wtorek, 15 grudnia 2009

W-WA - komiksowy reportaż ze stolicy

U mnie w domu jakoś nie kupuje się prasy codziennej i lokalnej. Raz na jakiś czas jest Wyborcza albo RzP, a od wielkiego dzwonu Moje Miasto albo któreś z wersji Życia Pabianic (wychodzą trzy). Gdy jakaś gazeta już jest, to zazwyczaj pierwsze co robię to szukam strony z komiksami, z dowcipnymi rysunkami albo chociaż z karykaturą lokalnego polityka. Zdarza się, że jak stoję po bułki to biorę do łapy MM i szukam rysunków Błażeja Kurowskiego. Taka moja prywatna głupotka. Pewnie wiele osób to robi. Polują na Garfilda albo pasek z Dilbertem. Warszawiacy mieli wyjątkowe szczęście, bo przez kilka lat mogli czytać krótkie reportaż, właśnie w komiksowej formie. Wiosną Kultura Gniewu mi umożliwiła zapoznanie się z nimi wydając je w formie albumu.

Pierwsze co się rzuca w oczy to bardzo nietypowy format tego wydania. Na "Komiks W-WA" składają się 123 pionowe paski (z prawie 150 opublikowanych), które przez cztery lata ukazywały się w Gazecie Stołecznej. Nie pocięto, nie poprzerabiano. Bardzo fajnie to wygląda i chociaż z deka nieporęczne, to jednak chwali się, że ten wielce oryginalny album wygląda tak jak wygląda. Za scenariusze odpowiadał Alex Kłoś i Tomek Kwaśniewski, a rysował Przemek Truściński. Olbrzymia większość to zapisy rozmów ze zwyczajnymi mieszkańcami Warszawy. Są policjanci, rowerzyści, ochroniarze, sklepikarze, radni, maturzystki, kierowcy wszelacy i nawet dżokej. Przypominało mi to momentami trochę przedstawienia zawodów z książeczek dla dzieci. "To pan policjant. Pan Policjant łapie przestępców i kieruje ruchem." Tyle że tutaj zamiast tego Pan Policjant je kebab albo opowiada jak to się dobrze mu się z kolegą chodzi w parze. Raz te rozmowy są zabawne, innym razem trochę mniej, ale raczej zawsze mają jakąś pointe. Czasami te komiksy nawiązują do ważniejszych wydarzeń (Pomarańczowa Rewolucja, protesty pielęgniarek, wybory do parlamentu), informują o jakiejś akcji, a czasami są to po prostu sielskie obrazki z plaży bądź parku. Mimo, iż pomysł niecodzienny, to gdyby nie niesamowita kreska Trusta, nie sięgnąłbym po to. Bo może to i fajny przykład reportażu, ale myślałem sobie: "Co mnie obchodzi pani Krysia z warzywniaka albo pan Sylwester, który łowi w Wiśle? Ja nawet Warszawy nie lubię!" Dopiero jak miałem komiks w łapie, jak zobaczyłem rysunki Truścińskiego, powiedziałem z zachwyte "Ło!", to nabrałem ochoty na tą pozycję. Kapitalne kadrowanie, świetna mimika twarzy bohaterów, tła, kolory, liternictwo - to wszystko wpływa na bardzo dobry odbiór "Komiksu W-WA". Miałem go w domu kilka miesięcy i czasami sięgałem tylko żeby przejrzeć, popatrzeć jak facet rysuje.

Mimo sceptycznego podejścia i oporów względem tej pozycji z lektury jestem bardzo zadowolony. Może trzy rozmowy/historie nie przypadły mi do gustu. Myślę, że to pozycja warta posiadania w domowej biblioteczce, szczególnie dla ludzi kochających naszą stolicę.

niedziela, 13 grudnia 2009

Wieści z blogosfery

Wszystkich, którzy czekają na jakiś tematyczny wpis muszę rozczarować. Dzisiaj trochę reklamowania i polecania. Obiecuję, że w grudniu pojawi się kilka postów (część z nich nawet jest na ukończeniu). Będzie o dobrych komiksach, komediowych anime, kiepskich horrorach i cholera wie o czym jeszcze. Do rzeczy.

