piątek, 31 października 2008

Happy Halloween

Wszystkiego najstraszniejszego!
Kartkę wyskrobałem w piancie w zeszłym roku. Wersję w kolorach, które nałożyła Kamila rozsyłałem po znajomych i dziś mogło być podobnie, ale niestety. W tym roku nie mam czasu i głowy na zrobienie nowej. "Seria wpisów" - hłehłe. Postaram się mimo wszystko coś wrzucić. Miłego straszenia i bycia straszonym!

środa, 29 października 2008

Jedenaście najstraszniejszych gier

Zbliża się dzień, który z roku na roku lubię i doceniam coraz bardziej - Halloween. Moje uczucia co do 31 października w ciągu kilku lat zmieniły się całkowicie. Początkowa niechęć do komercyjnych aspektów tego "święta" w okresie nastoletniego buntu. Po kilku latach przerodziła się w obojętność, a w końcu skończyło się na małej ekscytacji, bo traktuję ten dzień jako święto wszystkich miłośników horroru. Z okazji nadchodzącego Halloween postanowiłem napisać w najbliższym czasie kilka tekstów, które będą w jakiś sposób ocierały się o grozę, horror i wszelkiego rodzaju niesamowitości. Na pierwszy ogień poszło zestawienie jedenastu najstraszniejszych, najbardziej klimatycznych gier w jakie przyszło mi grać. Lista oparta jest na moich doświadczeniach z przeszło 19 lat grania na wszelkiej maści konsolach i komputerach z którymi miałem do czynienia. W chwili obecnej raczej nie bałbym się na większości z nich, ale jeszcze kilka lat temu wszystko wyglądało inaczej.

11.) "Diablo". W 1996 roku dostałem komputer z CD-Romem, a jakiś czas później pożyczyłem od kumpla "Diablo". Wiedziałem tylko, że "zabija się potworki", na zdjęciach widziałem jak to wygląda, a dzięki prasie zaznajomiłem się z terminem "hack and slash". Miało być przyjemnie. Nigdzie, w żadnej recenzji czy opisie nie znalazłem jednak słowa o tym, że gra jest straszna! Na dodatek na zdjęciach wyglądała na znacznie bardziej kolorową! Już po godzinie grania wiedziałem, że nie będzie to lekka i przyjemna rozrywka. Od samych dekoracji miałem gęsią skórkę. Obskurne podziemia, parszywe sarkofagi, trumny, świeczniki od Drakuli, satanistyczne ołtarze, czaszki, kości, kościotrupy, obleśne potwory i plugawe demony. To chyba pierwsza gra na której się bałem, nie tylko za sprawą obrazu, ale głównie przez muzykę i niesamowite dźwięki. Wystarczyło mi puścić samą wioskową melodię, a miałem ciary. Po jakimś czasie znudziłem się graniem wojem i odpaliłem grę raz jeszcze, tym razem łuczniczką. Okazało się, że układ lochów jest inny, a na drugim poziomie spotkałem Butchera. "Ahh, fresh meat!" śniło mi się po nocach, a gdy zobaczyłem jego komnatę pełna porozrywanych ciał miałem dreszcze. Próba podjęcia walki i ucieczka przed nim to chyba jedno z najbardziej pamiętnych dla mnie doświadczeń jeżeli chodzi o granie. Oczywiście w chwili obecnej wspominając to można się jedynie uśmiechnąć, ale dla dwunastolatka bojącego się samego otwarcia drzwi do pokoju Butchera, walka z tym bydlakiem była nie lada wyzwaniem. "Diablo" to jedyna gra, którą mimo przejścia na pożyczonej płycie, kupiłem samemu, za odłożone pieniądze i przeszedłem jeszcze kilkakrotnie. Niska pozycja z racji tego, że wystraszył mnie porządnie tylko Butcher. Żadna z później spotkanych kreatur nie wywołała u mnie podobnej reakcji, żadna nie dostarczyła podobnych emocji. Nawet sam Diablo. No i już nie ma możliwości żeby mnie wystraszyła. Powtarzałem w liceum i jedyne co mi towarzyszyło to myśl "o tu się kiedyś bałem".

