Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serial. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serial. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 kwietnia 2015

Wsi spokojna, wsi wesoła

"Banshee (z gaelickiego beansi), najbardziej znana istota nadprzyrodzona Irlandii, to zwiastunka śmierci nawiedzająca stare rody irlandzkie czystej krwi. Banshee pojawia się nocą pod oknami rodzinnego domu człowieka, który ma umrzeć. Płacze i zawodzi głosem niewątpliwie kobiecym, ale język, jakim się posługuje, jest nikomu nieznany Czasami przychodzi przez kilka nocy z rzędu, zanim ktokolwiek umrze, a zapowiedź śmierci może dotyczyć osoby znajdującej się daleko od domu. niekiedy nawet za granicą. Znane są przypadki, kiedy członkowie starych rodzin irlandzkich umierali tysiące kilometrów od kraju, na przykład w Kanadzie lub Australii, a w tym samym czasie koło ich domu rodzinnego w Irlandii rozlegało się zawodzenie zwiastujące śmierć. 
Banshee Ukazuje się czasem pod postacią pięknej młodej kobiety ubranej w wytworny strój, na przykład w szarą narzutkę na zielonej sukni, jakie noszono w średniowieczu, kiedy indziej zaś pod postacią zgrzybiałej, przygarbionej staruchy spowitej w śmiertelny całun. I w jednym i w drugim przypadku ma jednak długie, powiewne włosy i oczy zaczerwienione od nieustannego płaczu. Jak głosi tradycja, banshee jest istotą drażliwą i płochliwą, jeśli się obrazi, może odejść i powrócić dopiero w następnym pokoleniu. Niektóre rodziny irlandzkie wierzą, że ich banshee to duch przodka sprzed kilkuset lat, który został wyznaczony na zwiastuna śmierci.
Banshee występuje także w legendach szkockich pod nazwą praczki (bean-nighe). Ukazuje się nad brzegami szkockich rzek, w których pierze zakrwawione ubrania ludzi mających niebawem umrzeć. Szkoci wierzą, że bean-nighe to duch kobiety, która zmarła w połogu. Według niektórych relacji zjawę tę cechuje wyjątkowa brzydota - brakuje jej jednego nozdrza, ma duże wystające zęby oraz obwisłe piersi. 
Szkockie i irlandzkie duchy tego gatunku przedstawia Elliott O'Donnell w książce The Banshee (1907). Obok ich wyczerpującej charakterystyki, w pracy tej można znaleźć wiele niezwykłych opowieści o ich pojawianiu się różnych częściach świata."

To tyle jeżeli chodzi o banshee w "Leksykonie duchów" nieocenionego Petera Haininga

Banshee to również drący ryja X-Men, ale jeżeli chociaż trochę mnie znacie, to wiecie że nie będę pisał o Marvelu. Pewnie jeszcze kilka rzeczy nosi taką nazwę. Na allegro są rowery, quady, karty do Magica, figurki do jakiejś gry figurkowej, model Gundama, a także płyta Kendry Morris. To tak na szybko przejrzałem, kiedy szukałem serialu na DVD.  


Bo dzisiaj będzie o serialu, który od stycznia 2013 roku niepodzielnie króluje na poletku produkcji sensacyjnych. Co ciekawe, nie sądzę by ktokolwiek się tego po "Banshee" od Cinemaxa spodziewał. Cinemax wcześniej miał tylko "Strike Back" (w Polsce "Kontra") i w zeszłym roku dorzucił do swojego portfolio "The Knick" (ale to w tej chwili się nie liczy, mówimy o stanie na styczeń 2013) - to naprawdę niewiele. A tutaj mamy potwora który nie dość, że jest prawdziwą petardą, to zjada konkurencję! Żadne CBS, ABC, żadne kablówki, żadni nowi gracze w stylu Netflix czy Amazona, przez kolejne trzy sezony nie zrobiło niczego, co chociażby da się teraz postawić obok "Banshee". A czemuż jest takie dobre? I czemu to oglądasz skoro rzuciłeś seriale?

No dobra, nie rzuciłem. Coś tam oglądam, próbuję chociaż ze dwa odcinki najciekawszych nowości też złapać. Będzie o tym notka! Co do tego pierwszego pytania... przyznaję się, nie spodziewałem się, że to tak się rozwinie, bo początki były niezłe, chociaż niemrawe. Mamy skazańca, który wychodzi po kilkunastu latach z pierdla za kradzież kamieni, szuka swojej wspólniczki, którą kocha ponad życie, a która zaraz po nieudanym skoku ucieka od swojego ojca - mafiozy i zaszywa się na zadupiu zwanym Banshee. Skazaniec ją odnajduje i dziwnym zbiegiem okoliczności przejmuje tożsamość nowego szeryfa Hooda (faceta, którego jeszcze nikt nie widział, ściągniętego z drugiego końca Stanów do Banshee przez nowego burmistrza). Za skazańcem podąża ojciec - mafiozo, bo wie, że tylko tak trafi na trop córki. Hood zaczyna wykorzystywać swoją nową pozycję i wraca do starych zajęć - okrada w okolicy wszystko co się da. I może nie brzmi to specjalnie zachęcająco, i może to wszystko wydaje się grubymi nićmi szyte, ale im dalej tym robi się naprawdę grubiej, a kilka razy powtarzane zagrania (ktoś przyjeżdża do miasteczka robić syf) znajdują może i podobne rozwiązanie, ale zawsze jest to najbardziej absorbująca i zadowalająca rzecz jaką zobaczycie! Do nowojorskiej rosyjskiej mafii dołączają kolejno: właściciel przetwórni mięsnej, ex-amisz, a przy okazji największy wytwórca metaamfetaminy, skorumpowany wódz lokalnego plemienia Indian, którego poczynania ściągają na miasteczko gniew jakiejś radykalnej indiańskiej partyzantki, harleyowcy, naziści, wieśniacy, terrorysta, mąż sadysta, zastęp dziwnych gangsterów na usługach najgrubszego lichwiarza w Ameryce Północnej, wszelkiego rodzaju agenci federalni, płatni mordercy, chińska mafia, piorący kasę żołnierze i super tajne służby. Kogoś pominąłem? A.. był jeszcze gigant albinos i gigant amisz. Kurwa! 


Jest naprawdę wszystko czego, sobie widz głodny: przemocy, walki na pięści, strzelania, seksu i jeszcze raz - bardzo mocno eksponowanej przemocy, szuka. Do tego masa świetnie napisanych nietuzinkowych postaci, błyskotliwe dialogi, masa ciekawych wątków i chyba przede wszystkim bardzo duża odwaga - nie tylko w pokazywaniu cycków i dup, krwi i flaków, ale odwaga w prowadzeniu fabuły. Odwaga w doświadczaniu bohaterów, odwaga w poddawaniu ich próbom, odwaga w pozostawianiu ich żywymi, po tym wszystkim przez co przeszli.

"Banshee" jest świetnie napisane i charakteryzuje się nieszablonową budową odcinków. Oczywiście mamy znane z "Lost", i kolejnych popularnych serial, flashbacki, ale zdarzają się odcinki, w których widzimy inne wersje tych samych wydarzeń - jak chociażby te, w których skazaniec nie przejmuje tożsamości szeryfa. Każde kolejne wątki odpalają dalsze flashbacki bohaterów, które pokazują wcześniejsze wydarzenia i zagłębiają się w ich przeszłości bez trzymania się chronologii. Prowadzenie fabuły wymaga od widza chcącego poznać całość, może nie tyle skupienia, co oglądania każdego kolejnego odcinka. Nie jest to w żadnej mierze serial proceduralny, gdzie jeden odcinek stanowi względną całość. To tocząca się historia, w której wątki przeplatają się w sposób dość nieoczywisty, a wybory jakich dokonali bohaterowie potrafią kopnąć ich w dupę konsekwencjami nawet sezon później. A są jeszcze webepizody. 

Co ciekawe... w Banshee pewnie nigdy nie było spokojnie. W końcu kwitnie tam handel narkotykami i prostytucja. Ale w momencie kiedy pojawia się tam Hood, w momencie kiedy widzi tablice wjazdową, w momencie kiedy zaczyna sypiać z tymi wszystkimi pojawiającymi się pod jego oknem kobietami, trup zaczyna ścielić się gęsto. Te kobiety to te banshee z irlandzkich legend. Jęczą w nocy i ludzie umierają. I jeżeli chodzi o to spanie z kobietami... sporo ich było, sporo odeszło, ale w czwartym sezonie będzie Eliza Dushku - to już jest powód, żeby oglądać, obojętnie co by to nie było. 

Eliza Dushku.



W tygodniu będzie coś dużego, co chciałem początkowo dać w zeszłą niedzielę, ale później kolejne rzeczy mi do głowy dochodziły i to się już teraz tak rozrosło, że zacząłem zamiast pisać to ciąć. A jeszcze wszystkiego z siebie nie wyrzygałem. W każdym razie chciałbym to puścić w tygodniu. Howgh!

środa, 18 listopada 2009

Hamlet na Harley'u

Już dawno przestałem być serialowym maniakiem, który śledzi newsy i sprawdza wszystkie nowości, które emitują za oceanem. Raz na jakiś czas skuszę się na nowość i jeżeli mi wybitnie podejdzie to nie odpuszczę po dwóch odcinkach. W zeszłym roku, wśród tytułów, które zacząłem oglądać było wyśmienite "Sons of Anarchy". Wspominałem o już o tej produkcji i osoby jej ciekawe odsyłam do wpisu sprzed ponad roku. Dzisiaj chciałbym napisać o pewnej rzeczy, którą zauważyłem śledząc tydzień w tydzień poczynania bohaterów. Jedną z tych, którą muszę się podzielić szerszemu gronu. Kurt Sutter robi współczesną wersję "Hamleta", a przynajmniej mocno inspiruje się tragedią Williama Szekspira.

