poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Chwila przyjemności

Dzisiaj będzie trochę o gatunku, w którym nie czuję się za dobrze i który staram się omijać. Przyznaję, nie mam rozeznania w komediach. Nie żebym był gburem, ale zwyczajnie ich nie czuję, śmieję się na nich rzadko i staram się nie oglądać. Jeżeli już sięgam to raczej jest to coś w stylu "Redukcji" czy "Krwawej uczty". Na klasycznych amerykańskich komedyjkach o bananowej młodzieży zazwyczaj czuję zażenowanie i przez długi czas do śmiechu jedynie było mi na "The Office". Pisać będę o "Wpadce" i "Juno". Te dwa filmy mają podobny materiał wyjściowy – przypadkową, niespecjalnie chcianą ciążę. Dotykają podobnych problemów i choć ta pierwsza klasyfikowana jest jako komedia romantyczna, a ta druga jako dramat komediowy to myślę, że spokojnie można te dwa filmy ze sobą porównać.
"Wpadka" to historia Allison, młodej reporterki telewizyjnej, która awansuje i postanawia to uczcić. Wybiera się do klubu, poznaje Bena - swoje totalne przeciwieństwo, wypija kilka drinków i ląduje z nim w łóżku. Zrządzeniem losu prezerwatywa zostaje na podłodze i po ośmiu tygodniach ginekolog potwierdza wynik kilkunastu testów – będzie dziecko. Tu pojawia się problem, bo Ben to wiecznie popalający trawę obibok, leń i nierób. Wydaje się, że ten unikający obowiązków i odpowiedzialności facet to najgorszy materiał na ojca. W praktyce okazuje się, że nie jest tak źle. Wszyscy się starają jak tylko mogą, a że czasem nie wychodzi... no cóż, życie. Reżyserowi w udany sposób udało się połączyć elementy wulgarne, czyli żarty o pierdzeniu i seksie w wykonaniu współlokatorów Bena z komedią rodzinną w wykonaniu siostry Allison, jej męża i dzieci, a do tego dorzucono elementy takie typowo romantyczne. Pokazano trochę problemów, nie rzucono gotowych rozwiązań. Jest prawdziwie i cholernie zabawnie.
W "Juno" tytułowej bohaterce raz się zdarzyło ze swoim najlepszym kumplem i pech chciał, że niestety kilkunastoletnia dziewczynka, uczennica liceum musi zmierzyć się z problemem jakim jest ciąża. Po dylematach moralnych związanych z aborcją decyduje się oddać dziecko rodzinie, która potomka mieć nie może. Zaprzyjaźnia się z Markiem, przyszłym tatą, który komponuje muzykę i tak jak ona uwielbia filmy Dario Argento. Obserwuje z ukrycia Vanessę, przyszłą mamę, która szaleje za dziećmi i wprost pali się do macierzyństwa. Przez cały film jest pogodnie, miło, przyjemnie, ciepło i chociaż mamy chwilę niepewności wszystko kończy się dobrze. Humor opiera się głównie na dialogach i monologach rezolutnej i wyszczekanej niemożliwie Juno, więc jest monotonnie. Tak jak we "Wpadce" rzucono kilka problemów: rutynę w związku, zdominowanego przez kobietę mężczyznę, który nie może spełnić swojej pasji, brak komunikacji między partnerami. Rozwiązano to bardzo prosto. Po seansie natomiast odniosłem wrażenie, że całkowicie pominięto problemy Juno – ciężarnej nastolatki. Wyluzowani rodzice reagują na informację o ciąży jak na wiadomość o wagarach, wyluzowani koledzy w szkole poklepują i gładzą brzuch, rozmowy z koleżanką ograniczają się do rozprawiania na temat tycia i paznokci noworodka. Zero napiętnowania, zero kłopotów, bajka po prostu. Może Ameryka tak bardzo się różni od Polski, ale film wydał mi się tak cholernie nieprawdopodobny, że aż niemożliwy.
Gwiazdami "Wpadki" jest śliczna Katherine Heigl i misiowaty Seth Rogen (który swoim rozbrajającym obyciem chyba przyćmił urok Heigl). Oboje są naturalni, prawdziwi, w zasadzie lubi się ich od pierwszych scen. Cała reszta, czyli: kumple Bena, rodzina Allison, jej współpracownicy, ginekolog, nawet ochroniarz w klubie wzbudza sympatię i jest autentycznie zabawna. W "Juno" pierwsze skrzypce gra Ellen Page, która upodobała sobie kino science fiction. Najpierw "X-men: Ostatni bastion", później "Pułapka", a teraz "Juno". Dla mnie ta młodziutka Kanadyjka to taki żeński odpowiednik Nicholasa Cage’a. Ludzie upatrują w jej grze aktorskiej naturalności i niewinnej słodyczy młodej dziewuszki. Ja się jakoś nie mogę przebić przez jej manierę mówienia i sztuczne miny. W zasadzie udało mi się przez te półtorej godziny polubić jedynie J.K. Simmonsa, któremu dane było zagrać ojca Juno.
Zastanawiam się, jak to się stało, że scenariusz "Juno" został nagrodzony Oskarem. Według mnie jest to historia wybitnie nieoskarowa. Znając upodobania Akademii to można pomyśleć, że końcówka będzie wyglądała następująco: poród się komplikuje, dziecko rodzi się martwe, a Juno umiera w wyniku krwotoku. Za to mamy gitarki, ekipę biegaczy i napisy przy lekkiej piosence. Jasne, film porusza trudny temat, pokazuje, że wycieczka do specjalistycznej kliniki albo ogłoszenie w prasie "Ginekolog – wszystko." nie jest jedynym rozwiązaniem, ale robi to wybitnie nieprzekonująco. Fajnie, że historia jest pogodna i że nominuje jeszcze takie filmy, ale od tej słodyczy w pewnym momencie aż mdli. Rzeczywistość tam przedstawiona jest niemożliwe wykrzywiona i nieprawdziwa. Patrząc na sytuację moją, moich znajomych i rówieśników (dużo starszych od bohaterki) to równie dobrze film mógłby być nie o amerykańskich nastolatkach, ale o elfach i skrzatach.
Tak kilkoma słowami podsumowania. "Juno" jest sympatyczna i nic poza tym. W przeciwieństwie do "Wpadki", która jest lepszą komedią, lepszym filmem i lepszą rozrywką, nie da się go traktować poważnie, przynajmniej w moim odczuciu. Gdyby ktoś miał wybierać polecam film Judda Apatowa, bo celniejszy i zabawniejszy.