  • Burial, człowiek odpowiedzialny za jedną z pierwszych stron o Stephenie Kingu (w swoim czasie była zresztą najlepsza), zapalony kolekcjoner, miłośnik filmów spod znaku horror i science fiction, seriali i książek, prywatnie cholernie sympatyczny i życzliwy kolega, perfekcjonista o gigantycznej wiedzy i na dodatek mój ziomek (jedno miasto, jedna podstawówka), założył wielotematycznego bloga, którego później podzielił na trzy: kolekcjonerskiego - Martwa Strefa, kulturalnego - Pulp Coolture i technicznego - redsocket (cóż za masakrycznie długie zdanie). Jeżeli ktoś jest ciekaw jak wygląda jedna z największych kolekcji (książki, filmy, komiksów, czasopisma, gadżety wszelakie) kingowych w Polsce, to musi koniecznie do niego zajrzeć. Opisuje też pierwsze wydania i rzeczy o których nieKingowcom się nie śniło. Poza tym, w przeciwieństwie do mnie, potrafi krótko i treściwie opisać film (to na tym drugim) i do tego wyjaśnić jak zrobić górne menu w bloggerze (na trzecim).
  • Mando, o którym pisałem w momencie, gdy założył bloga poświęconemu Star Wars, nie pozostał dłużny i również zaczął dzielić się swoją Kingową kolekcją. Jego zbiór również spokojnie można zaliczyć do największych w Polsce. Dla kogoś komu wystarczy jeden egzemplarz książki na półce albo przechadzka do biblioteki, to co tam zobaczy z pewnością wyda się niezrozumiałe. Dla mnie natomiast zagadką jest czemu wybrał taką banalną nazwę. Zdecydowanie bardziej pasowałoby coś w stylu: "Kingowiec - historia choroby" albo "Niekończąca się kolekcja".
  • Prawie dwa lata minęły od postu o blogujących Karpiach. O ile pisarze trzymają się dobrze, to "wolni blogerzy" się wykruszyli. Z trójki, o której pisałem aktywny został tylko Guru, który na swoim The Horror Hall of Fame regularnie znęca się nad filmami spod znaku grozy. Później dołączyła do nich redaktorka Carpe Noctem, przyszła anglistka i tłumaczka - Crusia i głupio byłoby mi przy tej okazji nie wspomnieć. Jeżeli lubicie książkowe horrory (ale nie tylko) to zajrzyjcie na jej Kawę i fantastykę.
  • Od jakiegoś czasu prowadzę trzeciego bloga (o tym zaraz) i poprzez komentarz pod jednym ze wpisów trafiłem na świetne i zabawne Fast Food Eaters. O czym można tam przeczytać? Praktycznie o wszystkich przejawach szybkiego jedzenia (czy jak kto woli śmieciożarcia). Jest o daniach gotowych, mrożonkach, zupkach instant, słodyczach, a i również o piwach. Idealne miejsce dla studentów i ludzi, którzy muszą sobie robić obiad, a niekoniecznie to potrafią, bądź mają na to czas.
  • Parę dni temu trafiłem na Komiksiki, więc linkuję. Odpowiada za nie kaerel (który jakiś czas temu pozbawił się swojego bloga) i rysovek. Takie centrum z adresami blogów i stron polskich komiksiarzy. Niby katalog linków, ale fajne.
  • No i na koniec o tym, o czym część nie wiedziała, część udawała, że nie wie, a ja od kilku miesięcy stukałem tam opisy piw, które wypiłem. Dlaczego założyłem bloga o piwie i jak do tego doszło można przeczytać na miejscu. Dlaczego Experiment Beer nazywa się tak a nie inaczej? No więc... nawet nie macie pojęcia ile piwnych domen już pozajmowali. Ciężko było znaleźć coś fajnego, a przy tym w moim stylu i najlepiej po angielsku. W pewnym momencie doszło do mnie, że fajnie gdyby był jakiś charakterystyczny skrót. EB kojarzy się z dość dobrze, a rozwinięcie jakoś samo mi się narzuciło. Link czai się pod obrazkiem na górze menu. Zachęcam do odwiedzania, czytania, ale przede wszystkim picia tego co polecam. Będzie mi miło.
No i flcl w końcu (!) dorobiło się listy linków, która będzie sukcesywnie uzupełniana.

czwartek, 10 grudnia 2009

Żółta jesień

Parę miesięcy temu, natrafiałem na różnych stronach na wywiad z Quentinem Tarantino, w którym, przy okazji promocji "Death Proof", opowiadał o 20 najlepszych filmach jakie powstały w ciągu ostatnich 17 lat (od 1992, czyli momentu kiedy nakręcił "Wściekłe psy"). To, że Quentin ma specyficzny gust można odczuć oglądając filmy które wyreżyserował, napisał, wystąpił i na które wyłożył pieniądze. Z tą dwudziestką nie jest inaczej. Przewija się parę naprawdę świetnych obrazów, które uwielbiam i do których wracałem kilkakrotnie. Kilku nie znałem, dodałem sobie do listy "do nadrobienia" i akurat tak się złożyło, że tej jesieni obejrzałem trzy: "Gra wstępna", "Zagadka zbrodni" i "Joint Security Area". I muszę się z Tarantino zgodzić, wszystkie są jak najbardziej godne polecenia.