10.) "Fahrenheit". Dojrzała i ciekawa gra, stworzona przez Quantic Dream - Francuzów z ambicjami do tworzenia oryginalnych i niepowtarzalnych pozycji. Miała niesamowity potencjał, który został zabity głupawą końcówką. Jednak do połowy była to nostalgiczna, smutna, wręcz dołująca psychikę podróż w zakamarki ludzkiej duszy. Okraszona kilkoma strasznymi momentami (chodzenie "na słuch" po oddziale psychiatryczny w absolutnych ciemnościach czy walka z klaustrofobią w jakimś podziemnym archiwum) i przyprawiona kilkoma niesamowitościami potrafiła wywołać uczucie niepokoju. Zaczynała się brutalnym morderstwem w zimnym, zaśnieżonym Nowym Jorku i wróżyłem sobie z tego obcowanie z naprawdę mrocznym thrillerem. Niestety klimat rozmył się pod koniec, ale jednak część przyjemnych wrażeń pozostała. "Fahrenheit" wymagał od gracza logicznego myślenia, odrobiny kombinowania i refleksu. Stawiał problemy, które są obce większości gier no i zapewnił kilka godzin dobrej rozgrywki. Na liście za uczucia, które potrafił u mnie wzbudzić i ten mroczny, chłodny klimat z pierwszej połowy gry.

9.) "The Suffering". Czysta akcja w opanowanym przez demoniczne moce więzieniu-wyspie. Gra zapadła mi w pamięć jako niezły shocker. Chociaż straszono głównie wyskakującymi znienacka potworami i gdzieś tam kątem oka dostrzeżonym migającym cieniem, jednak umiejętne wpleciono również elementy horroru psychologicznego, a i duchy najbardziej przerażających rezydentów wyspy samym swoim głosem potrafiły zjeżyć włosy na głowie. Naprawdę porządny survival horror w wydaniu trochę innym niż to do którego przyzwyczaili nas chociażby Japończycy z Capcomu. Do eksterminacji były hordy obrzydliwie zdeformowanych przeciwników, a i lokacje nie należały do najprzyjemniejszych. Bywały takie (jak chociażby umywalnie pełne istot mających strzykawki zamiast oczu - chyba najstraszniejszych w grze), gdzie wzdrygałem się przed wejściem albo zapalałem światło w pokoju na czas przebicia się przez nie. Klimat kosmicznie potęgowały dźwięki. Krzyki, jęki, wrzaski, gdzieś tam słychać kroki, stukanie, trzaski. Nagle włącza się radio, głośnik, telewizor. Odgłos jaki wydawały bose stopy głównego bohatera hipnotyzował, by zaraz potem zostać przerwany piskiem jakiegoś potwora. Można było podskoczyć. Wrażenia naprawdę mocne, ale tylko momentami. Były etapy, gdzie liczyło się tylko strzelanie i refleks w walce na krótszy dystans. Dodatkowy plus dla twórców za pozostawienie możliwości w podejmowaniu pewnych decyzji, wpływających na zakończenie i możliwość powtórnego przechodzenia gry w ciut inny sposób.

8.) "Resident Evil Code: Veronica". Czwarta "podstawowa" część jednych z najbardziej rozpoznawalnych serii gier konsolowych. Chociaż "Resident Evil" to marka która mocno przyczyniła się do rozkwitu gatunku komputerowego survival horror, to osobiście tylko niektóre jej odsłony darzę sympatią . We wcześniejsze części grałem na PSX'ie i PC, a "Veronica" była jedną z pierwszych gier odpalonych na Makaronie (Sega Dreamcast). Od razu urzekła mnie bardzo dobrą jak na tamte czasy grafiką i jak mi się wtedy wydawało, znacznie większym ładunkiem grozy, w porównaniu z jej dwoma poprzedniczkami. Nie ma się specjalnie co rozpisywać, bo "Resident" to "Resident". Rozgrywka zawsze mnie tam z lekka irytowała. Ograniczony ekwipunek, kiepskie sterowanie, strasznie wkurzające poruszanie się między pomieszczeniami w tej odsłonie tak nie drażniło. Jednak dobra intryga, ciekawe postaci i niezły poziom zagadek spowodował, że grało mi się lepiej niż chociażby w "Nemesisa". Ładnie wykonana "Resident Evil Code: Veronica" ze swoimi pełnymi akcji filmikami przyciągnęła przed telewizor nawet moją matkę, z którą przechodziłem grę i która powodowała swoimi krzykami, że wszystkie straszne momenty był zdecydowanie bardziej straszne niż powinny. Niewiele rzeczy potrafi tak przerazić, jak krzyk za plecami i niespodziewany atak czegoś na ekranie. Właśnie za te pełne krzyków kilka wieczorów miejsce ósme.