wtorek, 22 kwietnia 2008

Przeciwko wszystkim

Trochę ponad dwa lata temu, w czasopiśmie Science-Fiction, Fantasy i Horror (nr 04/2006), ukazał się pierwszy tekst duetu Łukasz Orbitowski / Jarosław Urbaniuk z cyklu "Pies i klecha". "Żertwa", bo tak nazywało się opowiadanie, to osadzona w latach 80-tych historia księdza i milicjanta, którzy zostają przydzieleni do rozwiązania ważkiej sprawy. Na prowincji zamordowano księdza. Mamy rok 1987, dwa lata po procesie dotyczącym śmierci ks. Popiełuszki, sprawa jest delikatnej natury i wszyscy robią wszystko, by jak najszybciej ją rozwiązać. Kuria wysyła dr Andrzeja Gila, milicja swojego asa - porucznika Zbigniewa Enkę. Śledztwo idzie opornie. Miejscowa władza twierdzi, że sprawca był spoza wsi, ludzie sugerują, że młody wikary za bardzo lubił dzieci. Dochodzenie staje w miejscu, a rozwiązanie zagadki pojawia się nagle i nieoczekiwanie, a wraz z nim wypływają pogańskie wierzenia, które przetrwały w Stachowartach stulecia. "Żertwa" przypomina "Kult" (ten prawdziwy z 1973 roku). Wieś, kolorowe domki, udawana serdeczność i wielkie palenie na koniec. Idealny przykład horroru religijnego, który odrywa się od stereotypów jakie znane są nam z kolejnych filmów o dziecku Szatana i opętaniach. Wspominam o tym opowiadaniu, gdyż jest ono również wstępem do powieści "Przeciwko wszystkim" i jednocześnie początkiem przyjaźni niemożliwej.

"(...) - No dobra, jedzie ksiądz czy nie jedzie? – Zmrużył oczy. – Woli ksiądz z przodu czy z tyłu?
Ręka porucznika Enki zatoczyła łuk od przedniego siedzenia do bagażnika. Wsiedli jednocześnie.
- Woził pan porucznik już jakichś księży? – zapytał pogodnie Andrzej Gil.
- Koledzy wozili. – Enka zapalił silnik. (...)"