Pierwszą rzeczą jaka naprowadziła mnie na "Hamleta" są słowa Gemmy - matki Jaxa, które wypowiedziała do swojego drugiego męża Claya, i które są powtarzane dość często w przypomnieniu tego co było w poprzednich odcinkach: "John przemawia do niego zza cholernego grobu". Jax Teller, znajduje w pierwszym odcinku, maszynopis autorstwa swojego zmarłego ojca, założyciela Sons of Anarchy Motorcycle Club. Jest to manifest, spowiedź i jednocześnie wizja tego czym miał być klub. Pod wpływem tekstu Jaxowi udaje się dostrzec, że to czym się stał on i jego towarzysze, jest tym, czego jego ojciec się najbardziej obawiał. Powoli zaczyna kierować się wskazówkami twórcy SoA. Próbuje wprowadzić ich na nowe tory, skupia się na legalnym biznesie, występuje przeciwko Clayowi, który obecnie szefuje motocyklistom i który uosabia wszystkie te przeciwne wartości, którym hołdował John Thomas Teller. Clay Morrow jest Królem Klaudiuszem, a Jax, podejmującym walkę o spuściznę ojca, Księciem Hamletem (jest nawet wielokrotnie nazywany przez agentkę ATF 'księciem'). Maszynopis ma być źródłem odrodzenia, ale prawdopodobnie doprowadzi wszystkich do wielkiej tragedii. Jest początkiem rozłamu i co raz to gorszych spięć. I jest przede wszystkim esencją Johna Tellera - duchem Króla Hamleta, który pokazuje synowi prawdę.


Druga sprawa to związek Gemmy i Claya. W jednym z odcinków pierwszego sezonu, dość dobitnie zasugerowano widzowi, że za śmierć starego Teller odpowiedzialny jest jego towarzysz broni, współtwórca Synów Anarchii - Clay. Można również odnieść wrażenie, że matka Jaxa doskonale o tym wiedziała i miała z nim romans (chociaż w dramacie Szekspira nie jest to powiedziane wprost). Także szybko zmieniająca męża Tellerowa jest lubującą się w przepychu Królową Gertrudą. Oprócz tej czwórki i inni bohaterowie "Sons of Anarchy" są skonstruowani na podobieństwo tych z szekspirowskiego dramatu. Ukochana Jaxa - Tara, pasuje mi idealnie na Ofelię. Może i charaktery zupełnie inne, ale jedna i druga, to miłość z lat młodzieńczych, która przeszkadzała otoczeniu Księcia. Służalczy wobec Claya Tig wydaje się być odpowiednikiem knującego Poloniusza, a Piney współczesną wersją Horacego - nie jest może najserdeczniejszym przyjacielem Jaxa, ale często służy mu radą i widzi w nim przyszłość klubu. Zdecydowanie trudniej dopasować mi kogoś pod Laertesa, Rozenkranca czy Gildensterna. Za tych dwóch ostatnich można uważać zapatrzonych w Claya Juice'a i Opiego, ale z drugiej strony porywczość Opiego i fakt, że w pewien sposób zaczyna on zastępować Tiga wskazywałoby na Laeresa. Za to Szeryf Hale, z racji nastawienia wobec motocyklistów, Charming i życia, oraz współpracy, jakiej w pewnym momencie dopuszcza się z Jaxem, wydaje się być Fortynbrasem.


Także mamy ducha, postaci o podobnej historii i roli do odegrania co ich hamletowscy odpowiednicy, mamy też walkę o władzę, a i najprawdopodobnie dojdzie motyw zemsty Jaxa. Tyle, że "Hamlet" to tylko podwaliny pod świetną historię i dobre scenariusze. W zeszłym roku pisałem, że "Sons of Anarchy" to taka małomiasteczkowa "Rodzina Soprano", co po tych kilku odcinkach wydawało mi się słusznym porównaniem. Jednak dynamika, spora ilość akcji i prąca do przodu fabuła bardziej przypomina "The Shield", w którym Kurt Sutter również maczał palce. "Sons of Anarchy" to kapitalny serial, z akcją, (momentami wulgarnym) humorem i dramatem w idealnych proporcjach. Drugi sezon zbliża się teraz do końca, także zachęcam tych, którzy jeszcze się z produkcją nie zaznajomili. Macie dwa tygodnie do finału. Zdążycie nadrobić!

wtorek, 27 stycznia 2009

Samuraje po raz pierwszy

Produkcji z samurajami powstało i powstaje tak wiele, że pewnie gdybym obrał sobie za cel życiowy poznanie wszystkiego, to umarłbym nie spełniwszy go. Zresztą nie mam takich aspiracji. Przyznam się szczerze, kino chambara, poza pewnymi wyjątkami, mnie w dużej mierze nudzi. Nie nudzą mnie za to anime z samurajami i chociaż nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, nie szukam specjalnie, oglądam tylko to co mi w łapy wpadnie, to postaram się zrobić jakiś mały przegląd tego na co warto, w moim mniemaniu, rzucić okiem.

Zacznę od przeróbki jednego z najlepiej rozpoznawalnych filmów gatunku, klasyka Akiry Kurosawy - "Siedmiu samurajów". Jest to 26-odcinkowe anime noszące tytuł... "Samurai 7" i jak to bywa z remake'ami jest w każdym aspekcie gorsze od oryginału. To niby ta sama historia - banda rzezimieszków napadająca wioskę i ograbiająca ją z jedzenia, przeciwko której staje wynajęta przez wieśniaków grupa doświadczonych wojowników. Konwencja i stylistyka już zupełnie inna. Dostajemy dziwną mieszankę science fiction. Jeden z głównych bohaterów jest napędzaną parą zbroją, przeciwnicy to wielkie, latające roboty, ich ich twierdza to statek wielkości niszczyciela ze Star Warsów. Ta konwencja, która w pewien sposób odcina serial od filmu Kurosawy, ratuje anime w moich oczach przed klapą. Brak tutaj klimatu filmu, postaci chociaż sympatyczne nie odbiegają od standardów wytartych w podobnych produkcjach, fabuła jest przewidywalna, nawet dla tych którzy pierwowzoru nie znają. Przede wszystkim historia się ciągnie i co chyba najgorsze dla produkcji rozrywkowej, męczyła mnie momentami. Ale przecież nie ma nic lepszego jak oglądanie walk, podczas których kolejne mechy są rozczłonkowywane i zamieniają się w stosy dymiącego złomu. Bo nie może być fajniej niż pojedynek samuraja z mechem! Animacja jest dobra i chociaż osobiście nie przepadam za nachalnymi wstawkami z 3D, których tutaj jest sporo, to nie nazwałbym "Samurai 7" brzydkim. Na plus policzyć na pewno muszę stylizację - latające fortece wyglądają jak japońskie zamki, a roboty zrobiono na samurajskie zbroje. Nie jest to anime, które bym polecił, ale z pewnością nie odradzałbym lub skreślał zupełnie. Jeżeli ktoś lubi zabawy konwencją może spokojnie odpalić i obejrzeć do końca lub zarzucić po godzinie. Jeżeli ktoś oczekuje czegoś znacznie lepszego niech sięgnie po...

"Sword of the Strager". To ponad półtora godzinny, pełen walk na miecze film awanturniczy z pierwszorzędną animacją i z dość dobrą fabułą. W opuszczonej świątyni spotykają się Kotarou - młody chłopak, sierota, którego ściga oddział wynajętych przez dynastię Ming wojowników i enigmatyczny Nanashi - włóczący się po kraju ronin. Chłopak wynajmuje samuraja jako swojego ochroniarza, by ten doprowadził go do pewnej świątyni. Najemnicy próbują chłopaka porwać, Nanashi go broni, jest trochę pościgów i oczywiście masa walk. W międzyczasie poznajemy tajemnicę ronina i wyjaśnia się dlaczego Chinczycy potrzebują dzieciaka. Chociaż akcja osadzona jest w realiach historycznych to jednak ten element w "Sword of the Stranger" należy traktować z dystansem. Historia jest tylko tłem do pokazania pełnej niebezpieczeństw przygody, która raczej nie mogłaby zaistnieć w rzeczywistości. To świetna produkcja rozrywkowa, która zapewnia dobrą zabawę. Dzięki dopracowanej animacji jest przyjemna dla oka, a lekka muzyka (z niewielką ilością wschodnich wstawek) sprawia, że tym których orient wkurza, ucho nie zwiędnie. To takie wyważone, wypośrodkowane, zrobione na poważnie anime. Ludzie, którzy narzekali na zbytnią fantastyczność "Ninja Scrolla" będą mieli okazję zobaczyć coś w podobnym klimacie tyle, że bardziej "normalnego", a ci którzy lubią spektakularne pojedynki będą ustatysfakcjonowani, bo Nanashi, jak i jego główny oponent Rarou to rzeźnicy.

