piątek, 5 kwietnia 2013

Grohl



"Dave Grohl: Oto moje powołanie" to nie do końca biografia, na którą się szykowałem. To taka książka w stylu: "w czasach jak Grohl żył była taka i taka muza, grały takie i takie zespoły", a dopiero później "a Grohl najbardziej lubił... i inspirował się...." Czy to wada? Po części tak, bo na stronę przypada kilka obcobrzmiących nazwisk, kilka nazw kapeli i klubów gdzie ci ludzie grali, po czym na następnej sytuacja się powtarza. Człowieka który sięgnął po tą biografię przypadkowo znudzi bardzo szybko. W zasadzie po dwóch pierwszych rozdziałach mamy taką analizę środowiska punkowego z którego wywodzi się Grohl, a o samym Grohlu tylko kilka wstawek. Po części jednak nie, bo ja np. byłem szczerze tym zainteresowany. W pewien sposób scena HC, do której nigdy w żaden sposób nie należałem i z którą nawet się nie utożsamiam, kształtowała moje gusta. Zabawna sprawa, ale te wszystkie koncerty na które za szczyla chodziłem utwierdziły mnie w przekonaniu, że ciężki metal jest śmieszny i tak mało autentyczny... nieważne. Także odnalazłem tu wiele z tego co tworzyło moje fascynacje muzyczne w liceum i na początku studiów. Drugą część książki poświęcono Nirvanie. Tutaj moje czytanie wybitnie straciło tempo, bo nigdy za tym zespołem nie przepadałem, w pewny momencie życia autentycznie go nie trawiłem. Ale przebrnąłem i utwierdziłem się tylko w tym, co wiedziałem już wcześniej. Że ta wielka kapela w pewien sposób popsuła nam wszystkim punk rocka. Resztę stron już poświęcił autor temu, co najbliższe mojemu sercu, czyli Foo Fighters i innym projektom Grohla: Probot, QOTSA i Them Crooked Vultures. 

Do treści naprawdę nie mam się o co przyczepiać. Poza kilkoma wywiadami naprawdę niewiele wiedziałem na temat Grohla. Może kiepski ze mnie fan, ale od jakiegoś czasu konsumuję muzę w bardzo mocnym oderwaniu od jej wykonawców. Także fajnie było dowiedzieć się tego co się dowiedziałem. Brakło mi tak naprawdę jedynie Tenacious D. 

Problemem tej książki jest Paul Brannigan - jej autor. Facet niby od lat zajmuje się dziennikarstwem muzycznym, wspomina dziesiątki wywiadów jakie przeprowadził z tuzami rocka, a ta biografia... no nie wiem, albo jestem za stary i się zwyczajnie nie łapię w target, albo typ powinien  odbębnić jakiś kurs pisania, bo zbierało mi się na haftowanie od tych wszystkich "ekscytujących", "wspaniałych", "wyśmienitych", "genialnych", "fantastycznych". Takie pisanie można sobie uskuteczniać na blogu, niekoniecznie iść z tym do ludzi. Ten hiperentuzjazm w epitetach wyraźnie odcina się między cytatami, których nam nie szczędzi.


Widać, że w dużej mierze opierał się w tej książce na źródłach. Brakuje smaczków. I nie chodzi mi o wypisanie jakiego zestawu czy wioseł używa Dave. Kogo to kurwa obchodzi? Chodzi mi o jakieś wyraźne wspomnienia z tras koncertowych, śmiesznych albo krępujących anegdotek. Możliwe, że nie dało się wyciągnąć więcej materiału z Dave'a, bo kilkakrotnie podkreślane tam było przywiązanie Grohla do prywatności życia rodzinnego. A może to po prostu wymówka? Poza tym jest kilka momentów, gdzie na tym obrazie kryształowego Grohla, najsympatyczniejszego rockmena Ameryki powstają skazy i to też mi się jeszcze bardziej podoba, bo nie wierzyłem, że ktoś może być tak miły.

Mimo tego co napisałem uważam, że nie jest to książka zła. Czerpałem naprawdę dużo przyjemności z tych kilku wieczorów, które spędziłem słuchając płyt Foo Fighters, koncertów Them Crooked Vultures i przerzucając kolejne strony, chłonąc tą pobieżną historię sceny punkowej czy analizę kolejnych płyt FF. Na pewno będę ją chętnie pożyczać. I czekać na kolejną biografię Dave'a.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Na nadchodzący tydzień polecam... #9*

GRA



"Sleeping Dogs" estetyka kina akcji z Hong Kongu ani mnie ziębi, ani grzeje. To co widziałem można podsumować słowami: "policjanci kontra złodzieje, trzaskanie się po mordach, krew i strzelanie z kapiszonów". Wyróżniają się na pewno głupkowate i pełne popisów kaskaderskich produkcje Jackiego Chana, ale na mam czasu na dygresje. Jest w tym pewien potencjał, bo takie filmy - rasowe kino klasy B - są omijane przez lwią część publiki. Stylistyka jest słabo znana, materiał gotowy do wykorzystania w grach wideo. Więc było sobie nawet takie "True Crime", które korzystało z dobrodziejstw gatunku, ale nie doczekało się trzeciej części. Gra poszła pod skrzydła Square Enix i dostaliśmy "Sleeping Dogs" - zwyczajnie dobry sandbox. Tylko tyle i aż tyle. 