Na pierwszy ogień poszła "Gra wstępna" Takashiego Miike. Na wstępie pochwalę osobę, która zafundowała nam tytuł. Ten polski jest świetny i co się chyba nigdy nie zdarza... jest lepszy od oryginalnego. Ale do rzeczy. Miike to prawdziwy tytan pracy. Facet się nie opieprza, kręci kilka filmów rocznie. Większość jest moim zdaniem średnia, ale w tej olbrzymiej filmografii znajdzie się kilka bardzo dobrych, albo nawet wybitnych, filmów. "Gra wstępna" łapie się właśnie do tej ostatniej grupy. Jest to historia Shigehariego Aoyamy - faceta, któremu umiera żona i po dekadzie samotnego wychowywania syna, postanawia zmienić stan cywilny. Z pomocą przychodzi przyjaciel - producent filmowy. Postanawiają zorganizować lewy casting i wśród kandydatek do filmu znaleźć najbardziej odpowiednią kobietę na wybrankę serca. Uwagę Aoyamy przykuwa urodziwa była baletnica Asami. Umawia się z nią, randkuje i w końcu zabiera na romantyczny weekend, podczas którego lądują w łóżku. W tym momencie kończy się sielanka. Asami znika, a zakochany Shigeharu rusza na poszukiwania. I trafia w sam środek koszmaru, który kończy się makabrycznie w jego salonie.

"Gra wstępna" to nie jest jeden z tych głupawych filmów, których Miike poczynił przez lata. Nie ma gangów, cyborgów yakuzy, szalonych mafiozów. To historia zwykłego, korpulentnego faceta, który szukał bliskości i ciepła. Film przeraża swoim realizmem, prawdopodobieństwem, że taka sytuacja, może przytrafić się każdemu. Tobie albo twojemu znajomemu, który szuka dziewczyn przez portal randkowy. Poraża mnie myśl, że nieśmiała i na pozór niewinna dziewczyna, którą oglądamy na przesłuchaniu, może być w rzeczywistości sadystyczną bestią, rozkoszującą się maltretowaniem innych i zadawaniu cierpienia. Jest coś, co nie pozwala nie odebrać "Gry wstępnej" na serio. Przemoc jest tam do bólu autentyczna, a aktorzy cholernie przekonywujący. Uczucia Aoyamy wydają się jak najbardziej szczere i niewinne, także podczas tego ostatniego, niezbyt miłego spotkania z Asami czułem olbrzymi żal i smutek. Miike zawarł sporo charakterystycznych dla siebie elementów. Oprócz makabrycznych i krwawych tortur, prowadzi poprzez sny swoją grę z widzem. "Faza w fazie", gdzie nie wiadomo co jest prawdą, a co wytworem majaczącego umysłu i nawet brutalnie prosta historia staje się nie do końca jasna. Oczywiście nie jest to film idealny. Ogląda się go dosyć ciężko, ze względu na ślimacze wręcz tempo. Historia toczy się powoli, niespiesznie. Reżyser pozwala nawet na to, żeby widz się momentami ponudził. Ale ostatecznie uderza z siłą huraganu i pozostawia z uczuciem zadowolenia i dziesiątkami kłębiących się w głowie myśli.

Drugim "żółtym" filmem, który łyknąłem z olbrzymią przyjemnością była koreańska "Zagadka zbrodni" Joon-ho Bonga (reżysera kapitalnego "The Host") - thriller kryminalny z grającym na nosie policji seryjnym mordercą. Przemysł filmowy Korei Południowej nie przestaje mnie zadziwiać. Z każdym kolejnym filmem dochodzi do mnie, że to właśnie tam powstają najciekawsze produkcje. Koniec lat 80tych, małym miasteczkiem wstrząsa fala morderstw o podłożu seksualnym. Miejscowa policja dostaje wsparcie w postaci młodego inspektora ze stolicy. Mimo ich usilnych starań, zatrzymywania kolejnych podejrzanych, przesłuchiwania co rusz to nowych świadków i wprowadzania nowych metod śledczych, morderstwa cały czas się powtarzają, a sprawca pozostaje nieuchwytny. Podwalinami dla fabuły ma być historia prawdziwego seryjnego mordercy - pierwszego, który sterroryzował Koreę Południową. Na tle tych wydarzeń Bong pokazuje jednak nie tylko policyjną robotę. W pewnym momencie na pierwszy plan wychodzi starcie starego z nowym. Dramat młodego, pełnego ideałów inspektora, skonfrontowanego z działającym od lat, chorym systemem małej komendy. Na porządku dziennym jest wymuszanie zeznań, bicie i tortury czy podkładanie dowodów. Nie liczą się ludzie, rzetelność, sprawiedliwość czy możliwe, przyszłe ofiar. Ważny jest wynik i zdjęcie w lokalnej gazecie. Maluje się smutny obraz głupoty i krótkowzroczności, który spokojnie można byłoby przełożyć na nasze polskie, peerelowskie realia.