Sporo finezyjnych walk można również zobaczyć w "Samurai Champloo", chyba jedna z ciekawszych pozycji dostępna u nas w kraju. Za to wielce oryginalne anime odpowiada twórca "Cowboy Bebop" Shinichiro Watanabe. "Samurai Champloo" to sprzedawanie stylistyki samurajskiej wymieszanej z elementami hip hopowymi. Tu również, pozornie zachowane zostały realia historyczne, dużą wagę przyłożono do tradycji, obyczajów, życia codziennego i chyba największą - do kuchni. Jednak w to wszystko wdzierają się elementy kultury hip hop. Raz jest to gang rysujący graffiti innym razem klan samurajów hodujący trawę, która ma służyć do wszczęcia rebelii. Jeden z głównych bohaterów walczy stylem przypominającym break dance, a w tle nieustannie można usłyszeć świetną muzykę, która łączy w sobie nowoczesne brzmienia z tchnieniem orientu. Fabuła skupia się na poszukiwaniach samuraja pachnącego słonecznikiem prowadzonym przez przypadkowo i źle dobraną trójkę kompanów. W kolejnych odcinkach oglądamy ich kolejne szalone przygody, poznajemy skrywane sekrety i patrzymy jak eksterminują w wybitnie fajny sposób dziesiątki przeciwników. Animacja jest żywa, dynamiczna, kreska momentami karykaturalna. Całość sprawia świetne wrażenie. Jest co niemiara akcji, multum śmiechu, ale jak dla mnie to największą siłą tego serialu, tym co sprawia, że mówię, że "Samurai Champloo" jest kozackie, jest właśnie ta feudalna Japonia w wersji pop. Jest sporo uproszczeń, sporo przebajerowania, przekolorowania, ale Watanabe sprzedał mi ten wyborny misz-masz bez problemu. Zakochałem się! Dostałem tony zabawy konwencją, masę odwołań, pastisz przechodzący w parodię. Czyli to co tygryski lubią najbardziej. Te 26 odcinków, które składają się na serię konkretnie skopały mi zad i dostarczyły niegłupiej rozrywki na najwyższym poziomie. Za to w zupełnie inną stronę poszli twórcy "Afrosamuraja" i jego drugiej części "Afro Samurai: Resurection". Te dwie produkcje to również czysto rozrywkowe pozycje, które łączą w bardzo udany sposób na pozór dwie przeciwstawne rzeczy: samurajów i hip hop. Fabuła to milion razy wałkowany temat zemsty. W pierwszej części główny bohater jest światkiem morderstwa ojca, więc gdy dorasta i opanowuje sztuki walki idzie się mścić i przy okazji zabija setki ludzi po drodze. W drugiej części kradną ciało zabitego ojca i grożą jego wskrzeszeniem, więc idzie im tego martwego ojca odebrać. I nie ma sensu pisać o dziesiątkach przeszkadzajek po drodze - wszystkie giną. "Afrosamuraj" ma dwie potężne zalety. Pierwsza to świetna, mocno komiksowa kreska. Jest kolorowo, lekko i dynamicznie. Twórcy dali popis swojej wyobraźni i możemy podziwiać wspaniały spektakl. Tą drugą jest klimat. Tym razem nawet nie próbowali udawać, że są jakieś realia czy mrugnięcia okiem. To anime to jeden, wielki gatunkowy kocioł. Ramię w ramię samuraje, cyborgi, roboty, mutanty, rewolwerowcy i demony. Do tego górzyste wsie jak z obrazka, lasy, pustynie, a w tle zabójcy z wyrzutniami rakiet. W jednej chwili przydrożna knajpka jakby wyrwana z "Shoguna", a chwilę później uzbrojone po zęby cyborgi na motorach. Japoński festiwal i ludowe tańce do muzyki puszczanej przez DJ w złotych piksach i ze złotym pistoletem, jadącego na platformie górującej nad drewnianymi chatkami. Hip hop w wydaniu RZA, blanty, złote łańcuchy, sygnety, nadmuchane japonki, kosmiczne pojedynki na miecze i hektolitry wylanej posoki. Obie części "Afrosamuraja" cieszą oko i ucho. Olbrzymia zasługa w tym Samuela L. Jacksona, który użyczył swojego głosu dwóm głównym bohaterom. Oprócz niego można usłyszeć też Lucy Liu, Rona Perlmana i hip hop o samurajach. Te dwa anime to naprawdę ostra jazda, mająca w sobie więcej z japońskiego gore niż kina chambara. Żadnego honoru, żadnego bushido, chodzi tam tylko o zemstę i brutalne zabijanie. Dla fanów dobrej animacji i pokręconych gatunkowo produkcji pozycja obowiązkowa.

Na koniec zostawiłem sobie przysłowiową wisienkę, chociaż ta wisienka to tak naprawdę samurajska uczta. Anime nietuzinkowe, artystyczna, a przy tym bijące po oczach swoim naturalizmem - "Shigurui" (tytuł angielski: "Crazy for Death", ale nie zauważyłem, żeby ktoś na sieci go używał). Jest to 12-odcinkowa historia rywalizacji dwóch samurajów Fujiki'ego Gennosuke i Irako Seigena. Wszystko zaczyna się od turnieju Lorda Tokugawy, w który mistrzowie miecza mają walczyć ze sobą na śmierć i życie (wszystkie dotychczasowe turnieje były rozgrywane za pomocą drewnianych mieczy). Ale zanim dochodzi do walki musimy obejrzeć historię poznania i zrodzonej nienawiści między tą dwójką. Retrospekcja sięga czasu, gdy Irako przybywa do szkoły, w której Fujiki ma zostać pupilem mistrza, wygrywa z nim walkę i zostaje przyjęty na nauki. Zdobywa poważanie, pozycję, ale przez swoją zachłanność i brak szacunku zostaje oślepiony, pohańbiony i wyrzucony. Później się mści. Pełnej historii, która wyjaśniałaby obecność i stan dwójki na turnieju, czy nawet wyniku tej walki nie dane jest widzowi poznać. Te dwanaście odcinków pozostawia w tej materii olbrzymi niedosyt, ale mimo wszystko warto poświęć te cztery godziny i obejrzeć coś co początkowo może się wydawać rzeczą nieskończoną. Animacja mnie zachwyciła. Na efekt składa się wiele rzeczy, przytłumione barwy, kadrowanie, dbałość o szczegóły strojów, broni, przedmiotów, wygląd postaci. Te kilka kadrów które wrzucę pod tekstem nie będą w stanie tego oddać. Jest brutalnie, ostro, krwawo i jest to wszystko dokładnie pokazane, ze zbliżeniem, lubością. Ścieżki dźwiękowej częściej nie ma niż jest, a "Shigurui" momentami wręcz hipnotyzuje. Nie można oderwać wzroku. Co ciekawe walki nie są spektakularne, czasami nawet nie są ciekawe, a jednocześnie w tym swoim naturalizmie, braku finezji są poważnym atutem. To anime jest wyjątkowo... inne, i chyba w tym jego siła.


Jest kilka innych pozycji, które w mniejszy lub większy sposób dotykają tematyki samurajskiej i które miałem przyjemność (bądź nie) obejrzeć. Może zrobią drugi sezon "Shigurui", może coś mi się przypomni, może obejrzę coś jeszcze. Może samuraje będą na flcl po raz drugi.

piątek, 9 stycznia 2009

Retro short #3

W 1993 roku powstał jeden z najbardziej dojrzałych i ciekawych seriali animowanych jakie wypuściły w świat w latach 90tych Stany Zjednoczone. Na dodatek Polacy mieli olbrzymie szczęście, bo telewizja RTL7 emitowała ów serial w swoim popołudniowym paśmie dla młodzieży - tym samym, w którym leciało kilkaset odcinków "Dragon Balla". O czym piszę? O "Exosquad". Kto oglądał ten z pewnością pamięta, tych których ominęła przyjemność mają czego żałować. Ta odpowiedź na japońskie anime, nie tylko fabularnie dorównywała produkcjom z Kraju Kwitnącej Wiśni, ale w moim odczuciu nadal ma sporo do powiedzenia w temacie. Serial został stworzony przez Willa Meugniota, który maczał palce w najlepszym serialu od Marvela - "X-Menach" (i kilku innych) i Universal Animation Studios, które w latach 90tych zrobiło kilka niezłych rzeczy, w tym serię "Pradawny Ląd".

Akcja "Exosquad" toczy się w XXII wieku i jak można się domyśleć, serial to science fiction w najczystszej formie. Bohaterami są członkowie elitarnego oddziału Able ExoFloty - dzielni ludzie, którzy prowadzą wojnę z Neosapiens - wyhodowaną przez siebie supersilną rasą, służącą jako niewolnicy przy kolonizacji Układu Słonecznego. Oprócz tego, że Neosapiens są wielcy, silni i brzydcy, to mają coś takiego jak rozum i wolną wolę, a co najważniejsze przez lata harówki w kopalniach, hutach i wszelkiego rodzaju budowach chcieli wolności. Korzystając z faktu, że flota ludzi ruszyła w kosmos walczyć z klanami piratów (wysyłanymi w przestrzeń przestępcami) przeszli do ofensywy. Podbili Mars, Wenus, Ziemię i w końcu zaprowadzili własny reżim. Pierwsze o czym należy wg mnie wspomnieć to złożone (jak na serial animowany) uniwersum. Oprócz obecnej wojny, wielokrotnie przywoływane są wydarzenia sprzed 50 lat, kiedy to Neosapiens złapali za broń po raz pierwszy. Tamten konflikt jest wspominany razem z całą masą wydarzeń (wielkich bitew, mniejszych walk, zdrad, sojuszy, badań), o których się rozmawia, które się jedynie wspomina, a które nigdy nie zostały pokazane. Dzięki temu stworzono ciekawą i niejednokrotnie bardzo skomplikowaną historię bohaterów. Wpływało na ich wzajemne relacje. Tworzyło się tło, dzięki któremu można było zrozumieć motywy ich działań. Obecnie nie ma w tym nic dziwnego, ale wtedy to była nowość. Zrobiono to dobrze i płynnie. Można się było wczuć, mieć przekonanie, że ogląda się coś wielkiego. Ta złożoność "Exosquadu" była tym co przyciągało przed telewizory trochę starszą widownie. Było latanie i strzelanie, ale czuło się, że to co leci, to coś więcej niż kolejny serial animowany.

Tak jak napisałem na początku, historia skupia się w głównej mierze na losach siedmiorga ludzi i jednego Neosapiens (walczącego ze swoimi pobratymcami) z oddziału Able i ich poczynania stanowią szkielet serialu. Są jednak odcinki, w których grają oni rolę drugorzędną. Mamy epizody o działaniach ziemskiego ruchu oporu, spiskowaniu oficerów w armii Neosapiens czy szeregowych żołnierzach zrzucanych na okupowane tereny. "Exosquad" poruszał się w tematyce wojennej, ale dotykał wielu ciężkich zagadnień (jak na "zachodni" serial animowany). Był rasizm, który potęgowały olbrzymie pokłady agresji po obu stronach konfliktu. Były poruszane kwestie moralne i etyczne dotyczące tworzenia nowego życia, niewolnictwa czy korzystania z inżynierii genetycznej. Neosapiens, które mogły powstać jedynie w laboratorium walczyły o stworzenie pokolenia mogącego się rozmnażać. Pamiętacie, żeby którykolwiek z seriali dotyczył podobnych tematów? Podejście do widza wyróżniało go wśród dziesiątek produkcji sci-fi. W amerykańskich serialach animowanych nie widziało śmierci bohatera (są oczywiście wyjątki). Tutaj twórcy uśmiercili nie tylko kilka postaci drugoplanowych, ale także dwie z tych najważniejszych - w tym głównego adwersarza Phaetona.
Sam Phaeton to chlubna postać wśród anonimowych antagonistów. Nie dość, że despotyczny, opętany chęcią mordu przywódca, z przeszłością której może się wstydzić, to jeszcze całkowicie rzeczywisty i pozbawiony jakiegokolwiek komizmu (bo dość często z tych złych w serialach Amerykanie robili sobie delikatnie mówiąc jaja). Zresztą dążenie do dominacji, hasła o wyższości rasy i budowa społeczeństwa Neosapiens przypominają Trzecią Rzeszę Niemiecką i teraz robiąc małe rozeznanie w temacie wyczytałem, że twórcy nie ukrywają, że chcieli żeby serialowa rzeczywistość przypominała tą z II WŚ.