Akcja posuwa się o dwa lata. mamy wiosnę, wybory parlamentarne. Kilku prawicowych szaraków robi czarną mszę. wygląda na to, że nie była to tylko zabawa znudzonych inteligentów. To co robili najprawdopodobniej się powiodło, a uczestnicy na wpół oszaleli, potracili zmysły i kontakt z rzeczywistością. Zeznania dziwki i znaleziona na miejscu zdarzenia zabytkowa madonna wskazują jasno, że w jakiś sposób w ich ręce trafił tekst rytuału przywołania. Sprawę przydzielają Ence, Gil po raz kolejny służy za konsultanta od spraw religii. Śledztwo, które początkowo idzie dobrze, robi się coraz bardziej zagmatwane. Godzinne przesłuchania nie dają rezultatów, ginie człowiek, który miał mieć odpowiedzi na pytania, a na dodatek jego ciało znika w tajemniczej karetce. Szansą staje się wizyta w Szpitalu Przemienienia Pańskiego – ubeckiej katowni dla psychicznie chorych. Niestety wszystko kończy się tragicznie, a dalsze, już kontynuowane na własną rękę dochodzenie, prowadzi bohaterów do stolicy. By zapobiec rytuałowi oddającemu Polskę we władzę sił Arymana bohaterowie dostają się na pierwsze posiedzenie Sejmu i spędzają wieczór w pełnym upiorów hotelu sejmowym.

Historia jaką zaserwowali autorzy wciąga od pierwszej strony. Akcja gna na przód, a kolejne rozdziały podnoszą ciśnienie krwi u czytelnika. Rozczarowuje trochę końcówka, nie tyle cały finał, co samo zamknięcie wątku z nefilimem – niebieskim chłopcem. Fantastyczna parodia (bo ciężko mi nazywać to inaczej) "King Konga", draka z użyciem helikoptera, oddziałem policji, japońską wycieczką i handlarzem lornetek mi nie pasowała. Wolałbym, gdyby trzecia pieśń została wyśpiewana kameralnie, a nie w blasku reflektorów. Jednak scena ta nie jest przysłowiową łyżką dziegciu - "Przeciwko wszystkim" jest powieścią wyborną. Kolejną jej wielką siłą są bohaterowie, z którymi przez ponad 500 stron idzie się zżyć, szczególnie, że autorzy ich nie oszczędzają.Ten okultystyczny horror polityczny (bo chyba taka nazwa jest najwłaściwsza) jest diabelnie inteligentny i wymagający. Ilość odwołań, nawiązań do historii zmusza czytelnika do myślenia, analizowania i kombinowania. Jest to rozrywka na najwyższym poziomie. Nie jednorazowe czytadło, które wylatuje z pamięci zaraz po przeczytaniu. To prawdziwa powieść grozy, która potrafi zakorzenić się w świadomości na długi czas po lekturze.

Przy każdej okazji wychwalam pisarstwo Łukasza Orbitowskiego i tym razem nie mogło być inaczej. Po raz kolejny pokazał, że pisze świetnie - z odpowiednim naciskiem na detale, ale bez zbędnego wodolejstwa. Książka obfituje w świetne dialogi, od których nie bije na kilometr sztucznością jak w przypadku powieści części nominowanych rokrocznie do nagrody Zajdla. Klimatyczne opisy są naprawdę straszne, a wtrącane dowcipy autentycznie śmieszne.

Podsumowując, książka jest świetna. Ten jeden zgrzyt na jaki trafiłem i który ciężko mi przeboleć z pewnością nie psuje odbioru całości. Spokojnie mogłaby pretendować do pierwszego miejsca w kategorii najlepszy polski horror, ale przegrałaby z "Tracę ciepło" Orbitowskiego. Lektura wysoce satysfakcjonująca. Ostrzegam jednak, ludzie nie mający jakiejkolwiek wiedzy na temat PRL, okrągłego stołu, sytuacji Kościoła w komunie, przejmowania przez Solidarność władzy, nie odczują przyjemności z czytania podobnej do tej, którą poczują ci trochę bardziej obeznani.


Teraz wypada zacierać ręce w oczekiwaniu na drugi tom - "Tancerza", którego wczoraj Łukasz zapowiedział na swoim blogu.