Wydaje się, że gatunek całkowicie wyeksploatowany, wałkowany tysiąc razy w kinie i telewizji, a jednak film Bonga jest cholernie świeży, niesamowicie inteligentny i przede wszystkim niepodobny do niczego co dane mi było obejrzeć. Słuchając jak Tarantino mówi, że jest to najbardziej interesujący i złożony film na jego liście, nawet przez głowę mi nie przeszło, że będzie w tym tyle prawdy. Zostałem cholernie pozytywnie zaskoczony. "Zagadka zbrodni", oprócz historii którą napisało życie, ma diabelnie dobry scenariusz, masę napięcia, odrobinę humoru, akcję i świetne postaci. Burackiego detektywa fenomenalnie zagrał Kang-ho Song, jeden z moich ulubionych koreańskich aktorów. Partneruje, a może raczej stawia, mu się Sang-kyung Kim. Z przyjemnością oglądałem pojedynek tych dwóch charyzmatycznych, świetnie wykreowanych bohaterów. Niesamowicie wciągający, momentami w swoim oddziaływaniu dołujący kawał porządnego kina. Nieśmiało snuję sobie przypuszczenia, że sam mistrz thrillera - David Fincher, przygotowując się do "Zodiaca" mógł szukać inspiracji u Bonga. Jeden z najlepszych filmów jakie widziałem tego roku (jak nie w ciągu ostatnich... 17 lat).

Ostatnim, o którym napiszę kilka zdań, jest "Joint Security Area" - dramat polityczny, jednego z najbardziej znanych w tej chwili koreańskich reżyserów, Chan-wook Parka. Zaskoczył mnie mocno tym filmem i udowodnił, że jest twórcą wszechstronnym, czującym się dobrze w szalonej komedii, kinie ekstremalnym jak również w bardziej stonowanych i poważnych klimatach. W strefie zdemilitaryzowanej oddzielającej Koreę Północną od Południowej, zamordowano dwóch żołnierzy z północy. Groźba konfliktu staje się jak najbardziej realna i wszyscy mają wrażenie, że siedzą na beczce prochu. Przybywa niezależna śledcza, która ma rozwiązać sprawę, ale obie strony utrudniają poznanie prawdy. Pani major Jean stopniowo odkrywa kolejne części układanki, porównuje zeznania, obala teorie i demaskuje kłamstwa. Obraz całości jaki się przed nią rysuje jest jednak dość nieoczekiwany - otóż żołnierze, którzy brali udział w incydencie, mimo wpojonej do siebie nienawiści byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni. Więc co się stało feralnej nocy?

Na ostateczne rozwiązanie zagadki trzeba poczekać do końca filmu, ale dość łatwo je przewidzieć, bo tak naprawdę to nie jest to w tym wszystkim najważniejsze. Początkowo byłem trochę rozdrażniony słabym tempem akcji i średnią intrygą. Gdy już całkowicie wsiąkłem w klimat, z irytacją oglądałem finałową strzelaninę i czekałem na chociaż jedną, wspominkową scenę z nocnych spotkań. Park nakręcił film o poczuciu winy i przyjaźni, która teoretycznie, nie mogła mieć miejsca, bo zabrania jej nie tylko regulamin wojskowy, ale również wpajany od dzieciństwa światopogląd. A jednak. Po obu stronach granicy żyje ten sam naród i okazuje się, że tych żołnierzy niewiele różni. Czują się w swoim towarzystwie nawet lepiej niż ze swoimi rodakami. Nie jest oczywiście cukierkowo. Bohaterom towarzyszy niepewność, napięcie i czujność. Wydaje mi się, że z perspektywy Europejczyka i tak nie jestem w w stanie w pełni wszystkiego zrozumieć. Mimo to, czerpałem z seansu dużo przyjemności, większość zachowań była dla mnie czytelna, no i sporo się o Korei dowiedziałem. Jeżeli kogoś zainteresował "Phenian" Guy'a Delisle'a, bądź wojenne "Braterstwo broni" to myślę, że "Joint Security Area" zaspokoi głód wiedzy.