To co czyni "Exosquad" wyjątkowe to przede wszystkim kompleksowa i rozbudowana fabuła, podejście do widza, ale także dbałość o szczegóły. Mamy logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, każde wydarzenie ma swoje reperkusje, które prowadzą do kolejnego. Wiele, skądinąd świetnych, amerykańskich seriali animowanych (tych z lat 80tych i 90tych) miało budowę: nowy odcinek, nowa przygoda (czasem trafiała się dwu, bądź trzy odcinkowa historia). Tutaj wyglądało to zgoła inaczej. Uciekano schematom. Postaci ewoluowały, awansowały, zmieniała się ich rola. Działania wojskowe, jak chociażby odbijanie Wenus były dokładnie zaplanowanymi akcjami i trwały po kilka odcinków. To naprawdę było i jest rzadkością. Całość zaczynała się rekonesansem i akcjami dywersyjnymi, później przychodził czas na inwazję, walkami na różnych frontach i kończyło desperacką obroną niedobitków. I to wszystko pokazane z różnych perspektyw. Pokuszę się o użycie przymiotnika "epicki", "Exosquad" to kawał świetnego epickiego serialu. Pieprzoną wisienką na szczycie jest Exo. To najprawdziwsze mechy! Może nie takie gigantyczne roboty jak z Gundama, bardziej przypominające ładowarkę z "Obcego - Decydujące starcie" lub te z ostatniej części "Matrixa". Tyle, że maszyny w których walczyli bohaterowie były znacznie bardziej mobilne i uzbrojone. Animacja była bardzo dobra, może nie powalająca, ale te wszystkie większe lub mniejsze potyczki oglądałem z wypiekami na twarzy.

Serial liczy dwa sezony. Pierwszy liczy 13 odcinków, drugi jest trzykrotnie dłuższy. Kończy się to tak, że można mówić o zamkniętej historii. Ziemia zostaje wyzwolona, Neosapiens pokonani, ale zostawiono sobie otwartą furtkę do ewentualnej kontynuacji. Na horyzoncie pojawia się trzecia, tym razem obca rasa. Kolejny sezon (a jeszcze lepszym rozwiązaniem byłby pełnometrażowy film) mógł przynieść naprawdę dużo emocji. "Exosquad" jest całkiem nieźle dostępny. Można go znaleźć w sieci p2p, serwisach pokroju YT czy obejrzeć na Hulu (o ile się mieszka w USA). Coś co było świetne, gdy oglądało się to ponad dekadę temu nie zawsze wytrzymuje próbę czasu, więc nikogo nie namawiam. Może kogoś tym wpisem zachęcę i przytaknie mi później, że ta produkcja jest ponadczasowo dobra.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Retro short #2

Dziś znowu napiszę o produkcji z 1987 roku (fantastyczny rocznik tak w ogóle). Tym razem o "Bionic Six", 65-odcinkowym animowanym serialu, który chyba w Polsce był wyświetlony tylko raz, pod koniec lat 90tych, przez telewizję RTL7 . "Bionic Six" zostało stworzone dla amerykańskiej telewizji przez Tokyo Movie Shinsha (znane również jako TMS Entertainment) japońskie studio animacji, które współpracowało przy masie kreskówek: "Animaniacy", "Przygody Animków", seriali: "Batman", "Spider-Man" (w tym także Disney'a) i stworzyło jeszcze całą górę anime (robili chociażby przy "Akirze"). TMS odwaliło kawał dobrej roboty, bo serial nie tylko dobrze wyglądał, ale również świetnie się go oglądało.

Mimo, iż robiona przez Japończyków to jednak "Bionic 6" jest bardzo "amerykańska", utrzymana w lekko moralizatorskim stylu produkcji dla dzieciaków i młodzieży z tamtego okresu. Serial opowiada o rodzinie Bennettów (ojciec, matka, czwórka dzieci [z czego dwoje adoptowanych]), która dzięki nowoczesnej technologii otrzymała super moce (tak jak w "The Six Million Dollar Man"). Każdy odcinek miał podobny schemat. Rodzina żyła swoim życiem, dzieciaki miały problemy w szkole lub ze znajomymi, ojciec miał problemy w laboratorium, a mama w domu. Pojawiało się niebezpieczeństwo, Bennettowie musieli ruszyć do walki i skopać dupę Dr. Sharpowi i jego mało rozgarniętej ekipie (inni przeciwnicy nie występowali). Po walce następowała jakaś zabawna konkluzja i odcinek kończył się wygłoszeniem morału bądź jakiejś prawdy życiowej (typu: "lepiej zjeść domowy obiad niż pizzę z fast foodu, przez którą mieliśmy tyle kłopotu" albo "przez granie w gry wideo pogorszą ci się stopnie"). Budowa wałkowana po dziś dzień w dziesiątkach seriali dla najmłodszych, ale ile zazwyczaj takie coś mnie zawsze drażniło, o tyle tutaj wychodziło to całkiem pocieszne i strawnie. Serial był dla mnie idealnym połączeniem produkcji o superbohaterach i lekkiej, niewymagającej komedii. Już tą dekadę temu odbierałem go raczej jako delikatną parodię, wyśmiewanie pewnych klisz i schematów, niż coś w stu procentach poważnego. Sam antagonista to kwintesencja wszystkich animowanych "geniuszy zbrodni" jakie widziała telewizja. Na dodatek mający prawdopodobnie taki sam stosunek do idealnej, przesłodzonej rodzinki jak widz. Pomijając jednak pastiszowy charakter, który może być dyskusyjny, to "Bionic Six" było cholernie rozrywkowe i świetnie narysowane. Puszczane w Polsce bez dubbingu, jedynie z lektorem dodatkowo brzmiało lepiej niż wiele podobnych produkcji z tamtego okresu (np. tych z FoxKids). Jest to dla mnie jedna z najlepiej wspominanych produkcji późnego dzieciństwa (okresu, którego wtedy w życiu bym dzieciństwem nie nazwał i podczas którego ukrywałem się z oglądaniem takich właśnie "Bionic Six").



Wspominam je tutaj raczej jako ciekawostkę, niż ewentualną lekcję do odrobienia, ale jakby ktoś chciał to pod linkiem można obejrzeć chyba wszystkie odcinki. Polecam

wtorek, 4 listopada 2008

Wojny Klonów

Lubię "Wojny Klonów", które machnął pięć lat temu dla Lucasa Genndy Tartakovsky. Bardzo przyjemna animacja, fajne kanciaste postaci, niewymagające historyjki, które zgrabnie łączyły epizod drugi z trzecim. Czerpałem z każdego odcinka czystą przyjemność. Nie przeszkadzało mi, że Jedi niszczyli gołymi rękami całe legiony droidów bojowych, nie przeszkadzały mi roboty-harleyowce czy tam latające tłoko-zgniatarki. Czasami przez dwadzieścia minut się strzelali, a ja z uśmiechem obserwowałem rysowane wystrzały blasterów. Jednak, gdy odświeżałem we wakacje trochę mi to wszystko zaczęło zgrzytać, Kamila się nudziła, a miodność zaczęła gdzieś uciekać. Dotarło do mnie, że to jednak kreskówka przeznaczona dla młodszego widza. To właśnie to one lubią przesadzać, wyolbrzymiać, jak to zrobiono w filmie, to dla nich wyhype'owano wszystkich bohaterów do granic możliwości. Ograniczono fabułę tylko do kolejnych walk, pościgów, wybuchów. Fajniej by to wypadło, gdyby zrobiono to chociaż częściowo w formie takiej legendy Jedi. Gdzieś na Tatooine dzieciaki opowiadają sobie zasłyszane od przemytników i pilotów opowieści o klonach, generałach z mieczami świetlnymi i mrocznych Sithach. Koloryzują wszystko jak te z "Legends of the Dark Knight". Byłoby inaczej, ale dla mnie chyba lepiej. W sierpniu tego roku doszło do mnie, że te pierwotne zachwyty i wychwalania tego tytułu pod niebiosa spowodowane były po prostu olbrzymim głodem tego typu produkcji. Ale pod koniec września w polskich kinach miały lecieć nowe "Gwiezdne Wojny" i miało być tylko lepiej!

Tegoroczne kinowe "Wojny Klonów" mnie jednak nie zachwyciły. Zacznę od tego, że do momentu obejrzenia tego filmu zupełnie inaczej rozumiałem pojęcie pilota. Tutaj dostajemy tak naprawdę cztery odcinki serialu zbite w film, a na dodatek wepchnięte gdzieś na siłę do kreskówki którą kilka lat temu się zachwycałem. Dla kogoś kto nie zna serialu Tartakowskiego niezrozumiała będzie chociażby obecność Ventress. Fabuła jest poprowadzona dość chaotycznie, czuć przeskoki między kolejnymi segmentami, które pewnie pierwotnie stanowiły zwykłe odcinki. Wydawało mi się, że pilot służy do wprowadzenia w świat, fabułę, opowiada jakąś historię, która będzie dalej rozwijana - takim idealnym pilotem dla mnie jest pierwszy, półtoragodzinny odcinek "Stargate" robiący ładne przejście z filmu w serial telewizyjny. Tutaj tego nie ma. Twóry założyli, że skoro oglądamy to musimy wszystko wiedzieć, że świetnie orientuje się w uniwersum i każdy będzie zachwycony, że wszystko zaczyna się od wielkiej rozpierduchy. Ludzie, którzy po to sięgną tak po prostu będą zdezorientowani. "Skywalker rycerzem i ma ucznia? Jakaś baba z czerwoną latarką? Skąd to się wzięło?". Nowe "Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów" nie mogą samodzielnie, jako film funkcjonować. To mniej więcej tak, jakby zacząć oglądanie nowej sagi od trzeciego epizodu.


