów i wszelkich przestępstw związanych z samochodami. Także nie można zabić ich inaczej.

To naprawdę fajnie napisana, mocno osadzona w amerykańskiej kulturze historia. Są szybkie samochody, ładne dziewczyny, kelnerki na wrotkach, szeryf, rock & roll i grupa punkowych złoczyńców. "Widmo" trochę mi przypomina pod tym względem te wszystkie filmy, w których pokazywano beztroskie życie młodzieży z przedmieści. Ciężko też znaleźć mi drugi film z tego okresu, który byłby podobnym wyrazem amerykańskiej miłości do samochodu. Oprócz prototypowego, futurystycznego Dodge M4S, którym jeździł główny bohater możemy podziwiać kilka świetnych furek - jest: Chevrolet Corvette, Dodge Daytona, Pontiac Firebird i przepiękny, chociaż mocno zajechany Plymouth Barracuda. Sam gang, który jeździ tymi cacuszkami jest mocno charakterystyczny i cholernie zabawny (wydawać by się mogło, że w latach 80tych czarne charaktery i przestępcy byli tylko tacy).

Turbo Interceptor i jego lakier metalic z masą perłową
Aktorzy w dużej mierze wywiązali się bardzo dobrze. Postaci są oczywiście przerysowane, ale też należycie rozwinięte. Główny czarny charakter (Cassavetes) jest odpychający, a jego głupawi kompani... głupawi. W pamięć zapadają chyba najbardziej Skank z przeżartym mózgiem i Rughead (wiejska głowa do wycierania). Sherilyn Fenn w jednej ze swoich pierwszych ról promieniuje urokiem dziewczyny z sąsiedztwa. Jest jednocześnie cholernie seksi, a przy tym niewinna. I chociaż nie popisuje się talentem aktorskim, to jednak jej występ zapada w pamięć na długo. Z tego co pamiętam sam Sheen jakoś wybitnie nie zagrał. Sztywny, milczący i mało charyzmatyczny. Wygląda jakby myślami był już przy swoim kolejnym filmie, co zresztą jest najprawdopodobniej prawdą, bo nawet do końca nie grał - pojechał na plan zdjęciowy "Plutonu" (zatrudniono innego aktora, który grał w retrospekcji sceny śmierci tym samym "tłumacząc" dlaczego nikt go po powrocie nie poznał [legenda głosi, ze wg scenariusza siła, która przywróciła Jake'a do życia spowodowała również, że nikt nie pamiętał jak on wyglądał, ale jaka jest prawda nie wiem]). Cieszy mała i dość zabawna rólka Randy'ego Quaida, który wcielił się tępiącego wyścigi w szeryfa. A ma co tępić. Te wszystkie wspaniałe maszyny, które wymieniłem wcześniej można podziwiać przede wszystkim właśnie, podczas świetnie nakręconych, dynamicznych wyścigów. W 1986 roku obyło się bez teledyskowego montażu i podrasowania całości komputerem, chociaż tak niebezpieczne kręcenie kosztowało życie jednego z filmowców. W każdej takiej scenie czuć szybkość i moc silników, a oko cieszą kolejne ujęcia kamery. Oprócz tego, że był świetnie nakręcony to okraszono go dobrymi efektami komputerowymi (sekwencja otwierająca film) i muzyką, jaką można było usłyszeć w filmie tylko w tamtej dekadzie. Poniżej mała próbka.



Dla mnie "Widmo" to mocno niedoceniony przez wielu klasyk. Często mówi się o nim tylko w kontekście tego kosmicznego Interceptora, zapominając, że to również świetna historia. Oczywiście nie jest to film idealny. Kuleją dialogi (chociaż zdarzają się bezbłędne hasła), a aktorstwo i klimat jest bardzo charakterystyczny dla kina klasy B tamtych lat - trzeba po prostu to lubić. Według mnie, każdy fan produkcji z lat 80tych powinien ten seans mieć odhaczony. Osobiście zemsta, której dokonuje Widmo, podoba mi się zdecydowanie bardziej niż ta, dużo bardziej znanego Erica Dravena. Jest może i mniej dojrzała, bardziej popowa..., ale tym samym zdecydowanie mniej pretensjonalna i ckliwa niż ta krucza. Klimat, tak jakby, bardziej "mój". Jest strzelanie, są wybuchy i pojedynki na szosach - czego chcieć więcej?

I "Kruk" nie miał takiego wyczesanego teledysku promującego film.