piątek, 18 kwietnia 2008

Cee Gee Productions

Na krótkometrażówki Marco Spitoni’ego trafiłem przypadkiem. Szukałem informacji na temat filmów w klimatach steampunk i trafiłem na wzmiankę o "Code Guardian" - jego ostatniej animacji 3D. Według tego co wtedy przeczytałem główną rolę miały tam grać gigantyczne, przypominające czołgi, roboty, a akcja dziać się podczas II Wojny Światowej. Jak dla mnie wystarczająca rekomendacja. Od razu skojarzyło mi się to z kapitalną grą "Ring of Red", którą katowałem na PS2. W grze przedstawiono alternatywną wersję powojennej historii i umożliwiono kierowanie prekursorami mechów, przypominającymi gigantyczne, opancerzone działa poruszające się na gąsienicach, a nie mobilne zbroje znane chociażby z Gundama, o którym niedawno pisałem. Marco Spitoni stworzył inną alternatywną historię, ale po kolei.
Marco Spitoni pod koniec lat 80-tych pracował przy kręceniu reklam, gdzie uczył się animowania modeli. W 1993 znalazł zatrudnienie w firmie komputerowej Milestone (która współpracuje z EA Sports), gdzie pracuje do dziś. Jego przygoda z grafiką 3D zaczęła się w roku ‘95 za sprawą programu 3DStudio R4, za pomocą którego chciał przenieść modele pojazdów znanych z trylogii "Gwiezdnych wojen" na ekran komputera. W wyniku tych prac powstało "Join the Empire" – pierwszy jego szort osadzony w uniwersum stworzonym przez Lucasa. Miała to być swojego rodzaju reklama świetnie wyposażonej imperialnej armii. Sam Lord Vader swoim astmatycznym głosem zachęca do wejścia w jej szeregi. Później widzimy kilka scenek, gdzie szturmowcy latają, jeżdżą i strzelają, a wszystko przy akompaniamencie muzyki Williamsa. Jak na rok 1998, bo wtedy pokazało się "Join the Empire", z pewnością to co można było zobaczyć robiło wrażenie, ale sama animacja mogłaby być zdecydowanie ciekawsza. Gdyby Spitoni pokusiłby się na kilka zabiegów upodobniających jeszcze bardziej swoje dziełko do propagandowej reklamówki byłoby znacznie "miodniej" i pewnie zabawniej.
Kolejna produkcja pojawiła się po trzech latach. 7-minutowy "The Hunt" i po raz kolejny klimaty sci-fi. Tym razem mamy polowanie na biomechanicznego smoka. Akcja rozgrywa się na nieznanej planecie. Cztery statki spotykają się nad dziewiczym lasem, pojawia się gigantyczny jaszczuro-kształtny robot i rozpoczynają się łowy. Gadzina bardzo szybko rozprawia się z trzema pojazdami myśliwych, następnie ucieka przed ostatnim w głąb wulkanu, gdzie rozgrywa się ostateczny pościg. Całość robi bardzo przyjemne wrażenie, a całkiem humorystyczny i niespodziewany finał wywołał u mnie szczery uśmiech. Wykonane jest to naprawdę bardzo fajnie co zresztą zauważyli specjaliści i docenili "The Hunt". Nominowano go za najlepszą reżyserię do Imagina2002, a także zdobył czwartą nagrodę Animago2002 w kategorii profesjonalna animacja.
Na następne dziecko Marco trzeba było czekać kolejnych 6 lat. w kwietniu 2007 roku premierę miał "Code Guardian", jak na razie najdłuższy film twórcy. Przedstawił tam bitwę, której nie znajdzie się w podręcznikach historii, czyli moją ulubioną zabawę z konwencją alternatywnych historii. Nazistowskim Niemcom udało się stworzyć olbrzymiego humanoidalnego robota. Ubersoldat zostaje wysłany za ocean by tam zniszczył potęgę USA. Jak można się domyślić maszyna sieje śmierć i zniszczenie. Wysłana eskadra myśliwców nie daje sobie rady i kolejno rozbijają się w bardzo efektowny sposób. Port płonie, zatapiane są kolejne lotniskowce, ale ratunek przychodzi – pojawia się amerykański mech i rozpoczyna się wyrównana walka, która prowadzi oczywiście do jednego słusznego zwycięstwa.
Animacja, jak moja Kamila zauważyła, bardzo przypomina grę komputerową i to prawda. Jest bardzo ładnie, schludnie, ale wszystko przypomina intro do gry. "Code Guardian" jest trochę pozbawiony finezji i podczas oglądania sprawia wrażenie topornego. Są na szczęście świetne momenty, jak chociażby atak eskadry samolotów, których lot został w moim mniemaniu świetnie animowany. Jest również trochę humoru jak z kreskówek, np. obracająca się o 360 stopni głowa, wystrzałowa pięść, zresztą same roboty w swoich gigantycznych hełmach są dość komiczne. Przemycono także całkiem fajne nawiązanie do "Poszukiwaczy zaginionej Arki", mianowicie w porcie znajduje się skrzynia z Arką, którą w filmie dr Jones zwinął sprzed nosa hitlerowcom. Jednak Spitoni przedstawia całkiem fajną historię. Daje popis swojej wyobraźni robi to niezwykle skromnymi środkami, bo za pomocą domowego peceta i zastawu narzędzi do robienia grafiki 3D.

wtorek, 15 kwietnia 2008

Hail to the king, baby!