7.) "Alien vs. Predator". Było kilka odsłon tego tytuł jednak tylko jedna potrafiła minie konkretnie nastraszyć. Chodzi o wersję z 1999 roku zrobioną tylko pod PC i część gdzie gra się Colonial Marine. Rozgrywkę zapamiętałem jako nieustanne fale strachu, irytacji z braku możliwości zapisu stanu gry (łatkę znalazłem na jakimś krążku dołączonym go gazety w momencie, gdy grę już ukończyłem) i serii panicznych ucieczek przed kropkami na detektorze ruchu. Cały urok tego urządzenia polegał na tym że pokazywał tylko obszar znajdujący się przed oczami i na dodatek nie wskazywał czy coś porusza się nad czy może pod graczem. Ataki strachu, gdy ruch pojawiał się w momencie gdy ostatnia flara zgasła albo gdy coś co miało wybiec nam naprzeciw biegło po suficie, a granat poleciał w posadzkę, bądź gdy wyskakiwało z dziury w podłodze, a akurat wzrok skupiało się na otworach w sklepieniu. Poza tym przeładowanie broni podczas ataku czy przypadkowy upadek z większej wysokości zazwyczaj kończył się śmiertelnie, więc momentami mój marines zachowywał się jak największa sierota i podchodził do wszelkich krawędzi kucając i przeładowywał nerwowo broń co 10 sekund. Niedoskonałość ludzkich oczu powodowała, że ciemności były największym przeciwnikiem (mimo noktowizora, któremu zbyt szybko wyczerpywały się baterie i flar, które kończyły się również zbyt szybko) i nie raz zdarzało mi się wystrzelać na oślep magazynek karabinu tylko po to by Alien rozszarpał mi plecy. Możliwość grania Alienem i Predatorem również była fajna, ale już nie taka straszna. Predator to praktycznie czołg, a Xenomorf mimo iż najbardziej delikatny, to jednak obawiać się głównie trzeba było irytująco porozstawianych działek. Właśnie ten brak możliwości save'owania powoduje, że strach towarzyszący graniu w "AVP" tak dobrze pamiętam, bo czuło się tą kruchość życia i pragnęło z całego serca przejść etap do końca.

6.) "The Thing". Gdy usłyszałem, że powstaje komputerowa kontynuacja jednego z moich ulubionych filmów prawie zsikałem się ze szczęścia. Zapowiedź w gazecie czytałem kilkanaście razy, a na te kilka miniaturowych screenów umieszczonych gdzieś tam obok patrzyłem chyba codziennie. Gdy odpaliłem płytę na PS2 byłem zachwycony. Gra spełniła wszystkie moje oczekiwania. Była akcja, było napięcie, był strach i odczuwalny carpenterowski klimat. Najlepsze było jednak to, że nastrój towarzyszący podczas seansu filmu, samotność, izolacja i totalny brak zaufania do wszystkiego, zostały idealnie odtworzone! Podczas gry pojawiali się co jakiś czas ludzie, którzy pomagali w naprawianiu urządzeń elektronicznych, leczyli, zapewniali zaporę ogniową, ale nigdy nie można było ich spuścić oka. Wystarczyła chwila nieuwagi, a któryś z nich przemieniał się w Cosia lub popadał ze strachu w obłęd i zaczynał strzelać do wszystkiego w zasięgu wzroku. Wąskie pomieszczenia, brak możliwości ucieczki, agresywni przeciwnicy, których trzeba było na końcu spalić i wkurzeni kompani powodowali, że od potu wypadał mi pad z dłoni. Każde nowe pomieszczenie, do którego trzeba było wejść, każdy załom korytarza, każdy dźwięk podnosił ciśnienie. Groteskowe potwory śniły mi się po nocach. Odświeżałem jakiś czas temu sobie wersję PC i jest trochę mniej przerażająca, ale nadal straszna.