środa, 3 marca 2010

Gunhed, kolejny zapomniany klasyk cyberpunku

Powracam tym wpisem do produkcji z kultowej wytwórni Toho. Wreszcie! Od czasu ostatniego wpisu o Godzilli nie napisałem ani słowa o ich filmach. Nie żebym nie oglądał. Po prostu zostałem przekonany, że mało kogo obchodzą kolejne przygody Big G. i wszystkie inne kaijūny. Ale tym razem mam coś innego. Dzięki konkursowi na scenariusz do kontynuacji "Godzilli" z 1984 roku pojawił się pomysł by przeciwnikiem Króla Potworów był potężny super komputer. Zwyciężyła jednak Bioroślina, a skrypt Jamesa Bannona został na trochę odłożony na półkę. Musiał się spodobać, bo Masato Harada dość ostro wziął się do przerabiania scenariusza i po kilku miesiącach wziął się za kręcenie niesławnego "Gunheda" - cyberpunkowego sci-fi z wielkim mechem w roli głównej!

Niestety nie przyłożył się do tych przeróbek. Fabularnie ten film jest cienki niczym sik komara. A szkoda, bo historia, mimo iż jest mocno niejasna i momentami absolutnie głupia, ma interesujące podwaliny i wydaje się z początku że drzemie w niej jakiś potencjał.

W 2038 roku super komputer Kryon5 wypowiada ludzkości wojnę uznając ją za przestarzałą. By go powstrzymać na wyspę, gdzie został zbudowany, zostaje wysłana elitarna jednostka Gunhedów (od: Gun UNit Heavy Elimination Device) - gigantycznych robotów bojowych, ale zostaje ona całkowicie zniszczona przez system ochrony Kryona. Mamy 30letni przeskok. Grupa złodziei, nazywająca siebie poszukiwaczami skarbów (którymi w roku 2068 są procesory i części komputerowe) ląduje na wyspie Kryona5. Zostają w kilka minut wybici do nogi (dosłownie) - przeżywa jedynie mechanik Brooklyn i spotkana na miejscu Sierżant Nim (rangerka z Teksasu, której akurat zdarzyło się przybyć z jakąś tajemniczą misją). Muszą uciekać przed morderczym Biodroidem, któremu po drodze coś ukradli, a który wcześniej w jakiś dziwny sposób zasymilował koleżankę mechanika. W końcu spotykają dwójkę dzieci: 7 i 11 (z tym że nie jestem do końca pewny, czy to były dzieci czy może jakieś dziwne androidy, bo 11 pod koniec filmu zaczyna się świecić z ust). Muszą powstrzymać odliczanie, które obudzi i w konsekwencji uzbroi Kryon5, ale czemu przez 30 lat był on wyłączony nie wyłapałem. W czasie przeprawy przez kolejne poziomy Brooklyn znajduje cmentarzysko Gunhedów i uruchamia jednego, który oczywiście swoimi tłumaczeniami komplikuje wszystko jeszcze bardziej.


Scenariusz ma niezliczoną ilość dziur, ale tym samym pozostawia widzowi niesamowite możliwości do interpretacji tego co się właśnie obejrzało... albo raczej czego się nie zobaczyło. A wszystko przez fatalny montaż, który popełnił Yoshitami Kuroiwa. Facet zarżnął ten film na stole montażowym, bez kitu. Niektóre sceny są tak idiotycznie pocięte, że nie byłem w stanie wyobrazić sobie tego do czego strzelają i przed czym uciekają bohaterowie. Nawet na japońskie standardy nie jestem w stanie pojąć jak taki paszkwil przeszedł proces postprodukcji i został zaakceptowany do puszczenia widowni.

Postaci i gra aktorska też nie są najmocniejszą stroną filmu. Skupię się na Nim i Brooklynie, pomijając wzięte nie wiadomo skąd dzieciaki. Zabawna sprawa. Ona mówi po angielsku, on po japońsku i w czymś co od biedy można uznać za engrish, a rozumieją się doskonale i prowadzą przez cały film w ten sposób konwersacje. Brenda Bakke, którą obsadzono w roli Pani Sierżant nawet nie próbuje udawać, że się stara. Gra fatalnie, rusza się fatalnie i nawet tak strzela. Brooklyna gra Masahiro Takashima, który później zagrał w dwóch częściach Godzilli ciapowatego pilota. Tutaj zresztą również jego postać też jest momentami aż nazbyt komiczna. W oddziale służy za podającego ognia, zamiast papierosów nosi przy sobie marchewki, które je w najdziwniejszych momentach i czasem używa do wciskania guzików, a siadając za sterami jakiegokolwiek pojazdu dostaje choroby lokomocyjnej. I akurat jemu, człowiekowi z tytułem "Największej gapy 2068 roku" trafia się pilotowanie jednego z najbardziej kozackich pojazdów jakie widziało kino. Najlepiej wypada majestatyczny Gunhed, który swoimi enigmatycznymi wypowiedziami (bo oczywiście mówi, prawie tak fajnie jak KITT) nie narobił sobie zbyt wielkiego obciachu. Poza tym ma plusa za sam fakt, że może jeździć i walczyć na whisky, którego dziwnym trafem całe pokłady składowane są na wyspie (tak, ten mech jeździł przez pół filmu na ponad 30letnim, składowanym w drewnianych beczkach whiskaczu).