Polecam wszystkie trzy. Chociaż gatunkowo bardzo się różnią mają sporo wspólnego: są porządnie zrealizowanymi, dobrze zagranymi, inteligentnymi produkcjami. Z listy Tarantino zostało mi sześć filmów i byłoby super, gdyby chociaż w połowie dorównywały "Grze wstępnej", "Zagadce zbrodni" i "Joint Security Area" poziomem.

czwartek, 26 listopada 2009

Uniwersalny zregenerowany

W 1992 roku wszedł do kin "Uniwersalny żołnierz" Rolanda Emmericha - jeden z niewielu filmów o zombie, gdzie żywe trupy wyglądają bardziej na żywe niż na trupy, a do tego jeszcze gadają, biegają i ogólnie są sprawniejsi niż byli przed śmiercią. Przez wiele lat był to jeden z moich ulubionych filmów, a katowaniu go na VHSie nie było końca. Wiem, że nie jest to żadne "wielkie kino". Ot, dobrze zrealizowana kopana sensacja z Jean-Claude Van Dammem i Dolphem Lundgrenem. Trochę strzelania, trochę ścigania, trochę humoru i oczywista oczywistość: pośladki Van Damma - ten gościu latał z gołym tyłkiem chyba w każdym swoim filmie z lat 80tych i 90tych.


Naprodukowali kilka sequelów "Uniwersalnego żołnierza". Najpierw dwa bardzo szajsowate z Burtem Reynoldsem i całkowicie nową obsadą, a później jeszcze jeden w którym powrócił Van Damme. Nawet nazywał się "Uniwersalny żołnierz: Powrót". Pamiętam, że było to jedno z pierwszych DVD, które można było wypożyczyć w osiedlowej wypożyczalni, ale w momencie kiedy drobiliśmy się odtwarzacza to filmu już tam nie było. Obejrzałem go kilka lat temu, na TVNie i ciężko mi go nazwać dobrym. I pewnie przeszedłbym obok trailera najnowszego filmu o wskrzeszonych żołnierzach, gdyby nie fakt, że powraca oryginalna obsada! W "Universal Soldier: Regeneration" będzie grał Lundgren, będzie grał Van Damme, a na trzeciego, strzelającego muszkietera doczepiono im fightera Andreja "Pitbulla" Arlovskiego. Zabrakło Ally Walker, ale pewnie nie udało się jej jakoś sensownie wcisnąć w fabułę. Chociaż, prawdę powiedziawszy, obawiam się, że nie uda im się sensownie wytłumaczyć powrotu Andrew Scotta. Facet został zmielony na farmie Deveraux, a w trailerze biega dość żwawo. Nieważne. Nie spodziewam się niczego wielkiego, ale z drugiej strony... nie mogę się doczekać! Holy shit! Taki powrót jak najbardziej mi odpowiada. Dolph i JCVD znowu razem! Film miał już swoją premierę na tegorocznym Fantastic Fest i spotkał się głównie z pozytywnym odbiorem. Film leci prosto na DVD z premierą na początku lutego przyszłego roku. A jak to będzie wyglądało, możecie się przekonać z poniższego trailera.


wtorek, 24 listopada 2009

Baśnie marsz!

Wspominałem przy okazji wpisu o trzecim tomie "Baśni" Willinghama, że prawdziwie wyborna uczta czeka na czytelnika dopiero przy lekturze następnej części. O ile trzy pierwsze albumy można było spokojnie nazwać niespiesznym i przydługim wstępem (co zresztą również zauważył Paweł na Motywie Drogi) to "Baśnie. Marsz drewnianych żołnierzyków" jest pozycją, w której akcja rusza z kopyta, wprowadza historię na nowe tory i w pełni wykorzystuje potencjał jaki drzemie w pomyśle.