Drugi, ostatni, ale przy tym najpoważniejszy zarzut to słaba animacja. Sądziłem, że jeżeli coś idzie do kina to grafika będzie stała na trochę wyższym poziomie niż to co puszczą w telewizji. Okazało się, że jednak byłem w błędzie. Animacji nie podkręcili ani trochę albo zrobili to tak nieznacznie, że nie da się tego zauważyć. Statyczne, rozmyte tła i niedorobione tekstury wręcz odrzucają. O ile w serialu może takie coś funkcjonować, to jednak przy filmie wchodzącym do dystrybucji kinowej z etykietą "Gwiezdne Wojny" odrzuca. Przy modelach postaci również ochów i achów nie będzie. Momentami ta kanciastość wygląda po prostu źle, ale idzie się przyzwyczaić (chociaż patrząc na takiego Anakina widzę gębę Matta Damona i jest mi jakoś dziwnie).
Skoro wymieniłem już minusy to przejdę do plusów. Dla mnie to przede wszystkim muzyka! W końcu postęp i zamiast Williamsa, zatrudnili robiącego głównie w serialach Kevina Kinera. Ścieżka dźwiękowa jest fantastyczna. Tym większe zaskoczenie, bo w sieci masa negatywnych głosów dotyczyła głównie braku Williamsa. Kiner zrobił coś świeżego, lekkiego, a przy tym dynamicznego, a i odpowiednio nastrojowego kiedy trzeba. Orientalne dźwięki łączą się z wariacjami klasycznych melodii. Już od kilku dni katuję soundtrack i cieszę ucho tymi wpadającymi w ucho dźwiękami. Kolejnym plusem jest duży faktor rozrywkowy. Przy tym filmie się odpoczywa. Masa akcji, sporo humoru (którego dostarczają tym razem metalowi żołnierze Separatystów), pojedynki na miecze, efektowne walki i w zasadzie brak przestojów - non stop coś się dzieje. Te ponad półtorej godziny spędza się naprawdę przyjemnie i nie można odmówić "Wojnom Klonów" jednego - bawią.

Wielka szkoda, że jakościowo ten film nie prezentuje się lepiej i że to tylko skok na kasę. Bo zamiast pobudzać apetyt, pozostawia dość spory niesmak i powoduje ochłodzenie entuzjazmu jaki pojawił się u mnie po pierwszych wieściach o serialu.

piątek, 17 października 2008

Piraci z Roanapur II

O pierwszym sezonie "Black Lagoon" napisałem przeszło rok temu. Anime fajne, lekkie i przyjemne w swojej sensacyjności. Jednak poza olbrzymią ilością akcji i bardzo ładnym wykonaniem nie miało specjalnie czym zachwycić. Któregoś dnia jednak obudziłem się i stwierdziłem, że poświęcę cztery godziny na drugi sezon piratów i zabrałem się za oglądanie dwunastu odcinków "Black Lagoon - The Second Barrage".

W drugiej serii z pirackiej czwórki oglądać będziemy głównie Rocka i Revy. Dutcha i Bennego jest jak na lekarstwo. Czasem migną gdzieś w tle, ale raczej ma to na celu poinformowanie widza, że nie umarli gdzieś po drodze. Duet R&R gra pierwsze skrzypce i z pomocą kilku drugoplanowych postaci udało im się zagrać znacznie lepiej niż za pierwszym razem. Pojawia się na dłużej Eda, zakonnica z kościoła, której głównym zajęciem jest handel bronią, dużą rolę odgrywa również przywódczyni rosyjskiej mafii Balalaika, która jest praktycznie uosobieniem bezwzględności Roanapur.

Należy zaznaczyć, że serial dość mocno zmienił swoje oblicze. Ewoluował w stronę, która podoba mi się zdecydowanie bardziej i wydaje się sensowniej poprowadzony. O ile poprzedni sezon porównałem do kina kopanego i strzelanego, znanego mi dobrze z ery VHSów, to w przypadku "Second Barrage" już nie mogę się o to pokusić. Opowieść jest poważniejsza, ma głębszy charakter i znacznie bardziej rozbudowano psychologię postaci. Fabuła nie ogranicza się jedynie do wystrzelania sobie drogi wśród hordy przeciwników. Zresztą i samego strzelania jest mniej. I tym razem nie dostajemy jednej osi fabuły, ale trzy odrębne historie.

Pierwsza opowiada o tym jak Roanapur zostaje nawiedzone przez żądne krwi rodzeństwo, które systematycznie wykańcza Rosjan z Hotelu Moskwa. Bliźnięta kolejno likwidują żołnierzy, bezradnych w konfrontacji z wręcz demonicznym przeciwnikiem. Dopiero odwet przyszykowany przez Balalaikę daje jakieś wymierne skutki. I właśnie gdzieś w środek tej zbrojnej akcji wplątuje się Revy wraz z Edą, które zwęszyły możliwość zarobienia dodatkowej kasy. Już na dzień dobry dostajemy mocno po gębie, bo poruszono tutaj temat dziecięcej pornografii połączonej z filmami snuff (takie rzeczy tylko w Tajlandii) i mimo, iż w wydaniu rysunkowym to i tak kopie. Druga historia już trochę bardziej przypomina te znane z pierwszej serii. Młoda fałszerka wpada w łapy gangsterów, a później trafia pod opiekę Edy i Revy, którym obiecuje grubą forsę za uratowanie skóry. Za głowę dziewczyny wyznaczono nagrodę i wszyscy płatni zabójcy ruszają jej śladem równając z ziemią siedzibę Lagoon Company. Masa strzelania, sporo humoru i nawet trochę szalonej jazdy łódką. Jednak to taki, krótki przerywnik przed ostatnią zdecydowanie najbardziej złożoną historią (która trwa aż przez sześć odcinków). W ostatnim segmencie Balalaika wraz ze swoimi ludźmi z Hotelu Moskwa udaje się do Japonii by pomóc swoim rodakom w poszerzaniu terytorium kosztem Yakuzy. Rock służy za tłumacza w pertraktacjach z japońskimi bossami, a Revy pracuje jako jego ochroniarz. Wynik konfrontacji między japońską mafią, a wściekłymi psami z Roanapur może i można łatwo przewidzieć, ale twórcy zapewnili dodatkową masę atrakcji. Ale co najważniejsze, "Black Lagoon" w ciągu tych dwóch godzin ewoluował z lekkiej sensacji na poważny dramat. Nie jestem w stanie niczego zarzucić, znaleźć chociażby jednej wady. Brawo.


Druga odsłona "Black Lagoon" to opowieść o przemocy. Pokazuje jak oddziałuje ona na psychikę człowieka, co tworzy, jakie potrafi przyjmować formy, jakie powoduje implikacje. Pokazano jak miasto zła połyka, przemiela i wypluwa. Pokazano, że ono zawsze wygrywa, że nie można z niego uciec, a jedyne co spotka tam człowieka to zatracenie. Mogę polecić z czystym sumieniem. Chociaż to nadal nie jest to rzecz na poziomie "Cowboy Bebopa" to jednak warta odhaczenia.

poniedziałek, 13 października 2008

Kolejna odsłona barbarzyńcy

Chyba złapało mnie to co Gonza. Nawet nie chciało mi się zrobić retro shorta. Wstyd! No ale zmuszam się, bo flcl zaczyna pokrywać dość gruba warstwa kurzu, a lista rzeczy, które należałoby opisać rozrosła się niemiłosiernie. Na razie będzie krótki wpis o animacji którą odkryłem buszując pewnego ranka po YouTubie - pilocie, który nigdy nie doczekał się serialu. Będzie o "Korgoth of Barbaria"!

"Korgoth of Barbaria" to dziecko Aarona Springera, faceta wcześniej piszącego i reżyserującego "Mroczne przygody Billy'ego i Mandy" i "SpongeBoba Kanciastoportego". Zrobione dla Adult Swim, zostało nawet zaakceptowane, ale jakimś zrządzeniem losu niestety nie doszło do jego produkcji. Na stronie kanału pojawił się jedynie komunikat "you couldn't handle more than one anyway". Ta, jasne. Serial miał być parodią heroic fantasy, a sam Korgoth w dość widoczny sposób wzorowany na Conanie (którego uwielbiam niezmiennie od kilkunastu lat). Akcja działa się w post apokaliptycznym świecie, który zamieszkują fantastyczne stworzenia, gdzie magia zwyciężyła nad technologią i gdzie urodziwe kobiety trzyma się w klatkach albo przykuwa łańcuchem do drzewa. Żal, że nie dane nam jest zagłębić się w świat trochę bardziej
Scenariusz pilota przypomina kiepską sesję RPG. Obszczana mordowania, ekipa łotrzyków (jeden koniecznie z hakiem zamiast ręki) szuka głównego bohatera. Po kilku problemach, w znacznie mniejszym składzie zabierają go do swojego pracodawcy, gdzie dowiadujemy się jakie zadanie czeka na bohatera. Ciężka podróż, oswobodzenie niewiasty z drewnianych łap potwora, dotarcie do celu, pojedynek z czarownikiem i zdobycie skarbu. Wszystko do bólu przewidywalne, ale i do bólu śmieszne. Zarykiwałem się na głos, a i komentarze w stylu "On naprawdę to zrobił!" również były obecne (a normalnie raczej nie mówię do siebie). Niewyszukany humor bije z każdej klatki, a kilka scen (jak np. ta w której Korgoth sika) to autentyczne perełki. Kreskówka jest obleśna, brutalna, wulgarna, krwawa i przy okazji cholernie miodna. Zawsze chciałem coś takiego obejrzeć i szkoda, że nie powstały kolejne odcinki. Byłbym wiernym fanem.
Poniżej wrzucam całość podzieloną na trzy części:






piątek, 19 września 2008

Koniec lata w odcinkach

Wrzesień to niezbyt dobry czas na wciąganie się w seriale. Nauka do egzaminów jednak jest cholernie wyczerpująca i warto od czasu do czasu odpocząć puszczając sobie odcinek albo dwa. W tym miesiącu zapoznałem się z trzema serialami i muszę przyznać, że każdy mogę polecić, chociaż nie zawsze do końca z czystym sumieniem.