Jeszcze słowo na temat muzyki, którą muszę niestety zaliczyć do minusów. Toshiyuki Honda skomponował dość fajną ścieżkę dźwiękową, którą również zarżnięto wykorzystując na potęgę jedynie główny motyw. Te kilka miejsc, w których słychać inne melodie, wypada dobrze i oddaje klimat scen, ale jest ich tyle co kot napłakał. Niemniej jednak słychać wyraźnie, że mogło być i pod tym względem lepiej. Mam wrażenie, że w gunhed-teamie zabrakło jakiegoś trzeźwo myślącego osobnika, który pokierowałby tą produkcją jak należy.

Czytacie te moje wywody i zastanawiacie się po co opisuję takie gówno? Nie przeczę, to bardzo kiepski film, ale tym samym jest cudowną perełką kina klasy B i miłośnicy tego typu produkcji będą go oglądać z fascynacją i uśmiechem na ustach. A co najważniejsze... Efekty specjalne, scenografia, miniaturki, a przede wszystkim gigantyczne modele, które powstały specjalnie na potrzeby tej produkcji są IMPONUJĄCE. Nawet teraz. Stworzono dwa, praktycznie pełnowymiarowe pojazdy: Gunheda i sterowanego przez system obrony Aerobota (kształtem przypominał trochę skorpiona) i walka między tymi hydraulicznie sterowanymi gigantami robi wrażenie. Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie jaką ilość pracy pochłonęły te wszystkie olbrzymie plany zdjęciowe, skoro miniaturowe miasto demolowane przez Godzillę było budowane w halach Toho tygodniami. Sceny akcji z mechem w roli głównej zostały świetnie sfilmowane. Pirotechnika również pierwsza klasa, pełno w filmie spektakularnych wybuchów. O dziwo ani jedno, ani drugie nie zostało skrzywdzone podczas montażu. Względnie dużo taśmy poświęcono samemu doprowadzaniu wielkiego robota do stanu używalności i podróży przez labirynt korytarzy kompleksów wyspy, chociaż pokonywanie kolejnych kondygnacji można było spokojnie ograniczyć, a w zamian za to rozbudować niektóre wątki. Widać, że Gunhed miał być gwiazdą i również jemu zarezerwowano najlepsze momenty. Szkoda tylko, że ten popis rzemieślników, speców od scenografii, efektów specjalnych i komputerowych Harada tak kiepsko wykorzystał.

Przy premierze "Gunheda" pojawiła się oczywiście cała masa okołofilmowych gadżetów. Był model tytułowego robota, którego niepomalowaną wersję możecie oglądać wyżej możecie (i którego właścicielom strasznie zazdroszczę), komiksy, albumy z concept artami i zdjęciami z planu, a także i gra na PC, którą w USA przechrzczono na "Blazing Lazers". Jest oczywiście i soundtrack, więc można się przekonać ile z kompozycji Hondy trafiło ostatecznie do filmu. Jak podaje Wikipedia w powieści "Światło wirtualne" Williama Gibsona jest jednostka bojowa nazwana Gunhed, a fanem filmu jest nie kto inny, jak sam James Cameron.

"Gunhed", mimo swoich olbrzymich wad, zaprzepaszczonego potencjału i nakładu pracy, który został zmarnowany, jest jak najbardziej warty obejrzenia. Czysty camp lat 80tych z przesadzonymi postaciami, kiepskimi one linerami i niewyszukanym humorem. Poza tym to uczta dla miłośników klimatów cyberpunkowych, które tutaj biją zewsząd. Jest nawet "duch w pancerzu" (wspomniana przeze mnie towarzyszka Brooklyna, która trafiła do wirtualnej rzeczywistości wnętrza Biodroida)! Jeżeli istnieje jeszcze surowy materiał to wypuszczenie odrestaurowanej i przemontowanej wersji filmu byłoby cudownym rozwiązaniem, ale dobrze wiem, że "takich rzeczy na świcie to ni ma".

Zamiast trailera wrzucam teledysk do kawałka "Mindphaser" grupy Front Line Assembly. Wykorzystują w nim spore fragmenty filmu.

wtorek, 9 lutego 2010

MTV - niemuzyczna telewizja


Z samego rana trafiłem na newsa, że niegdyś kultowy kanał muzyczny MTV zmienił po 30 latach logo i tym samym ostatecznie pozbył się konotacji z muzyką. Jak widać powyżej, oprócz pozbycia się wesołych kolorów, wykadrowali to tak, że zniknął napis "Music Television", a samo "M" kojarzy mi się mocno z Miramaxowskim.