"Baśnie. Marsz drewnianych żołnierzyków" to grubaśny album, którego każda strona jest warta tych okładkowych 60 złotych. Na pierwszy ogień dostajemy rysowany przez Craiga Russella "Ostatni Bastion" - opowieść Niebieskiego Chłopca o ostatnich dniach desperackiej obrony przejścia (z krainy Baśniowców do świata Docześniaków) oraz o jego miłości do Czerwonego Kapturka. Utrzymany jest w konwencji bardziej klasycznego fantasy, z całą tą charakterystyczną otoczką: wielkim zamkiem, rycerzami, orkami, trollami i wielką bitwą. Kawał dobrej historii, i to od strony fabularnej, jak i od strony wizualnej. Russell na tych prawie 50 stronach serwuje szczegółowe, klimatyczne rysunki, które idealnie pasują do średniowiecznej stylistyki. Poza tym jest w tym komiksie coś nieuchwytnego, co powoduje, że po skończeniu go, człowiekowi naprawdę jest przykro. Czy to ukłucie smutku, gdyż oglądamy upadek świata marzeń, czy może spowodował to rychły koniec romansu, czy też ostatnie strony z popijawy i toast jaki wygłasza Niebieski. Nie wiem. W każdym razie, "Ostatni Bastion" to świetny wstęp do świetnego albumu i chociaż ciężko nazwać go przystawką, to jednak daniem głównym jest "Marsz drewnianych żołnierzyków".

Zaczyna się tym, że kampanię wyborczą Księcia Uroczego, polegającą głównie na rozdawaniu stanowisk i dawaniu obietnic, przerywa niecodzienne wydarzenie. W świecie rzeczywistym zjawia się Czerwony Kapturek, której podobno udało się uciec z niewoli Adwersarza. Z tym, że jej relacja nie do końca trzyma się kupy i powoli wychodzi na jaw, że dziewczyna nie jest do końca tym za kogo się podaje. W tym samym czasie pojawiają się w Nowym Jorku tytułowe drewniane żołnierzyki. Rozbrajają, dozbrajają się i planują zniszczyć Baśniogród. W końcu dochodzi do ataku na Woodland. Bitwa jest bardziej zaciekła i spektakularna niż ta, którą mieliśmy okazję oglądać, kilkadziesiąt stron wcześniej, w pierwszej historii. Olbrzymie zastępy, wydawałoby się nieśmiertelnych kukieł, przetrzebiają szeregi Baśniowców. Giną kolejne postaci, podejmowane są coraz to bardziej rozpaczliwe próby obrony, ale sytuację ratuje dopiero, bad guy numer jeden, ulubieniec wszystkich - Wilk. I chociaż rezultat wydawał się od początku dobrze znany, to późniejsze reperkusje tego wydarzenia, jak i liczba ofiar po stronie dobrych mnie dość mocno zaskoczyły. Za oprawę graficzną odpowiadał Mark Buckingham. Jak zawsze odwalił kawał dobrej roboty i jak można się domyśleć, najjaśniejszym momentem w komiksie jest właśnie ta niesamowita walka. Dał poszaleć wyobraźni i łapie, dzięki czemu jesteśmy świadkami prawdziwie epickiego wydarzenia. Udało mu się oddać rysunkami chaos i brutalność bitwy, a przy tym widać tą fantastyczność "Baśni". Oprawa jest pierwsza klasa. Nacieszyć oko mogłem praktycznie każdym kadrem (i oczywiście okładkami Jamesa Jeana).

Trochę się bałem tego tomu. Miałem wrażenie, że Willingham chociaż nie ucieka od konfliktów, to boi się większych konfrontacji. Zrobił tak w tomie drugim, gdzie wybuch stodoły zakończył wojnę domową. Tutaj jedzie po bandzie. Zrzuca na Woodland kataklizm i bez problemu pozbywa się kilku drugoplanowych postaci. "Marsz drewnianych żołnierzyków" jak dla mnie zamyka w pewien etap w tej serii. Jeżeli kiedykolwiek dojdzie do tej zapowiadanej serialowej ekranizacji, to myślę, że byłby to idealny moment na koniec pierwszego sezonu. Zmienia się trochę układ sił w Baśniogrodzie, sugerują nam delikatnie kim może być Adwersarz (piszę to dlatego, że się przypadkiem tego dowiedziałem) i przede wszystkim otwierają się pewne drzwi, które do tej pory były zamknięte. W końcu Baśniowcy nie są pozostawieni sami sobie i swoim intrygom (wcześniej ze sceny zszedł Sinobrody i Złotowłosa), ale pojawia się przeciwnik, który do tej pory był tylko mglistym wspomnieniem. To naprawdę obszerna historia, oryginalnie ukazała się w 8 zeszytach. Dodajemy do tego "Ostatni Bastion" i dostajemy 240 stron wyśmienitego komiksu. Warto było przebrnąć przez słabszy początek, by później przeczytać ten album. "Baśnie" rozwinęły skrzydła i pokazały się z naprawdę świetnej strony.

piątek, 20 listopada 2009

Skoro jesteśmy przy balonach...

O francuskim "Czerwonym baloniku" dowiedziałem się kilka dni temu od Kamili, kiedy podesłała mi link, sugerując, że latający dom Pixara, mógł mieć inspirację w finale tej opowieści. Jest to krótki metraż z 1956 roku wyreżyserowany przez Alberta Lamorisse. Utrzymana w fantastycznej konwencji historia chłopca, który pewnego dnia, w drodze do szkoły znajduje czerwony, żyjący własnym życiem balonik. Od tej chwili chłopiec i balon wydają się nierozłączni, co wzbudza wesołość i zazdrość najmłodszych, ale również złość i frustrację u dorosłych. Opowieść, niby zabawną, z kilkoma naprawdę komicznymi sytuacjami, to jednak ostatecznie odebrałem ją jako dość smutną. Idealnie obrazuje ukrytą w ludziach głupią, bezmyślną zawiść i wynikającą z tej zazdrości chęć odebrania czy zniszczenia. "Czerwony balonik", mimo iż praktycznie pozbawiony dialogów, otrzymał Oscara w kategorii oryginalny scenariusz, co wydaje mi się, że jest precedensem (nie przypominam sobie drugiej krótkometrażówki nagrodzonej poza swoją kategorią). Został również nagrodzony Złotą Palmą (za najlepszy film krótkometrażowy) i specjalną nagrodą BAFTA.

Obraz kręcono w okolicach paryskiej dzielnicy Belleville. I jest to prawdopodobnie jeden z niewielu filmów gdzie możemy podziwiać oryginalną zabudowę tego miejsca. 95% tego co możemy zobaczyć już nie ma, zostało zburzone dekadę później. Jeżeli ktoś ma ochotę wybrać się w krótką podróż po paryskich uliczkach to koniecznie powinien obejrzeć ten film. Moim zdaniem warto, nawet jeżeli nie przepada się za "starym kinem".


czwartek, 19 listopada 2009

Odlotowo. Balonowo!

Mimo, iż w grudniu zeszłego roku, zarzekałem się, że będę częstym gościem na seansach 3D, z wybraniem się na kolejny w tej technologii czekałem 11 miesięcy. Jakoś się do tej pory nie złożyło, chociaż kino kusiło. A to morderstwa w Walentynki, a to ekranizacja książki Neila Gaimana, a to oszukiwanie przeznaczenia po raz czwarty. I nic mnie jakoś ostatecznie nie przyciągnęło. Dopiero najnowsza produkcja Pixar Animation Studios była czymś co miałem szczerą ochotę obejrzeć w podwójnych okularach. No i niestety. O ile na "Piorunie" zachwyciłem się 3D o tyle teraz mój entuzjazm wyraźnie osłabł. Co nie znaczy, że animacja była zła.


Bo "Odlot" jest świetny. Już swoim poprzednim filmem Pixar pokazał, że nie boi się zrobić czegoś bardziej dojrzałego, że chce sprzedawać widzowi trochę inne historię niż te do których przyzwyczaiły nas tabuny futrzaków. Także i tym razem również wychodzi przed szereg. Bohaterem uczynił starca. Nie podskakującego, dziarskiego faceta z brodą jakim był Merlin w "Mieczu w kamieniu", ale upartego, zgorzkniałego dziadka, który musi podpierać się laską i jest głuchy jak pień bez aparatu w uchu. Wydawać by się mogło, że strzelili sobie tym samym w kolano i nawet spece od marketingu z Disney'a kręcili nosami i wróżyli porażkę. A jednak się udało! Ludzie poszli do kina i oszałamiająca ilość się w filmie zakochała. Co mnie urzekło to pierwsze 20 minut. To jedna z najlepiej opowiedzianych historii miłości jakie udało się pokazać w filmie animowanym. Wzruszająca i zadziwiająco normalna. Bez heroicznych wyczynów i burzliwych dziejów. Prawdziwa, ciepła i w pewien sposób kojąca. "Odlot" to jeden z tych filmów, na premierę którego mocno czekałem. Czytałem recenzje, słuchałem podcastu i wiedziałem co mnie czeka. Byłem przygotowany na chwytające za serce sceny, ale gdzieś w głębi siebie, sądziłem że ludzie trochę przesadzają, że na pewno nie będę płakać na początku filmu. Czasy "Króla Lwa" bezpowrotnie minęły, ale i tak, w scenie gdzie Carl zostaje sam, nie udało mi się opanować wzruszenia. Dobrze, że Kamila miała naszykowaną paczkę chusteczek.