"Armia ciemności" to kult i nie ma co tu dyskutować. Trzecia część trylogii "Martwego zła" Sama Raimi’ego jest moją ulubioną i to właśnie dzięki niej pokochałem postać Asha Williamsa miłością szczerą i bezwarunkową. Jest to w moim mniemaniu przykład idealnego horroru komediowego, na dodatek jeden z nielicznych w gatunku, dziejących się w średniowieczu – epoce, która kinu przysłużyła się chyba jedynie wielkimi bitwami i uciemiężonymi wieśniakami w domkach z chrustu (które w filmie Raimi’ego obecne są również). O samym cyklu napiszę wkrótce, teraz będzie jedynie o kontynuacji, komiksie "Army of Darkness: Ashes 2 Ashes".
"Ashes 2 Ashes" to 4-odcinkowa mini-seria. Każdy z numerów został wykorzystany maksymalnie i akcja galopuje na złamanie karku. Historia zostaje podjęta w miejscu, gdzie skończył się film. Ashowi, udaje się przenieść w czasie. Wraca szczęśliwy do swojego marketu, bez najmniejszego problemu zabija wiedźmę i wypowiada swoją sławetną kwestię. Nagle pojawia się Mędrzec i oświadcza mu, że jednak jest gamoń, bo pojawił się za wcześnie - jeszcze przed swoim weekendowym wyjazdem z Lindą. Przez jego niedbałość bieg wydarzeń został zakłócony i muszą go teraz na szybko naprawiać, inaczej umarli za pomocą Necronomiconu zawładną światem. Wskakują na motocykl i pędzą do chaty w lesie, gdzie Ash musi wysłać swojego odpowiednika do roku 1300. Las jest mroczny i zły, więc zanim dotrą do celu muszą zmierzyć się z hordą opętanych jeleni, wiewiórek i królików, demonicznymi drzewami i przy okazji wykończyć jeszcze raz Lindę. W chatce mamy jedną wielką rozpierduchę. Ash z przeszłości (bądź z przyszłości, zależy jak na to patrzeć) walczy z Ashem z teraźniejszości, Mędrzec boryka się z Księgą i wiecznie przeszkadzającą Rączką, piły spalinowe rozrywają wszystko w zasięgu swoich stalowych zębów, a dwururki wystrzeliwują prawdziwą kanonadę. W końcu udaje się otworzyć portal, młodsza wersja ma pecha, wpada w wir i leci ku swemu średniowiecznemu przeznaczeniu, a bohaterowie ruszają w drogę do Egiptu, gdzie mają zniszczyć Necronomicon. Kolejne zeszyty to dziki lot rozklekotanym samolotem, eksterminacja dziesiątek mumii i ostateczna rozgrywka Asha ze swoją demoniczną wersją.
Za scenariusz odpowiadał Andy Hartnell i zmajstrował całkiem udaną historię. Udało się przy tym zachować humor doskonale znany z filmów. Lanie po gębach bez zbędnych ceregieli, wiadra posoki i oderwane kończyny latające na prawo i lewo. Przy niektórych bezbłędnych monologach Asha można uśmiać się do łez, a jego błyskotliwe pointy przebijają te, które wygłaszał w swoich filmach Schwarzenegger. "Ashes 2 Ashes" narysował Nick Bradshaw i na razie nie wyobrażam sobie "Armii ciemności" rysowanej innym stylem. Karykaturalna kreska idealnie pasuje do serii, a rozbrajające miny jakie przydarzają się komiksowemu Ashowi to wykapany Bruce Campbell. Czasami niestety facet daje się ponieść i na planszach panuje okropny chaos. Autentycznie ciężko ogarnąć co właściwie się ogląda albo skąd wzięło się coś na co właśnie patrzymy.
Komiks nie ma siły filmu, ale jest na tyle zabawny i rozrywkowy, że można po niego śmiało sięgnąć i nie rozczarować się. To czysta rozrywka w stylu "Martwego zła" z charyzmatycznym bohaterem, który lubi rzucić niewyszukanym, seksistowskim żartem i najchętniej wróciłby do rozstawiania towaru na półki. jest to całkiem niezła kontynuacja, kultywująca wartości dobrego kina klasy B, czyli krew, gumowe flaki i gorące, cycate kobitki.

niedziela, 13 kwietnia 2008

Ankh-Morpork w obrazkach

Terry’ego Pratchetta w zasadzie w komiksach się nie uświadczy. Trafiłem jedynie na cztery albumy, które są jedynie adaptacjami książek, a nie nowymi, opowiadającymi osobne historie tworami. Wydania w formie noweli graficznej doczekały się: "Kolor magii", "Blask fantastyczny", "Mort" i "Straż! Straż!". Szkoda wielka, bo fantastyczność Świata Dysku pozwala poprowadzić fabułę w sposób w zasadzie nieograniczony. Galeria cudacznych i przezabawnych postaci, którą znamy z kart powieści mogłaby z powodzeniem zagościć w formie historii obrazkowych. Oczami wyobraźni widzę całe serie poświęcone magom, strażnikom, czarownicom. historie nowe, ale również takie, które kontynuują, rozwijają, pokrywają się częściowo z wątkami już czytelnikom znanymi. Zeszyty albo od razu powieści graficzne, no cholera możliwości są olbrzymie i praktycznie nikt z tego nie korzysta (chociaż przyznaję, nie dociekałem z jakiego powodu).