Pierwsze akapity poświęcę "Burn Notice" (po polsku "Tożsamość szpiega"). Jest to taka lekka, wakacyjna i dość mocno komediowa sensacja, trochę w stylu "Żaru tropików" (pamięta ktoś jeszcze ten serial?). Główny bohater - Michael Westen pracuje na Bliskim Wschodzie jako szpieg. Idzie mu całkiem nieźle do czasu, gdy ktoś stwierdził, że należy się Michaela pozbyć i zdyskredytował go umieszczając na czarnej liście agentów. Dla kogoś takiego jak Westen brak poparcia państwa to praktycznie wyrok śmierci. Ten ktoś jednak jest na tyle wspaniałomyślny, że nie zostawił go w Azji, ale porzuca w Miami, jego rodzinnym mieście. Michael stara się rozgryźć z jakiego powodu ktoś wywrócił mu życie do góry nogami, a przy okazji próbuje zarobić na życie pomagając ludziom, którzy mogą potrzebować jego talentu. Pomagają mu była dziewczyna, która chciałaby bardzo być 'dziewczyną obecną' i która para się handlem bronią (w tej roli fantastyczna Gabrielle Anwar) i dawny kompan, były komandos, który tak na boku kabluje na Michaela do FBI (w tej roli jeden z moich ulubieńców Bruce Campbell). Oprócz śledzących go agentów, płatnych zabójców i przestępców, z którymi cały czas się musi stykać Michael musi sobie radzić z matką i bratem hazardzistą, od których uciekł wiele lat wcześniej i z którymi specjalnie nie umie się dogadać.

Każdy odcinek ma standardową fabułę, taką z dwoma wątkami - jednym dotyczącym prywatnego śledztwa Westena, drugim traktującym o aktualnym zleceniu. Miami jest pełne mętów, więc na różnorodność nie można narzekać. Trafią się i handlarze żywym towarem, i kubański gang terroryzujący okolicę, i szantażyści powiązani z kartelem narkotykowym, i skorumpowani gliniarze. Do wyboru, do koloru. Schemat jest zawsze taki sam (prośba o pomoc, rozpoznanie, akcja, fanfary), ale o dziwo te kilka odcinków które wchłonąłem ani przez chwilę mnie nie nudziły. Westen jest trochę jak MacGyver, zna z tysiąc sztuczek, których nauczył się w ganiając po świecie i lubi również korzystać najpierw z mózgu, a dopiero później z pięści. Wie z czego zrobić prowizoryczny tłumik i jak oszukać czujniki podczerwieni, ominąć pułapkę, a przede wszystkim zna się na ludziach i świetnie rozpracowuje przeciwnika. Główną rolę gra Jeffrey Donovan - pierwsza scena, gdzie dostaje bicie od Arabów i od razu go polubiłem. Facet jest charyzmatyczny, sympatyczny i do tego ma w twarzy takiego wesołka, który zawsze walnie ciętą ripostę albo rzuci śmiesznym one-linerem, i wiesz to o nim zanim scenarzyści się pokuszą to pokazać. Od pierwszej minuty autentycznie go polubiłem. Obecność Campella, który gra wiecznego podrywacza obiboka dodaje sporo, ale to jednak nie jest wyżyna humoru na jaką ten aktor może się wspiąć. I tutaj, gdzie humor tego serialu to dla mnie największa zaleta, dla innych będzie największą wadą. "Burn Notice" jest po prostu lekkim, odmóżdżającym serialem. Dobry, ale nie wybijający się specjalnie ponad standardy ustanowione przez tuzin podobnych (może poza tym, że ma bardzo sympatycznych bohaterów). Polecam na te zimne dni, żeby chociaż tak do końca o lecie nie zapomnieć.

Kojarzy ktoś Damiana Lewisa? To ten rudzielec, który grał w "Kompanii Braci" Wintersa i Jonesy'a w "Łowcy snów". Po tych dwóch rolach strasznie go polubiłem, ale zniknął całkowicie z mojego radaru i mimo, iż koleś utalentowany jakoś nie grał w pierwszej lidze. W poniedziałek trafiłem na wzmiankę o drugim sezonie jakiegoś kolejnego serialu detektywistycznego i pewnie bym zaraz gdzieś dalej kliknął, ale właśnie zdjęcie Lewisa było obok newsa. Skusiłem się i nie żałuję. Serial nazywa się "Life" i Lewis gra główną rolę, detektywa Charliego Crewsa. Tym co wyróżnia go od setek innych telewizyjnych policjantów jest fakt, że został niesłusznie skazany za potrójne morderstwo i przesiedział dwanaście lat w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Sytuacja, w której się znalazł była tragiczna. Gliniarz w więzieniu raczej długo nie żyje, ale jemu cudem udaje się przeżyć i nawet doprowadza do powtórnego otwarcia swojej sprawy. Dowody zostają przebadane za pomocą nowoczesnych technik i nagle do wszystkich dochodzi, że zamykając Crewsa popełnili wielki błąd. Facet wychodzi oczyszczony z zarzutów, z milionami dolarów na koncie i ku zdziwieniu wszystkich wraca do pracy w policji.

Na wolności, jako glina Crews wcale nie ma łatwiej. Dostaje partnerkę (Sarah Shahi), która od początku specjalnie za nim nie przepada, szybko pojawiają się konflikty i donosy do przełożonej. Policjanci za nim nie przepadają, boją się go, traktują go za milionera dziwaka, szefostwo chce się go pozbyć, a sam Crews gubi się w świecie, w którym technologia niejednokrotnie osiągnęła poziom tej z filmów Science Fiction. Wbrew przeciwnością prowadzi sprawy i naraża się wszystkim w każdy możliwy sposób. Zajada przy tym kilogramy owoców, wypowiada taoistyczne mądrości, podrywa kolejne śliczne dziewczyny, a po pracy siedzi nad swoją sprawą i uzupełnia luki w pajęczynie powiązań. Crews swoim przyjaznym usposobieniem i filozoficznymi wywodami ciągnie ten serial, i przyznaję, oglądam "Life" właśnie dla Lewisa w tej roli. Serial skupia się na tu i teraz. Nie ma żadnych retrospekcji, a Crewsa poznajemy w dzień jego pierwszej sprawy. Resztę historii poznajemy z relacji jego prawnika, zarządcy majątku, byłego partnera, byłej żony, detektywa który prowadził jego sprawę. Ma to formę fragmentów programu, który bliżej niezidentyfikowana telewizja kręci o Charliem i jest doskonałym komentarzem do tego z czym aktualnie bohater się boryka. Całkiem przyjemnie się to ogląda i chociaż nie jestem w stanie przewidzieć jak postaci i intryga będzie ewoluowała to spodziewam się jakiegoś znaczącego spadku jakości. Był taki serial o dość podobnych założeniach, grał tam Jack Scalia i nazywało się to "Na celowniku". Dla uspokojenia dodam, "Life" tego nie przypomina.

Na koniec zostawiłem najlepsze, bo najnowszą produkcję FX "Sons of Anarchy", chyba pierwszy serial o gangu motocyklistów. Śledzimy losy członków Sons of Anarchy Motorcycle Club, Redwood Original Charter, którzy w miasteczku Charming prowadzą bar i zakład mechaniczny, a przy okazji handlują bronią z gangsterami z Zachodniego Wybrzeża, Irlandczykami i cholera wie z kim jeszcze. Prowadzą wojnę podjazdową z lokalnymi naziolami, tłuką się z gangiem Meksów i grają na nosie policji. Oczywiście mamy wychodzącego przed szereg bohatera - Jacksona 'Jaxa' Tellera (Charlie Hunnam), który oprócz tego, że jeździ na motocyklu i ogląda się za małolatami, boryka się ćpającą byłą żoną i zamartwia się dzieckiem-wcześniakiem. Próbuje przy tym jako vice przewodniczący klubu naprowadzić go na drogę, którą widział dla niego jego zmarły ojciec. Zrezygnować z ryzykownego handlu karabinami i zostać przy legalnym interesie oraz idei. Z Jaxem jeździ całkiem zabawna kompania, szefuje im wszystkim Clay Morrow (Ron Perlman), a gdzieś tam zza kurtyny sznurki pociąga żona Clay'a, matka Jaxa Gemma Teller Morrow (w tej roli Katey Sagal), i obojgu nie podobają się specjalnie zapatrywania Jaxa.

Dodam, że serial jest utrzymany w konwencji w jakiej kręcono "Rodzinę Soprano", czyli niby poważne tematy, ale w tym przemyca się sporo humoru. Tematycznie jest jednak zupełenie różnie. O ile "Rodzina Soprano" opowiadał o życiu na przedmieściach i całym tym rozkładzie klasy średniej, tak wydaje się, że "Sons of Anarchy" traktują o życiu w małym miasteczku i problemach, które mogą dręczyć małą, zamkniętą społeczność wyznającą zupełnie inne wartości niż reszta społeczeństwa (i włoska mafia, która też była w pewien sposób małą, zamkniętą społecznością o odmiennych wartościach co reszta społeczeństwa). Oczywiście nie jest to TA skala i TEN poziom co u Davida Chase'a, ale nie jest jakoś dużo gorzej. To dobrze zapowiadający się serial i sądzę, że twórcy mając tak dobre wzorce raczej podołają i stworzą coś ciekawego. Potencjał wydaje się naprawdę duży.