5.) "Condemned: Criminal Origins". Czerpiąca pełnymi garściami z najlepszych filmowych thrillerów historia pościgu za nieuchwytnym seryjnym mordercą. Postać, w którą przychodzi nam się wcielić oprócz tego że potrafi strzelać i nieźle walczyć wręcz, używa sprzętów wziętych prost z któregoś "CSI". Fabuła zawiera kilka zwrotów akcji, ale nie ona stanowi atut gry. Tym co sprawia, że warto po "Condemned" sięgnąć jest gęsty klimat, kapitalna grafika, dopracowane efekty, przeszywające i przerażające dźwięki i przede wszystkim pieprzeni narkomani, którzy atakują w taki sposób, że idzie narobić w spodnie. Twórcy ładnie odrobili lekcje i lokacje są autentycznie upiorne, na swój XXI wieczny sposób. Wszechobecny syf slumsów, szczególnie w pierwszych etapach gry, niejednokrotnie powoduje, że grając się wzdrygnie. Całkiem fajnie pomyślane sterowanie prowadzi do tego, że częściej rozbija się głowy łomem albo rurką wyrwaną ze ściany, niż strzela z pistoletu. Zagadki kryminalne oraz tajemnicze wizje bohatera powodują, że gra nie nuży. W sumie jedyny horror jaki mają do zaoferowania next-geny, który autentycznie mnie wystraszył.

4.) "Resident Evil". Pierwsze może i było "Alone in the Dark", ale potrzebowałem naprawdę dużo samozaparcia, aby grać w tamten koszmar. Dla mnie właśnie produkt Capcomu wyciągnął horror akcji na szerokie wody. Ponad dekadę temu nie przeszkadzało mi fatalne sterowanie, rozwiązania dotyczące ekwipunku czy kretyńskie wchodzenie po schodach i otwieranie drzwi. Grało się niesamowicie przyjemnie, fabuła wciągała jak diabli i nawet chciało się czytać te wszystkie akta porozrzucane po rezydencji. Pewnie dlatego, że był pierwszy. Ale nie oszukujmy się, najważniejszym czynnikiem siedzenia przed telewizorem był strach, który towarzyszył w zasadzie od ekranu tytułowego. Powłóczące nogami zombie nigdy później nie były tak straszne i nigdzie indziej nie zabijało się na bezdechu oskórowane dobermany. I bywały chwile, kiedy nieważne było ile Chris bądź Jill mieli amunicji i apteczek, brałem nogi za pas i spieprzałem, bo jakiekolwiek pojedynkowanie było ponad moje siły psychiczne. Po kilku latach trafiła w moje łapy edycja na PC. Przy poprawionej grafice grało się znacznie fajniej, ale to był już okres mojej niechęci do serii i nieskończoną rzuciłem ją w kąt. "Resident Evil" na miejscu czwartym głównie z sentymentu i faktu, że był pierwszy, a także za kilka nieprzespanych nocy i koszmary, w których drzwi otwierałem dokładnie w ten sam sposób co w Raccoon City.

3.) "Silent Hill 3". Podobno pierwsza część serii jest uważana za najstraszniejszą grę w ogóle. Niestety ja tego porażającego ładunku grozy doświadczyłem grając młodziutką Heather w ładnej pecetowej grafice. Pierwszy "Silent" mi się podobał, pewnie nawet przestraszył momentami, ale z perspektywy czasu widzę, że do tego typu nastrojowego straszenia dorosłem znacznie później. Granie w trójkę było dla mnie jednym, wielkim spazmem strachu. Samo odpalenie gry było związane z wielkim wysiłkiem woli i kilkakrotnym odpowiedzeniem sobie na pytanie, "czy warto po raz kolejny bać się iść spać?". Tym co wyróżnia tą grę wśród innych z tej listy jest to, że strach po wyłączeniu komputera zostawał. Budziłem się w nocy i miałem przed oczami jakieś piekielne obrazy, moja mama ustawiała radio w kuchni, a ja słysząc szum miałem panikę w oczach, odrabiałem lekcje i nagle obracałem się by sprawdzić czy coś nie stoi mi za plecami. Takich akcji było wiele i chociaż samą grę przeszedłem dość szybko, bo do najdłuższych nie należała, to strach trzymał długo. Natomiast rzeczą charakterystyczną dla całej serii jest muzyka Akiry Yamaoki. W połączeniu z chorymi dziękiami wypada porażająco. Za przykurcze mięśni od ciągłego spięcia podczas gry, sporą ilość lęków i fantastyczne soundtracki "Silent Hill 3" dostaje bardzo mocne miejsce trzecie.