Wcielamy się w postać Wei Shena, policjanta z USA, który ma w Hong Kongu rozpracować Triadę. Pnie się typ po szczeblach przestępczej kariery. Ściąga haracze, porywa opancerzone furgonetki, okłada po pyskach ziomków z  innych gangów, w końcu do nich strzela, by później uciekać przed policją, a w wolnych chwilach też tej policji pomagać np. rozpracowując siatkę handlarzy żywym towarem. Fabuła nie jest odkrywcza, bo ciężko coś wymyślić w temacie tajniaka i gangsterskich porachunków, ale gra nadrabia schematy i ewentualną wtórność właśnie świetnym klimatem i umiejscowieniem akcji. Pełnymi garściami czerpie z HKCinema.

Jest porządny system walki (a jest je naprawdę dużo), jest parkour który świetnie sprawdza się przy wszelkiego rodzaju pościgach, jest w końcu strzelanie i wyskakiwanie z pojazdów - i obowiązkowy bullet time, w połączeniu dający możliwość tworzenia na ulicach niesamowite karambole. Do tego dziesiątki misji pobocznych, hazard, karaoke, uzupełnianie szafy i garażu, randki z dziewczynami, minigierki podczas hackowania kamer ochrony, trochę skradanki i całkiem nieźle zaimplementowany system osiągnięć, które z przyjemnością zaliczałem.


Twórcy kupili mnie DLC w klimatach chińskiego horroru. Duchy, zombie, demony, adwersarz zmielony w fabryce karmy dla kotów, wracający z piekła przeciwnicy. Niebieski ogień i egzorcyzmy - BAJKA! Jest jeszcze m.in. Turniej Zodiaka - wariacja na temat mojego ukochanego "Wejścia smoka"! 

Gra starcza na tydzień rozsądnego grania (tzn. katowania cały weekend, kończenia po kilka godzin w tygodniu), ja dostałem za darmoszkę od Sony, więc nie mogę przeliczyć stosunku funu do wydanych pieniędzy. Ale grę polecam, na tyle fajna że pokusiłem się o platynę, a zazwyczaj szkoda mi czasu na takie pierdoły.  






KSIĄŻKA



"Bractwo Bang Bang" Greg Marinovich i Joao Silva. Czytam ostatnio cholernie mało, taki poważny kryzys mnie pod koniec zeszłego roku dopadł i pomyślałem, że może uda mi się go przełamać zamieniając beletrystykę na reportaż. Trafiło na historię czterech fotoreporterów z RPA, którzy dokumentowali zmierzch apartheidu i przemiany w swoim kraju. Ta książka to mroczna podróż w głąb Czarnego Lądu, który wydaje mi się jeszcze bardziej dziki i bezwzględny niż do tej pory sądziłem. Bestialstwo i wyzucie z ludzkich odruchów jest wpisane w historię tego kontynentu  i miałem momenty, kiedy chciałem pizgnąć książką w kąt, chociaż ja do osób delikatnych czy też specjalnie wrażliwych nie należę. Od opisywanych wydarzeń, w których uczestniczyli, momentami chce się rzygać. Nie tyle ze względu na ich brutalność, a były cholernie brutalne, co sam fakt ich zaistnienia. To mocna i łapiąca za gardło pozycja, którą absolutnie polecam, bo:
  • dobrze pokazuje realia pracy fotoreportera i korespondenta wojennego, tego z czym się spotyka nie tylko w terenie, 
  • daje obraz tego co się działo podczas przemian i zdobywania niepodległości przez afrykańskie państwa - chociaż pokazane na przykładzie RPA, to jestem pewien, że odnieść się można do każdego innego państewka, gdzie toczyły się wojny plemienne,
  • obrazuje ten samoistny proces kiedy człowiek obojętnieje na krzywdę drugiego człowieka. 

Jeżeli ktoś szuka konkretnych informacji z zakresu historii najnowszej to - - - będzie musiał sporo doczytać, bo jednak to wspomnienia konkretnych wydarzeń obserwowanych przez obiektyw aparatu, a nie pozycja popularnonaukowa. 



FILM



"Człowiek o żelaznych pięściach" w reżyserii RZA. Znowu ukłon w stronę chińskiej kinematografii - tym razem filmów spod znaku wu tang. Miłość do tego gatunku widać i słychać w twórczości RZA i chłopaków z Wu Tang Clanu od pierwszej płyty. Historia fajnie zatacza koło, jeden z kawałków (już nie pamiętam który) słyszymy na napisach początkowych. Będzie naprawdę bardzo krótko, bo nie ma sensu się rozpisywać. Tutaj nie chodzi o historię, chodzi o napieprzanie się i o tym jest ten film. To rasowa chińska rozpierducha. Pomysłowe i cieszące oko choreografie, świetni fighterzy walczący każdy swoim własnym stylem, ładne scenografie. Bardzo udany hołd - nie da się tego rozpatrywać w kategorii odgrzewanego kotleta, bo od pierwszych minut czuć o co twórcom chodziło. Produkował to Tarantino i wiecie co, podobało mi się to bardziej niż rozwleczone "Django", chociaż nie twierdzę, że "Człowiek o żelaznych pięściach" to lepszy film. 







* pomyślałem że najlepszym żartem będzie wrzucić tutaj jakiś wpis.