W przypadku każdego z tych trzech sierali jestem dopiero po kilku odcinkach. O ile "Burn Notice" aktualnie leci już drugi sezon, a drugi sezon"Life" rusza już za tydzień to "Sons of Anarchy" puścili dopiero trzy epizody. Na ten czas każdy polecam, bo każdy ogląda się bardzo fajnie, jednak bladego pojęcia nie mam jak to będzie za kilka kolejnych. Ale spróbować nie zaszkodzi.

czwartek, 11 września 2008

Retro short #1

Już jakiś czas temu wpadłem na pomysł, żeby przypominać te wszystkie fajne seriale animowane, które puszczano w Polsce na początku ubiegłego dziesięciolecia, a o których obecnie całkowicie w telewizji zapomniano. Przygotowałem wstępną listę moich osobistych faworytów i wygląda to całkiem nieźle. Dominują produkcje amerykańskie, ale i jakieś starawe anime się trafi. Można się raczej spodziewać rzeczy podobnych do tej z dzisiejszego wpisu - dużo strzelania, akcji i tego co przyciągnęłoby małego chłopca do telewizora. Zrobi się z tego taka dość nieregularna seria wpisów. Będę starał się to wrzucać w momencie kiedy brakować będzie czasu na coś dłuższego. Dzisiaj będzie...


"Starcom: The U.S. Space Force" 13-odcinkowa seria z roku 1987, w Polsce znane pod nazwą "Starcom – Kosmiczne Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych". Emitowała to w 1992 roku dwójka w paśmie popołudniowych kreskówek, w tym samym, w którym puszczano "Batmana" czy "Wojownicze Żółwie Ninja". "Starcom" zaczynał jako linia zabawek. Powstał w 1986 roku w firmie Coleco. W tym przypadku serialu nie tworzono na fali popularności pojazdów i figurek, miał raczej służyć jako dodatkowa promocja, zachęta do ich zakupu. Co ciekawe powstawał on pod okiem i z pomocą urzędu Young Astronaut Council (nie mam pojęcia jak to się tłumaczy na polski) i miał zainteresować młode umysły programem kosmicznym NASA. "Starcom" w Stanach nie chwycił i produkcję zakończono po pierwszym, w zasadzie próbnym sezonie. Później serial trafił do Europy i Azji, a zabawki od upadającego Coleco przejął Mattel. Tyle historii.

Fabuła jest standardowa. Dobrzy walczą ze złymi. W kosmosie. Koniec. Tymi dobrymi jest oczywiście ekipa Starcomu (Amerykanie). Złymi Siły Ciemności (prawdopodobnie Rosjanie i Chińczycy) pod dowództwem faceta, który nazywa się Emperor Dark (Imperator Ciemności - bardzo odkrywcze). Źli próbują przejąć władzę nad znanymi obszarami kosmosu. W każdym odcinku mają nowy plan, który próbują wprowadzić w życie. A to coś wysadzić, a to wprowadzić wirus w system komputerowy stacji kosmicznej, a to zrobić małą inwazję. Trójka głównych bohaterów w lśniących pojazdach, ze lśniącą bronią i lśniącymi uśmiechem krzyżuje im te plany. Wrażenie robiły pojazdy, które rozpadały się na dwa mniejsze albo gdzieś tam miały ukryte w podwoziach super szybkie łaziki. Cały sprzęt był dość futurystyczny i mimo tego, że przypominał prawdziwe wachadłowce i pojazdy księżcyowe, wydawał się czymś na miarę tego z Gwizdnych Wojen. Oczywiście wszystkie myśliwce, które wybuchły były pilotowane przez roboty i jestem pewien że Ci źli atakowali tylko puste obiekty. Wysadzano tam dużo i często. Jak na tamte czasy animacja była fantastyczna. Dwójka wiodła prym jeżeli chodzi o puszczanie dobrze wyglądających kreskówek, a "Starcom" był w czołówce. Dopracowany pod względem szczegółów, postaci i efektów wyróżniał się dość mocno (oczywiście dopiero później dowiedziałem się, że ciągi liter to cyfry rzymskie i o takim He-Manie już na zachodzie dawno zapomnieli). Całość dopełniały zabawne dialogi, które strasznie mi się w roku 1992 wydawały dorosłe. Po latach serial poleciał na FoxKids i odświeżało się go bardzo miło, chociaż już nie byłem tym tak bardzo zafascynowany. (to były czasy kiedy leciały w telewizji już aktorskie seriale science fiction). Jeżeli ktoś nie zna albo nie pamięta "Starcomu" to niech uderza na YouTube. Z tego co widziałem są tam pojedyncze odcinki podzielone na części. Może i cały serial się da obejrzeć. Na to że polska wersja językowa ujrzy jeszcze światło dzienne nie ma już co liczyć, a szkoda bo głos podkładał tam Cezary Pazura i właśnie głównie dlatego pamiętam "Starcom".

czwartek, 14 sierpnia 2008

Skradziony pilot

Chociaż to najmniej ważna rzecz jaką ostatnio widziałem, to zaczynam od tego, bo nie wiem ile mam czasu na pisanie i pewnie nie dam rady skończyć czegoś dłuższego. Półtoragodzinny pilot "Fringe" trafił do sieci już ze dwa miesiące temu. Guru pisał o nim 22 czerwca, a ja zbierałem się i zbierałem, aż w końcu na niego trafiło. Zastanawiam się jak "Fringe" trafił do sieci. Niby odpowiedź jest banalna. Jakimś fartem go ukradli i umieścili dla uciechy tysięcy serialowych maniaków, którzy czekają na niego jak na mannę z nieba. Zastanawiać się w takim przypadku można czy to wersja ostateczna, czy może jakaś z pokazów testowych i ta ostateczna, która poleci jesienią w telewizji będzie inna. Inna, praktycznie nieprawdopodobna wersja (ale jednak) jest taka, że twórcy umieścili jakiś z lekka lewy pilot, żeby podkręcić atmosferę. W sumie nieważne, bo jak na pierwszy odcinek było tak sobie. O ile ja sięgnę po serial i będę oglądał dalej, o tyle Kamila raczej nie jest zainteresowana.

Fabuła w dużym skrócie wygląda tak. W samolocie z Europy do USA zostaje uwolniona śmiertelna toksyna? wirus?, cokolwiek to nie było, wybiło wszystkich na pokładzie. Para Agentów Rządowych prowadzi w tej sprawie śledztwo. Wszyscy sądzą, że to atak terrorystyczny, ale akurat ich wysyłają na oglądanie śmietników w okolicach lotniska. Trafiają tam na prawdopodobnego sprawcę, ale ten im ucieka przy okazji wysadzając swoje super nowoczesne laboratorium mieszczące się w kilku garażach. Pan Agent odnosi obrażenia i zostaje poddany działaniu jednej z substancji, a jego ciało staje się przezroczyste. Pani Agent, która jest w nim zakochana i się obwinia, bo mu tego nie powiedziała robi wszystko żeby go uratować. Trafia na naukowca, który przez prawie dwie dekady siedział zamknięty w szpitalu dla obłąkanych, a trafił tam za podobne eksperymenty, których dotyczy sprawa. Udaje się jej go wyciągnąć, dzięki synowi szalonego doktorka, też geniuszowi, którego podstępem ściągnęła z Iraku. Razem prowadzą śledztwo, badania i w końcówce zakładają oddział, który będzie się zajmował nauką z pogranicza, czy jak kto woli pseudonaukami. Oczywiście Coś się zbliża i obecne wydarzenia to jedynie zwiastuny tego nadchodzącego Czegoś, jest również Spisek i Tajemnicza Organizacja, która nie sprzyja bohaterom.

To wszystko brzmi trochę debilnie, ale jest okej. Łyka się to niezwykle łatwo.Temat, czyli te mało wiarygodne teorie również wydaje się fajny, daje spore pole do popisu. Zapowiadany półgębkiem globalny spisek, może wyjść fajnie. Jednak serial wydaje się być nijaki. Możliwe, że z powodu aktorów, bo żaden z nich nie stworzył przyciągającej czy pociągającej kreacji. Całość wydaje się również z lekka pozbawiona klimatu i sporo tu zrzynania z innych produkcji. Na pierwszy plan wybija się podobieństwo do "Z Archiwum X" i "Czynnika PSI". Widać również inspiracje "Celą", "Odmiennymi stanami świadomości" i jakiegoś serialu o ufokach, którego tytułu nie pamiętam.
Nie tracę nadziei. "Zagubieni" również z początku wydawali się kolejnym serialem o rozbitkach, kręconym tym razem dla odmiany na prawdziwej wyspie, gdzie w dżungli poluje wielka małpa jakie dinozaury albo i same rośliny są mordercze. Może i tym razem Abrams i spółka zafundują coś, co z biegiem odcinków rozwinie skrzydła i porwie miliony. A jeżeli nie, to zawsze zostaje do powtórzenia dziewięć sezonów "Z Archiwum X".


Drugi rząd, drugi od lewej. Normalnie Ingo (pozdrawiam jak czytasz)! Tutaj taki z lekka smutny, ale jak się go ogląda w serialu to nie raz przychodziło mi na myśl to podobieństwo.