2.) "Doom 3". W tej chwili zabawiam na Marsie poraz czwarty i jeszcze nigdy nie było tutaj tak strasznie jak jesienią 2008. Z wiekiem chyba nerwy mam coraz słabsze, bo jeszcze nigdy "Doom 3" mnie tak nie straszył. Boję się kopniętej butelki, boje się otwieranych fotokomórką drzwi, boję się iskrzącego kabla, cienia, a gdy zobaczę przeciwnika to najczęściej zapomina zmienić latarki na broń i uciekam gdzie pieprz rośnie. Gram co najwyżej godzinę dziennie i specjalnie postępów w fabule nie widać. Później boję się wyjść z psem, a dźwięk dzwoniącej komórki powoduje u mnie palpitację serca. A pamiętam jak przechodziłem ją trzy lata temu na weteranie. "Doom 3" pokazał mi, że można się bać wtedy, gdy myślało się, że już nic człowieka nie przestraszy. Grając mam nerwy napięte do granic możlowiości, ciągle wyczekuję i ciągle daje się złapać. Najwięszką zaletą jest dla mnie to, co wielu wytyka jako wadę - wyskakujące potworki w miejscach gdzie wcześniej już byliśmy, a ich nie było. Nie wiem czy ktoś jeszcze pamięta starego "Dooma", ale tam gra zaskakiwała ciągle przesuwającymi się ścianami i hordami rzucający fireballami małp oraz niewidzialnych świnek na dwóch nogach. Tutaj jest tak samo! Mam czasami wrażenie, że gra próbuje mnie podwójnie zabić. Raz: zastawiając na moją postać pułapkę, a dwa: powodując u mnie zawał serca. Otwierasz drzwi, a tam tuż za nimi demon, zbierasz apteczkę, odrwacasz się a za plecami demon, zaglądasz do dziury, zapalasz latarkę, a tam już czołga się do ciebie demon. Demon, demon, demon - nic dziwnego, że ja ciągle w tej grze uciekam. Olbrzymi plus dla twórców za świetne wykorzystanie ciemności i tej małej cudownej latarki, która efektownie wykańcza mnie psychicznie. "Doom 3" to super szybka akcja i super straszny horror. Idealne połączenie prostej strzelanki z najbardziej potwornym koszmarem i całym piekłem potworów próbujących wypalić oczy marinsowi, którym kierujemy.

1.) "System Shock 2". Mam wrażenie, że nikt mnie z tym punktem pierwszym nie zrozumie. Grali prawdopodobnie tylko nieliczni, bo z kim bym nie rozmawiał to ludzie tej gry nie pamiętają albo nie grali w nią dostatecznie długo, żeby się wystraszyć. "System Shock 2" to rpg z widokiem z oczu, a przy tym fantastycznie straszny horror sci-fi. Nie ma nic gorszego jak pobudka z amnezją na wielkim statku z wybitą całkowicie załogą i grasującymi po korytarzach zombie. Jeszcze gorsze jest to, że początkowo wszystkiego nam będzie brakować: apteczek, amunicji, doładowań energii psi (taki rodzaj magii), więc najmniejszy hałas w pomieszczeniu obok powodował totalną panikę i skutkował przeróżnymi, idiotycznymi próbami zrobienia czegokolwiek byle tylko uniknąć walki pieprzonym, żółtym kluczem francuskim. Dochodził do tego element zużywania i psucia się broni, a ograniczoną ilość miejsca w ekwipunku zazwyczaj zajmowały wszelkiego rodzaju chemikalia wspomagajace, a o kalkulowaniu czy strzelanie się opłaca czy nie, nie było mowy, więc gdy tylko miałem pistolet bądź śrutówkę waliłem z tego do momentu, aż nie było czym przeładowac. Przez większość czasu więc, gra była cholernie trudna. Niejednokrotnie "SS2" zafundował mi skakanie z fotelem, wyczuwalna izolacja i chłód opuszczonego okrętu przyprawiały o dreszcze, a historia jaką odkrywałem w kolejnych audiologach załogi (element wykorzystany później również w "Doomie 3") jeżyła włosy na głowie. Możliwe, że przygodę na Von Braunie stawiam tak wysoko z powodu nostalgii, ale chyba żadnej grze nie poświęciłem tyle czasu i zapału co tej pozycji, a każdej minucie spędzonej nad tym tytułem towarzyszyło uczucie niepokoju, przeradzające się często w czysty strach.