Jakiś czas temu pisałem o "Kolorze magii" i wtedy wspomniałem o "Guards! Guards!". Samą książkę Pratchett napisał w 1989 roku i jest to pierwsza powieść z cyklu o strażnikach miejskich z Ankh-Morpork. Jedenaście lat później historia dowódcy strażników - alkoholika Vimesa, sierżanta Colona, Nobbsa i młodego ochotnika Marchewy, którzy zmagali się z bardzo realnym smokiem trafiła na karty komiksu. Za adaptowanie wziął się Stephen Briggs*, którego uważa się za eksperta w dziedzinie Świata Dysku (chodzą słuchy że wie, więcej od samego Pratchetta) i wyszło mu to nad wyraz dobrze. Jest wiernie, jest zabawnie i jest ciekawie. Humor w powieści to w dużej mierze cięty i cholernie zabawny język, ale w pewnym stopniu udało się to przenieść do komiksu. Znikło kilka żartów, nie ma kilku błyskotliwych tekstów, ale z pewnością nie wpływa to ujemnie na odbiór całości. Tym razem rysował Graham Higgins i w porównaniu do twórczości Stevena Rossa, przez którego "Kolor magii" leżał i kwiczał, jest to olbrzymi krok naprzód. Rysunki Higginsa może nie powalają, ale przyjemnie się je ogląda. Karykaturalny styl idealnie wpasowuje się w pełną humoru opowieść. Kreska jest miła dla oka, postaci narysowane z humorem, a Ankh-Morpork powala wręcz fantastycznością miasta z kart powieści fantasy. Z kolorami trochę gorzej. O ile komiks pokolorowano bajecznie, to częściowo zrezygnowano z detali, które zastąpiły jednolite tła. Niejednokrotnie dalsze plany ograniczają się do jednego koloru i wygląda to tak jakby postaci rozmawiały stojąc przed niebieską ścianą.

Jest to wysoce miła lektura, ale podejrzewam, że wyda się zabawniejsza tym, którzy znają pierwowzór. Pratchett pozwolił sobie na stworzenie plejady charakterystycznych i wielce ciekawych postaci. tutaj z racji ograniczeń mamy wszystko trochę uproszczone, ale dla fanów Człowieka W Kapeluszu to na pewno nie będzie problem. Komiks przewyższa poziomem ten nieszczęsny "Kolor magii", ale znając trochę politykę Prószyńskiego nie doczekamy się tego w najbliższym czasie, o ile w ogóle się doczekamy (co wydaje mi się zdecydowanie pewniejsze).


* adaptował kilka książek na potrzeby przedstawień teatralnych (w tym Straż! Straż! Mort, Trzy Wiedźmy), jest twórcą przewodników, zbioru map i discworldowskiej encyklopedii, tworzy i sprzedaje gadżety związane z twórczością Pratchetta.

środa, 9 kwietnia 2008

Technicznie

Po pierwsze, ale z pewnością nie najważniejsze: flcl dorobiło się blipa. W zasadzie rzecz całkowicie mi zbędna, ale że nie zawsze mam czas napisać notkę, to od dziś będzie można sobie zobaczyć co ostatnio obejrzałem, przeczytałem czy po prostu zrobiłem (o ile będą to czyny warte zanotowania), chociaż na razie nic nie ma, bo muszę popisać zaległe recenzje na CN. P ile dobrze się orientuję można mnie pośledzić RSSem.
A pomysł zgapiony z bloga Kamila Śmiałkowskiego.

Po drugie, rusza inicjatywa Karpie blogują. Pomysł polega na tym, żeby ludzie skupieni wokół serwisu Carpe Noctem i forum Groza w każdym calu pisali o horrorze, grozie, literaturze i filmach, tłumaczeniu tekstów, pasji kolekcjonerskiej, wydarzeniach kulturalnych czy zwyczajnie prowadzili swoje autorskie stronki w formie blogów. Nie jest to z pewnością pierwsza inicjatywa na tym polu, bo z podobnymi ruszyły wcześniej inne serwisy fantastyczne, jednak zmiany zachodzące w środowisku (czyli głównie Internecie) wymuszają od serwisu nie tylko nowego silnika (nad którym toczą się intensywne prace), ale również promowania osób, które ten serwis tworzą. Recenzje, suche newsy, fragmenty, okazjonalny wywiad czy artykuł nie wystarczą. Trzeba czegoś od siebie, własnej myśli, rzucenia problemu. Blog ułatwia kontakt z czytelnikiem, jest łatwiejszy, a tym samym szybszy w obsłudze. Można skomentować lub poddać analizie coś czego w normalnym artykule raczej nie dałoby się omówić.
Pod skrzydła Karpi trafił Łukasz Orbitowski, który zrezygnował z prowadzenia strony, właśnie na rzecz autorskiego bloga. Podobnie Kazimierz Kyrcz Jr i Dawid Kain. Olbrzymim plusem takiej decyzji jest kanał RSS, którego stare witryny nie posiadały jak i pewnie częstsze aktualizacje. Dołączył również: Infinite*, który będzie pisał o Ramsey'u Campbellu, Lovecrafcie, a także innych ciekawych pisarzach, Guru*, piszący o dobrych mało znanych horrorach, Pavel*, który zrezygnował z f-loga i przeniósł się na Carpe (więc ten wpis już jest nieaktualny). Ruszył również Antykwariusz**, a wkrótce pewnie będą następni. liczę na to, że inicjatywa się przyjmie i będziemy mieli dużo ciekawego do czytania.


Po trzecie (bo musi być), jeżeli ta informacja okaże się prawdą, to najprawdopodobniej (o ile rozłożenie się egzaminów moich i Kamilki pozwoli) 21 czerwca będziemy sobie słuchali Jamiroquaia na żywo.



* oczywiście użyłem pseudonimów, ale panowie mają imiona i nazwiska. i tak, chodzi mi kolejno o: Tomka Surowieckiego, Piotra Olejnika i Pawła Szczepanika.
** tutaj na razie cisza co do personaliów, bo ten chyba będzie pisany incognito.

wtorek, 8 kwietnia 2008

Przeciwko Światu

Jak każdy duży chłopiec lubię mechy*. A gdzie poza "Front Mission 3" i "Metal Gear Solid" (jednymi z moich ulubionych gier z Play Station, w które grałem niezliczoną ilość razy właśnie z powodu tego dziwnego uwielbienia dla gigantycznych maszyn) można spotkać wielkie roboty? Oczywiście w japońskich kreskówkach! Podobno najlepsze można obejrzeć w produkcjach Sunrise, sygnowanych nazwą Gundam (marka wyceniona jest na 50 miliardów Jenów i znajduje się w posiadaniu Bandai Namco). Jest to jedna z najdłużej powstających serii jeżeli chodzi anime, a co ciekawe nie jest to jakiś potworny tasiemiec. Kolejne seriale, filmy kinowe, telewizyjne i OAVki, które powstawały pod tym szyldem można uważać za osobne, niepowiązane ze sobą produkcje. Uniwersum Gundama nie jest jednolite. Posiada kilka osi czasowych, które stanowią alternatywną wersję historii przedstawionym w "Pierwszym Gundamie". Mamy tytuły gdzie akcja dzieje się na Ziemi, rozszerza się o Układ Słoneczny lub wykracza poza jego granice. Są również sequele i preqeuele, sequele prequelów i pewnie prequele prequelów. Produkcje są bardziej i mniej futurystyczne. Wybór wśród tytułów jest naprawdę spory. Ja skusiłem się na ich ostatnią, zeszłoroczną produkcję - "Mobile Suit Gundam 00".
Akcja tego 25-odcinkowego serialu przypada na początek XXIV wieku i należy na początku zaznaczyć, że jest pierwszym z gundamem nie dziejącym się w fikcyjnym świecie. Paliwa kopalne już dawno uległy wyczerpaniu, więc oczy Ziemian zwróciły się ku naszej najbliższej gwieździe, która staje się głównym źródłem energii. Na orbicie powstaje system baterii słonecznych, połączonych ze sobą w pierścień, na który można się dostać za pomocą trzech wind. Za pomocą każdej z nich dostarczana jest na Ziemię energia i każdą kontroluję inna organizacja. I tak mamy: World Economic Union w skład której wchodzą, Stany Zjednoczone, Australię i Japonię, która kontroluje i czerpie największe profity z windy znajdującej się w Ameryce Południowej, Human Reform League gdzie główne siły to Rosja (w części azjatyckiej), Chiny i Indie kontrolujące windę znajdującą się na Pacyfiku i Advance European Union, czyli państwa europejskie roszczące sobie prawa do windy znajdującej się środkowej Afryce. Podział i zyski z energii, a także wykluczenie niektórych państw poza nawias jest źródłem ciągłych napięć, konfliktów i zbrojeń między mocarstwami. I tak przez dziesiątki lat, aż pewnego razu na targanym wojnami i atakami terrorystycznymi świecie pojawia się Celestial Being – zbrojne ugrupowanie, które za cel postawiło sobie poprzez militarne interwencje i ataki na obiekty wojskowe zażegnać wszelkich walk i zaprowadzić pokój. Głównym narzędziem, którego mają zamiar używać są potężne Gundamy – roboty bojowe, napędzane opracowywaną w tajemnicy technologią, które przewyższają jednostki dostępne potęgą militarnym o całe stulecia.