sobota, 5 lipca 2008

Lament paranoików

Młodziutkiej projektantce postaci - Tsukiko Sagi udało się stworzyć kultową postać różowego pieska Maromi. Jej pracodawca zbija na maskotce krocie i każe dziewczynie zaprojektować kolejną, jednak ta przeżywa kryzys twórczy. Presja szefa i nieżyczliwi współpracownicy nie pomagają, dobrego pomysłu ciągle brakuje, a kolejne projekty idą do kosza. Wizja porażki przytłacza młodziutką Tsukiko. W nocy przed ostatecznym terminem dzieje się coś, co okazuje się być dla niej wybawieniem. Staje się obiektem agresji nieznanego nastolatka. W pamięci wyrył jej się jedynie obraz chłopaka, najwyżej kilkunastoletniego w czapce z daszkiem, złotych rolkach i zgiętym, złotym kijem baseballowym.
Tak zaczyna się "Paranoia Agent", anime Satoshiego Kona, takiego japońskiego speca od psychologicznego anime. Kon ma na swoim koncie kilka filmowych hitów: "Perfect Blue", "Rodziców chrzestnych z Tokio", "Paprykę", i zaliczoną współpracę z Mamoru Oshii i Katsuhiro Otomo. Gatunkowo tworzy rzeczy bardzo różne. Raz będzie to mocny thriller, a innym razem film familijny. "Paranoia Agent" to jego debiut telewizyjny. Wyszło mu anime mroczne, ciężkie i z pewnością jedno z najtrudniejszych jakie oglądałem. Za animację odpowiadało studio Madhouse, więc jest ładnie, chociaż nie jest to tak do końca ważne. Jak sądzę w tej produkcji obraz gra rolę drugorzędną i najważniejsza jest historia.
Kolejne odcinki są zasadniczo poświęcone innym postaciom, ale młodociany napastnik na rolkach nazwany Shōnen Batto, wraz z Tsukiko i jej wymyślonym pieskiem Maromi oraz dwójką detektywów prowadzących śledztwo Keiichim Ikari i Mitsuhiro Maniwą stanowią trzon i wokół nich kręci się historia. Kolejne postaci mnożą się z odcinka na odcinek i dzięki nim detektywi zdobywają kolejne wskazówki, a w konsekwencji popychają akcję do przodu. Twórcy przedstawiają nam bohaterów, których życie zmieniło się diametralnie przez atak, którego byli ofiarą bądź świadkiem. Mamy dzieciaka kandydującego na przewodniczącego szkoły, ale tracącego sympatię tylko przez to że jeździ na złotych rolkach.. kobietę z rozdwojeniem jaźni, które walczą ze sobą o dominację nad ciałem, skorumpowanego gliniarza – krawężnika, który siedzi w kieszeni yakuzy i niechcący łapie naśladowcę przestępcy. Zaprezentowane postaci odpowiadają pewnym stereotypowym wzorcom (wścibski dziennikarz, zagubiona nastolatka, zapracowany mąż, samotna żona), a prezentowana historia porusza problemy, które wg reżysera gnębią typowego mieszkańca japońskiego miasta. Są w to zawsze zamieszane negatywne emocje: wyobcowanie, samotność, strach, presja, utrata tożsamości. Kon pokazuje to w taki sposób iż wydaje się, że atak Shōnen Batto rozwiązuje sprawę. Jest dla bohatera wyzwoleniem. Jest lepiej, ciśnienie spada, sprawy wydają się znajdywać rozwiązanie.
W pewnym momencie jednak seria (chociaż tylko 13 odcinkowa) staje się dość schematyczna, a w końcówce cierpi na przebajerowanie i zbytnie pokręcenie. Pomieszano rzeczywistość z wykreowanym przez chory umysł światem fantazji, snów, omamów. Gubimy się w tym, nie potrafimy stwierdzić czy to co nam pokazują jest prawdą czy fantazją. Granica się zaciera, bohaterowie zaczynają fiksować, zamykać się w swoich umysłach i zatracać w marzeniach. Końcówka całkowicie odbiega od tego poważnego obrazu społeczeństwa, który zaserwowano na początku i chociaż mi się to podobało bardziej niż przynudzanie, które pojawia się gdzieś tak w połowie, to jednak trochę się rozczarowałem. Spodziewałem się po serii, od początku do końca socjologicznego studium Japończyków. W jednym z wywiadów Kon powiedział, że pracując przy wcześniejszych produkcjach wiele z jego pomysłów odpadło w fazie realizacji i żeby to wykorzystać stworzył ten serial. Czuć to wyraźnie. Dużo wątków, dużo poruszanych problemów, różne typy narracji. Niektóre epizody to jak dla mnie niezależne historie, gdzie pod koniec nagle wdziera się chłopak z baseballem. Całość w konsekwencji wydaje się przemyślana, chociaż przedobrzona.
"Paranoia Agent" to ciekawa pozycja dla ludzi lubiących wyciągnąć jakieś wnioski z tego co oglądają. Poruszono i skrytykowano kilka dość ciekawych zjawisk społecznych. Dostało się produktom zdobywającym miano kultowych, społeczności fanów (tu chodzi mi o otaku), zakłamanej moralności skośnookich, sposobowi wychowywania dzieci, ale przede wszystkim tej łatwości, z którą Japończycy uciekają w świat fantazji. Bo w pewnym momencie Shōnen Batto żyje właśnie dzięki plotkującemu społeczeństwu, które widzi go wszędzie i upatruje w nim krwiożerczego potwora. Z drugiej strony zacieranie granicy między światem prawdziwym, a światem fikcji, wrzucanie w to masy symboliki i odwołań do folkloru czy kultury japońskiej mogą spowodować, że będzie to dla wielu pozycja częściowo niezrozumiana, a w konsekwencji niestrawna (dla innych będzie to z pewnością największy atut). Ja plasuję się tak pośrodku. Doceniam oryginalność i pomysłowość, ale traktuję jedynie jako ciekawostkę.

piątek, 6 czerwca 2008

Pierwsze polowanie

Jestem wielkim fanem "Supernatural" (po polsku "Nie z tego świata"). Dałem temu wyraz umieszczając go dość wysoko na liście moich ulubionych seriali. Przyznaję, tematyka była wałkowana nie raz i nie dwa, spokojnie można obejrzeć z tuzin podobnych produkcji, ale Ericowi Kripke udało się stworzyć coś, co pochłania się z niesamowitą przyjemnością. Jak dla mnie główną siłą napędową są fantastyczni bohaterowie. "Supernatural" skupia się na poczynaniach dwóch braci Sama i Deana Winchesterów. Wepchnięto dwóch wyluzowanych chłopaków, wychowanych na rockowych brzmieniach, horrorach, serialach i komiksach, w oklepany schemat łowców koszmarów i wyszło to fantastycznie. Reszta postaci, które przewijają się przez serial jest potraktowana jednak trochę po łepkach. Znamy tylko zarys ich historii, czasem zawierający się w dwóch zdaniach. Podobnie jest nawet w przypadku ojca braci. Tyle, że z Johnem jest o tyle lepiej, iż wiemy co spowodowało, iż został Łowcą i że radził sobie na tym polu całkiem nieźle. Jest tematem wielu rozmów i Winchesterowie co jakiś czas dowiadują się nowych rzeczy na temat jego przeszłości, czytają jego dziennik, poznają jego znajomych. Jednak historia ojca jest dla widza jest w dużym stopniu nieodkryta. Ludziom, którzy są zainteresowani początkami Johna Winchestera z pomocą przyszło Wildstorm wydając "Supernatural: Origins", sześcioodcinkową serię opowiadającą o jego pierwszym dużym polowaniu.

Po tragicznej śmierci swojej żony Mary, John nie potrafi się otrząsnąć. Wiedząc, że jej śmierć nie była wypadkiem, próbuje dociec prawdy, ale wszędzie spotyka się z niezrozumieniem i pukaniem w głowę. Nikt nie wierzy mu, że Mary spłonęła pod sufitem do którego została przyczepiona przez nieznaną siłę. W końcu na jego drodze staje Missouri, medium, które naprowadza go na ślad demona i otwiera oczy na ten drugi świat, z którego istnienia sobie wcześniej nie zdawał sprawy. Missouri popycha Johna do działania, wysyła go z zębem nieznanej bestii do Fletchera Gabela, faceta, który ma ponoć wiedzieć wszystko i być mentorem niejednego Łowcy. To właśnie od niego dostaje dziennik, który z biegiem lat stał się kroniką niesamowitych polowań i skarbnicą wiedzy dla jego dzieci. Śladem Johna podąża Łowca, który ratuje mu skórę przed piekielnym ogarem i pokazuje Zajazd Harvellów. Poznajemy Ellen, która będzie urozmaicać nam drugi sezon, wspomniana jest Jo, a także jeszcze żyjący pan Harvell i kilku innych kolegów po fachu. To właśnie przed tym zajazdem Winchester zabija swojego pierwszego potwora i tak się nieszczęśliwie składa, że robi to na oczach malutkiego Deana. Następnie, Łowca zabiera go z wizytą do pewnego księdza, który potrafi kontaktować się z zaświatami, ale połączenie z Mary zostaje bardzo szybko zerwane. John szukając mordercy Mary, przechodzi szkolenie z zakresu walki z niesamowitościami i samemu pakuje się w konflikt, którego nie jest w stanie ogarnąć.

"Supernatural: Origins" sporo miesza w świecie serialu. Pojawiają się wątpliwości co do śmierci Mary, ale dzięki temu możemy zrozumieć trochę lepiej motywy jakimi kieruje się Winchester. Wychodzi na jaw, że Piekło na długo przed pojawieniem się Ruby opiekowało się rodziną i że plany dotyczące braci są dużo bardziej skomplikowany niż mógłby się wydawać. Ogólnie jednak to ten scenariusz napisany przez Petera Johnsona nie jest niczym specjalnym. Trochę znanych twarzy (Missouri, Ellen), trochę biegania po lasach, trochę polowania i przewracający wszystko do góry nogami ostatni zeszyt, który chyba jest najbardziej klimatyczny i ciekawy ze wszystkich. John ma kilka ciekawszych przemyśleń, jaśniejszych momentów, ale jest płaski i praktycznie pozbawiony charyzmy.
Za rysunki odpowiada Matthew Dow Smith. Jego kreskę bardzo łatwo można pomylić z rysowanymi na kolanie pracami Mike'a Mignolii (facet nawet jakiegoś Hellboya popełnił). Mimo, iż zamysł całkiem niezły, bo takie polowania w pewien sposób przywodzą na myśl śledztwa B.B.P.O. i rzeczywiście mogą się kojarzyć z Mignolą, to jednak wykonanie znacznie słabsze. Smith jest niezłym naśladowcą i na ogół daje radę, ale momentami narysuje coś naprawdę kiepsko (szczególnie udają mu się twarze i postaci). Tak, więc od strony graficznej komiks jest raczej przeciętny.
Dorzucono nam jeszcze jeden short skupiający się trochę bardziej na Deanie i Samie. Klimatem przypomina trochę retrospekcje znane z odcinka świątecznego, jednak nie jest to żaden ekstra bonus. Komiks jest skierowany wyłącznie dla fanów serialu i nie wyobrażam sobie żeby osoba, która przeczytała komiks sięgnęła po coś więcej. Fajna ciekawostka, lekka lektura, ale całkowicie pozbawiona siły jaką ma serial.

Na stronie Multiversum można sobie przejrzeć kilka przykładowych plansz.