Układałem zestawienie według zasady: "Im więcej strachu we mnie wzbudziłaś tym wyżej będziesz na liście". Trzy ostatnie miejsca mogłyby w zasadzie stać na pierwszym miejscu, bądź w obojętnie jakiej kolejności na podium. Każda z nich mnie przeraziła. Żaden film czy książka nie mogą się z nimi równać. Zestawienia nie należy traktować jako listy samych dobrych i wspaniałych gier. Zdaję sobię sprawę, że każda z wymienionych tutaj pozycji miała swoje wady, ale głównym wyznacznikiem był tutaj strach. Jakość grania, grafika czy sterowanie zeszły na dalszy plan, chociaż nie były tak do końca nieistotne. Na liście z różnych powodów zabrakło różnych gier. Niektóre mnie nie przestraszyły, niektóre nie są warte wspomnienia, w niektórych wypadkach nie pamiętam czy bałem się podczas grania, w inne zwyczajnie nie grałem.

piątek, 17 października 2008

Piraci z Roanapur II

O pierwszym sezonie "Black Lagoon" napisałem przeszło rok temu. Anime fajne, lekkie i przyjemne w swojej sensacyjności. Jednak poza olbrzymią ilością akcji i bardzo ładnym wykonaniem nie miało specjalnie czym zachwycić. Któregoś dnia jednak obudziłem się i stwierdziłem, że poświęcę cztery godziny na drugi sezon piratów i zabrałem się za oglądanie dwunastu odcinków "Black Lagoon - The Second Barrage".

W drugiej serii z pirackiej czwórki oglądać będziemy głównie Rocka i Revy. Dutcha i Bennego jest jak na lekarstwo. Czasem migną gdzieś w tle, ale raczej ma to na celu poinformowanie widza, że nie umarli gdzieś po drodze. Duet R&R gra pierwsze skrzypce i z pomocą kilku drugoplanowych postaci udało im się zagrać znacznie lepiej niż za pierwszym razem. Pojawia się na dłużej Eda, zakonnica z kościoła, której głównym zajęciem jest handel bronią, dużą rolę odgrywa również przywódczyni rosyjskiej mafii Balalaika, która jest praktycznie uosobieniem bezwzględności Roanapur.

Należy zaznaczyć, że serial dość mocno zmienił swoje oblicze. Ewoluował w stronę, która podoba mi się zdecydowanie bardziej i wydaje się sensowniej poprowadzony. O ile poprzedni sezon porównałem do kina kopanego i strzelanego, znanego mi dobrze z ery VHSów, to w przypadku "Second Barrage" już nie mogę się o to pokusić. Opowieść jest poważniejsza, ma głębszy charakter i znacznie bardziej rozbudowano psychologię postaci. Fabuła nie ogranicza się jedynie do wystrzelania sobie drogi wśród hordy przeciwników. Zresztą i samego strzelania jest mniej. I tym razem nie dostajemy jednej osi fabuły, ale trzy odrębne historie.

Pierwsza opowiada o tym jak Roanapur zostaje nawiedzone przez żądne krwi rodzeństwo, które systematycznie wykańcza Rosjan z Hotelu Moskwa. Bliźnięta kolejno likwidują żołnierzy, bezradnych w konfrontacji z wręcz demonicznym przeciwnikiem. Dopiero odwet przyszykowany przez Balalaikę daje jakieś wymierne skutki. I właśnie gdzieś w środek tej zbrojnej akcji wplątuje się Revy wraz z Edą, które zwęszyły możliwość zarobienia dodatkowej kasy. Już na dzień dobry dostajemy mocno po gębie, bo poruszono tutaj temat dziecięcej pornografii połączonej z filmami snuff (takie rzeczy tylko w Tajlandii) i mimo, iż w wydaniu rysunkowym to i tak kopie. Druga historia już trochę bardziej przypomina te znane z pierwszej serii. Młoda fałszerka wpada w łapy gangsterów, a później trafia pod opiekę Edy i Revy, którym obiecuje grubą forsę za uratowanie skóry. Za głowę dziewczyny wyznaczono nagrodę i wszyscy płatni zabójcy ruszają jej śladem równając z ziemią siedzibę Lagoon Company. Masa strzelania, sporo humoru i nawet trochę szalonej jazdy łódką. Jednak to taki, krótki przerywnik przed ostatnią zdecydowanie najbardziej złożoną historią (która trwa aż przez sześć odcinków). W ostatnim segmencie Balalaika wraz ze swoimi ludźmi z Hotelu Moskwa udaje się do Japonii by pomóc swoim rodakom w poszerzaniu terytorium kosztem Yakuzy. Rock służy za tłumacza w pertraktacjach z japońskimi bossami, a Revy pracuje jako jego ochroniarz. Wynik konfrontacji między japońską mafią, a wściekłymi psami z Roanapur może i można łatwo przewidzieć, ale twórcy zapewnili dodatkową masę atrakcji. Ale co najważniejsze, "Black Lagoon" w ciągu tych dwóch godzin ewoluował z lekkiej sensacji na poważny dramat. Nie jestem w stanie niczego zarzucić, znaleźć chociażby jednej wady. Brawo.