Gdy w listopadzie 2008, po 7 latach obcowania tylko z 7 kanałami odbieranymi z azartu, wróciła do mojego domu telewizja kablowa, znalezienie stacji muzycznych było drugim priorytetem, zaraz po sprawdzeniu co leci na Cartoon Network. Jakież było moje zaskoczenie, gdy przez pierwszy tydzień skakania po kanałach nie trafiłem na ani jeden teledysk na MTV! Było wszystko tylko nie muzyka. Jakieś zwiedzanie domów gwiazd i innych "gwiazd", pełne pustych blondynek "Króliczki Playboya", Tilla Tequila i jej problemy z ludźmi którzy fatalnie udawali miłość, umawianie się na randki po zwiedzaniu swoich zasyfionych pokoi i Murzyni z getta, którzy próbowali zostać dżentelmenami. W ogóle samych programów randkowych było do zarzygania - autentycznie co chwilę ktoś szukał (samotnie bądź grupowo) dziewczyny albo faceta. I jedno w tych wszystkich programach jest wspólne, świetnie obrazują zidiocenie społeczeństwa. Przez pół roku trafiłem aż raz na koncert. Teraz z ciekawości sprawdziłem ramówkę i okazuje się, że trochę muzyki można posłuchać przed dziesiątą rano (lista MTV MAXXX HITS) - kiedy młodzież jest w szkołach, a teledyski ciągiem są puszczane dopiero przed drugą w nocy, pora odpowiednia dla wszystkich którzy lubią sobie głośniej posłuchać muzyki. Pasmo zostało nazywane, chyba ironicznie: "Don't Kill The Music".

Smutne jest to, że stacja, która dotąd kojarzyła mi się z pewnymi bardzo pozytywnymi trendami, wolną myślą, propagowaniem popkultury przeszła w ciągu dekady tak potężną metamorfozę. Nawet seriale animowane, które dawniej stanowił sporą siłę tej telewizji ograniczone zostały w tej chwili chyba tylko do kolejnych sezonów "Włatców móch", czegoś co prezentuje tak słaby humor, że chyba tylko niżej są żarty o pierdzeniu. MTV, ikona niezależności, młodzieńczego buntu stała się miejscem gdzie znajdzie się jedynie nic nie wnoszącą, bezmózgą rozrywkę typu reality show. Lansuje dziwną modę, mam wrażenie, że leżącą przeciwną do priorytetów jakie postawiono sobie, gdy zakładano tą stację. Także teraz "M" w nazwie, jest nie od "Music", a od "Mindless".

Zdaję sobie sprawę, że istnieją jeszcze MTV2 i MTVHD, na którym muzyka jest obecna w większych ilościach, ale akurat ja tych kanałów nie mam i chce mi się krzyczeć: "Czemu nie jest odwrotnie?!" Czemu nie puszczacie tego syfu tam albo czemu nie zrobiliście na to osobnego kanału? Żal dupę ściska, że 10 lat temu umarła rewelacyjna Atomic TV i na jej miejsce weszła MTV Polska, która miała wprowadzić nową jakość, i teraz musimy się męczyć z tym ostatniej jakości gównem. Uczcijmy minutą ciszy stare, dobre MTV. I miejmy nadzieję, że kiedyś się odrodzi.


(górna graficzka wzięta z /film)

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Hit lata?

Kamila mówi, że to prawdopodobnie hit tego lata będzie. Ja się nie znam, ale jej wierzę.

Sokół & Pono "W Aucie (Feat. Jedker Realista, Franek Kimono)"

niedziela, 16 marca 2008

Pokój dzięki sile ognia

O tym, że Walijczycy potrafią grać rocka, przekonałem się już jakiś czas temu. Tematu jednak specjalnie nie zgłębiałem, więc proszę się nie dziwić, że mam kilkuletnie opóźnienie. Przeszukując czeluście internetu trafiłem na teledysk grupy Super Furry Animals (o których nigdy wcześniej nie słyszałem). Klip nazywa się "It's Not the End of the World?" i mimo, iż od strony muzycznej mnie nie powalił, to o oprawie wizualnej mogę powiedzieć tylko, że jest świetna. Zreszta trzeba samemu zobaczyć. Rewelacyjną w moim mniemaniu animację do niego wykonał David Nicolas. Wcześniej ten facet robił teledyski grupie the Supermen Lovers.




Oficjalna strona Super Furry Animals.