"Mobile Suit Gundam 00" może wydać się lekko naiwne. Wielkie, latające roboty, które strzelają i walczą na miecze z innymi wielkimi robotami. To wszystko w imię śmiesznych, wręcz niemożliwych do spełnienia ideałów. Jednak serial, poza oszałamiającymi wizualnie walkami, które wypełniają większość czasu oferuje bardzo ciekawe i zarazem bardzo prawdopodobne tło polityczne oraz dość interesujące wątki poboczne. Głównym bohaterem jest szesnastoletni Setsuna F. Seiei, pilot pierwszej jednostki Gundam. Fabuła jednak nie ogranicza się wyłącznie do jego losów. Mamy śledztwo młodej dziennikarki, która próbuje ustalić jak to się stało, że Aeolia Schenberg - martwy od 200 lat naukowiec, stoi za działaniami Celestial Being. Mamy parę zakochanych nastolatków, obserwującą wszystko z perspektywy zbulwersowanych, ale jednocześnie zafascynowanych szarych ludzi. Mamy żołnierzy, którzy stają przed wyzwaniem, które niechybnie skończy się ich śmiercią i polityków, przedkładających możliwość posiadania nowej technologii nad życie setek ludzi. Różni bohaterowie, różne spojrzenia na te same wydarzenia, różne podejścia, motywy działania. To co dla jednych jest aktem terroryzmu, dla innych jest czynem chlubnym, godnym podziwu i pochwały. Jedni walczą dla chwały, inni z przymusu, jeszcze inni tylko dlatego, że poza walką nie znają niczego innego. Duży plus dla twórców za galerię ciekawych bohaterów, przed którymi może nie stawiają wielkich wyborów, w związku z czym brak tutaj jakichś olbrzymich dylematów moralnych, również nie przeżywają kolejno katharsis, ale potrafią swoją postawą wzbudzić niemałe emocje. A przede wszystkim nie są jednoznaczni i płascy.
Ten serial to jednak nie studium polityczno-społeczne, a przede wszystkim galopująca akcja i pełne fajerwerków walki. Od strony technicznej anime jest świetne. Dynamiczne pojedynki zalewają widza feerią kolorów. Skrzące się cząsteczki zostawiane przez silniki Gundamów, iskry, rozbłyski, wybuchy – wszystko to naprawdę kapitalne CGI. Do tego szybki montaż połączony z muzyką Kenji’ego Kawaii i to co do mnie docierało powodowało opad szczęki. Dodatkowym atut tej produkcji to całkowity brak brzydkich postaci. Świat nam przedstawiony to świat pięknych ludzi. Istnieją tam tylko cholernie zgrabne i urodziwe kobiety, słodkie dziewczyny, przystojni mężczyźni o sylwetkach atletów i chłopcy, którzy są idealnymi przedstawicielami gatunku bishōnen** (chociaż anime z racji gatunku tematyki jest raczej kierowane jest do przedstawicieli płci męskiej).
Podsumowując, to anime jest fantastyczne. Podchodziłem z dość dużymi obawami i po pierwszych dość chaotycznych odcinkach miałem mieszane uczucia. Jednak z każdym kolejnym utwierdzałem się w przekonaniu, że wybrałem bardzo dobrze. Jest to produkcja, która prezentuje się bardzo dobrze od strony scenariusza jak i animacji (jest pierwszym anime z serii zrobionym w HD), trzyma w napięciu i sądzę, że w pewnych przypadkach zmusi widza do przemyśleń nad problemami w niej ukazanych. Z gatunku mecha to najlepsza rzecz jaką widziałem (chociaż widziałem naprawdę mało), a konkurując z innymi anime jakie dane mi było zobaczyć byłoby również całkiem wysoko.
Zapowiedziany drugi sezon to chyba obecnie najbardziej wyczekiwana przeze mnie produkcja jesieni, chociaż po zakończeniu jakie zaserwowali w finale twórcy ciężko mi sobie wyobrazić kontynuację.
* humanoidalne roboty bojowe, sterowane przez umieszczonego w jego wnętrzu pilota lub zdalnie (co jednak rzadko ma miejsce).
** specyficzny japoński koncept estetyczny idealnie pięknego młodego mężczyzny. prefiks bi odnosi się do kobiecego piękna, a bijin (dosłownie piękna osoba) używany jest do określenia pięknej kobiety. W odniesieniu do anime i mangi termin oznacza tytuł, w którym pojawiają się tego typu postaci. Potencjalnymi odbiorcami serii bishōnen są kobiety.