Druga odsłona "Black Lagoon" to opowieść o przemocy. Pokazuje jak oddziałuje ona na psychikę człowieka, co tworzy, jakie potrafi przyjmować formy, jakie powoduje implikacje. Pokazano jak miasto zła połyka, przemiela i wypluwa. Pokazano, że ono zawsze wygrywa, że nie można z niego uciec, a jedyne co spotka tam człowieka to zatracenie. Mogę polecić z czystym sumieniem. Chociaż to nadal nie jest to rzecz na poziomie "Cowboy Bebopa" to jednak warta odhaczenia.

poniedziałek, 13 października 2008

Kolejna odsłona barbarzyńcy

Chyba złapało mnie to co Gonza. Nawet nie chciało mi się zrobić retro shorta. Wstyd! No ale zmuszam się, bo flcl zaczyna pokrywać dość gruba warstwa kurzu, a lista rzeczy, które należałoby opisać rozrosła się niemiłosiernie. Na razie będzie krótki wpis o animacji którą odkryłem buszując pewnego ranka po YouTubie - pilocie, który nigdy nie doczekał się serialu. Będzie o "Korgoth of Barbaria"!

"Korgoth of Barbaria" to dziecko Aarona Springera, faceta wcześniej piszącego i reżyserującego "Mroczne przygody Billy'ego i Mandy" i "SpongeBoba Kanciastoportego". Zrobione dla Adult Swim, zostało nawet zaakceptowane, ale jakimś zrządzeniem losu niestety nie doszło do jego produkcji. Na stronie kanału pojawił się jedynie komunikat "you couldn't handle more than one anyway". Ta, jasne. Serial miał być parodią heroic fantasy, a sam Korgoth w dość widoczny sposób wzorowany na Conanie (którego uwielbiam niezmiennie od kilkunastu lat). Akcja działa się w post apokaliptycznym świecie, który zamieszkują fantastyczne stworzenia, gdzie magia zwyciężyła nad technologią i gdzie urodziwe kobiety trzyma się w klatkach albo przykuwa łańcuchem do drzewa. Żal, że nie dane nam jest zagłębić się w świat trochę bardziej
Scenariusz pilota przypomina kiepską sesję RPG. Obszczana mordowania, ekipa łotrzyków (jeden koniecznie z hakiem zamiast ręki) szuka głównego bohatera. Po kilku problemach, w znacznie mniejszym składzie zabierają go do swojego pracodawcy, gdzie dowiadujemy się jakie zadanie czeka na bohatera. Ciężka podróż, oswobodzenie niewiasty z drewnianych łap potwora, dotarcie do celu, pojedynek z czarownikiem i zdobycie skarbu. Wszystko do bólu przewidywalne, ale i do bólu śmieszne. Zarykiwałem się na głos, a i komentarze w stylu "On naprawdę to zrobił!" również były obecne (a normalnie raczej nie mówię do siebie). Niewyszukany humor bije z każdej klatki, a kilka scen (jak np. ta w której Korgoth sika) to autentyczne perełki. Kreskówka jest obleśna, brutalna, wulgarna, krwawa i przy okazji cholernie miodna. Zawsze chciałem coś takiego obejrzeć i szkoda, że nie powstały kolejne odcinki. Byłbym wiernym fanem.
Poniżej wrzucam całość podzieloną na trzy części: