środa, 29 lutego 2012

Virga

"Słońce Słońc" Karla Schroedera wydała w zeszłym roku Ars Machina. Kupiłem książkę w ciemno, spodobał mi się opis i zapowiadany misz-masz gatunkowy powieści przygodowej, science-fiction i steampunku. Przeczytałem ją ponad miesiąc temu i bardzo często wraca do niej myślami. To pierwsza część cyklu o Virdze, niesamowitym świecie pomysłu Schroedera i właśnie o tym dzisiaj chcę naklepać kilka słów. Nie, nie ma tam ukulele i nie będzie to też recenzja książki..Po prostu klika luźnych przemyśleń na temat przebogatej wyobraźni pisarza.

Virga to gigantyczny balon wypełniony powietrzem, wodą i życiem, który unosi się gdzieś w bliżej nieokreślonej przestrzeni kosmicznej. Jest wielkości planety, jest pozbawiony grawitacji, a w samym jego sercu  pali się sztuczne słońce - rodzaj elektrowni, która zapewnia światło i ciepło, przynajmniej pewnej części tego świata (co więcej jest to też źródło materiałów do budowy mniejszych słońc, które mogą ogrzać i oświetlić dalsze zakątki balonu). Ludzie zamieszkują latające państwa-miasta, które przez ruch obrotowy tworzą sobie sztuczną grawitacje. Miasta te sobie dryfują bądź i nie, łączą się w sojusze, prowadzą wojny, te mniejsze parają się piractwem inne zarabiają na wydobywaniu węgla drzewnego bądź rolnictwie - przestrzeń Virgi przypomina mi Morze Karaibskie tylko "pływać" można we wszystkich kierunkach. 


Dlaczego Virga istnieje? Na to pytanie otrzymamy odpowiedź w trakcie lektury. Oprócz tego dowiemy się dlaczego nie ma na niej komputerów, a i sama cywilizacja się powoli cofa. Karl to bardzo fajnie wyjaśnił i sądzę, że to też jest świetny zalążek do czegoś większego. I zaręczam, nie jest to żaden idiotyczny eksperyment, skansen dla bogaczy ani wirtualna rzeczywistość. To prawdziwy, bardzo zaawansowany świat, który po prostu "poszedł naprzód" i mimo  rakietowych silników gigantyczne okręty budowane są z drewna, a potomkowie ludzi, którzy kiedyś zdobywali kosmos sypiają w hamakach, w drewnianych przybudówkach.

Może to co piszę nie robi żadnego wrażenia, ale wierzcie mi ten świat, z latającymi lasami i morzami w których pobudowane są kolejne miasta, tylko czeka na zekranizowanie go przez SquareEnix albo jakieś Mistwalker. Po prostu gotowy materiał wyjściowy na porządnego erpega. Nawet jeżeli fabuły nie chcieli by adaptować to niech wezmą sam świat! Virga wydaje się idealnie pasować do klimatu serii Final Fantasy. Serio, tam wszystko się zgadza. Tajemnicza przeszłość głównych bohaterów, sekrety rodzinne, zdrady i  wielka wojna. Dobrego serca złodziejaszek, piękne kobiety, prawi żołnierze, ruch oporu, zdradzieccy szpiedzy i żądni krwi i zemsty piraci. Zaginione cywilizacje, ukryte skarby, bitwy latających okrętów jakby stworzonych dla Cida. Zerowa grawitacja byłaby świetnym uzupełnieniem walk. Idealnie nadaje się do wszelkich zagadek logicznych lub części zręcznościowej. 


Pochłaniałem kolejne rozdziały i oczami wyobraźni widziałem sceny w jakości HD. Całe krainy odtworzone przez speców od grafiki CGI - lodowe obrzeża z dryfującymi górami lodu, spalone puszcze pełne zapomnianych budowli i latające miasto z barokowymi pałacami i slumsami wyciągniętymi żywcem z azjatyckiej metropolii. Nawet modę można by było żywcem przenieść do gry. Idealnie by to pasowało do japońskiej estetyki i uwielbienia do wszelkiego rodzaju dziwactw - suknie ze sznurowanymi gorsetami i falbaniastymi kryzami, bufiate rękawy, skórzane kurtki i obowiązkowe gogle. I są w Virdze różne małe i duże potworki, które będą mogły robić za przeszkadzajki.

Jak byłem młodszy i zagrywałem się do upadłego w Final Fantasy VII myślałem sobie jakby to było wspaniale przeczytać książkę właśnie w takim klimacie i proszę, prawie piętnaście lat później przeczytałem i bardzo mi się podobała. Na ten rok Ars Machina zapowiada kolejne dwa tomy, nie mogę się doczekać. I chociaż nie jest to raczej powieść na miarę nagrody Hugo, to jednak "daje radę" i zaręczam, ciężko oderwać się od lektury.

niedziela, 26 lutego 2012

Ukulele Five-0

"Hawaii Five-O" oglądam wiernie od pierwszego odcinka. Zastanawiam się czasami ile ukulele bym wypatrzył, gdybym postanowił sobie odświeżyć tych trzydzieści epizodów, które są już za mną. Założyłem sobie, że nie daję zbyt wiele szans kiepskim seriom i nie marnuję czasu na powtórki, więc pewnie ktoś inny, kiedyś będzie musiał je wyłapać. Natomiast teraz już szukam na bieżąco i znalazłem w szesnastym odcinku drugiej serii. Na samym początku, zaraz po czołóce w "I Helu Pu"  (po polsku "Decyzja") mamy miły akcent. Nie widać może za dobrze samego instrumentu, ale...



Scena odbywa się na balu charytatywnym Fundacji Czyste Wybrzeże. Ekipa z 5.0 bierze udział w cichych licytacjach. Chin (czyli Jin z "Losta") nie uczestniczy w sporze o karnet na rozgrywki ligi uniwersyteckiej, a stoi przy niepozornym zdjęciu jakiegoś Azjaty. Na początku myślałem że to Bruce Lee. Jednakże zaraz wypowiada kwestię: "Jestem bliski zakupu lekcji gry na ukulele prowadzonych przez Jake'a Shimabukuro." Kamila  mi mówi, że to wielkie nazwisko. 


Oczywiście Chin licytację wygrał, ale nie zobaczymy go raczej uczącego się grać, bo lekcje podarował swojej żonie na Walentynki. Gdybym mógł zrobiłbym na jego miejscu to samo.