Dalej film robi się już zdecydowanie bardziej zabawny i mimo, że utrzymany jest w lżejszym klimacie, to chwilami dalej jest strasznie nostalgiczny. Jak raczej nie płaczę na filmach, to tutaj broda zatrzęsła mi się jeszcze ze dwa razy. Ale wróćmy do humoru. Pojawia się gruby, gadatliwy harcerz Russell, źródło kilka naprawdę śmiesznych gagów, a później dołącza do niego ptaszysko Stefan i gadający pies As. Zwierzęta były niewyczerpanym źródłem mojego rechotu. Stefan rozśmiesza przede wszystkim swoją ptasią... mimiką. Czasami wystarczył u niego jeden ruch głowy, mrugnięcie okiem czy podniesienie nogi, by wywołać u mnie atak śmiechu. As natomiast rozkłada na łopatki swoim psim, szczerym, prostolinijnym myśleniem. Pixarowi udało się coś podobnego z mewami w "Gdzie jest Nemo?", tyle że As i tak bije je wszystkie na głowę, a do tego ma jeszcze ze sobą całą zgraję innych, gadatliwych czworonogów. Sporą zasługę ma w tym bardzo dobry poziom dubbingu. Cezary Pazura jako gadający pies jest bezbłędny i chyba tą kreację stawiam na równi z jego Sidem Leniwcem. Kacper Cybiński podkładający głos pod Russella również wypadł świetnie i aż miło, że w końcu Polacy poszli po rozum do głowy i dzieciom przestały użyczać głosu kobiety.

Animacja była świetna, chociaż nie był to już taki zachwyt jak w przypadku "WALL.E-ego" czy "Ratatuj". Postaci, jak postaci. Nie jestem wielkim miłośnikiem pixarowskich modeli. Zdecydowanie lepiej wychodzą im zwierzęta, potwory, zabawki i roboty. Ale przymknijmy na to oko. Świetnie prezentowała się dżungla, dom podczepiony do tysięcy baloników wyglądał bajecznie, ale przez okulary nie mogłem się cieszyć intensywnymi kolorami, którymi tak bardzo kusił trailer. Wszystko było przygaszone. Na dodatek przy scenach akcji miałem wrażenie, że obraz się rozmywa. "Odlot" był praktycznie pozbawiony efektów 3D. Była głębia, fajnie, że widoczki nią olśniewały, ale nie stwierdziłem chyba ani jednego, takiego robionego typowo pod 3D zabiegu. Nic nie leciało, ani nie wybiegało z ekranu, nie było wybuchu od którego trzeba było się uchylić. Sama zapowiedź "Opowieści wigilijnej" była bogatsza pod tym względem od produkcji Pixara, chociaż tak ciemna, że momentami gówno było widać. Po wyjściu z kina, trochę żałowaliśmy, że nie poszliśmy na zwykły, klasyczny seans.

"Odlot" jest jak dla mnie wielce udanym filmem. Z sali wychodziłem z uśmiechem od ucha do ucha. Był zabawny, ciepły, grający na uczuciach i o dziwo pełen akcji. Naprawdę nic nie zapowiadało, że będzie to kino przygodowe, a takie właśnie jest. Może nie Indiana Jones, ale sporo tam pościgów, latania, skradania się i nawet jest walka na miecze. Zaskakujące biorąc pod uwagę to, jak się film zaczyna i fakt, że bohaterami są Azjata z dużą nadwagą i staruszek, który do tej ledwo chodzi.


Przed właściwym filmem oczywiście Pixar wrzuca krótkometrażówkę. Czasami się zdarza, że są one śmieszniejsze niż to na co się tak naprawdę przyszło. Na szczęście tym razem była to tylko wisienka na przepysznym torcie! "Partly Cloudy" - short o chmurze, która robi dzieci i wiernym bocianie, który te dzieci dostarcza przyszłym rodzicom, nie zawodzi. Jest świetnie od strony wizualnej, a co najważniejsze, można pokładać się ze śmiechu. Niby banalny pomysł, ale podano to w sposób bezbłędny. Strasznie pocieszne to. Jak ktoś nie widział, to można pewnie znaleźć na YouTubie. Po prostu miodzio!

środa, 18 listopada 2009

Hamlet na Harley'u

Już dawno przestałem być serialowym maniakiem, który śledzi newsy i sprawdza wszystkie nowości, które emitują za oceanem. Raz na jakiś czas skuszę się na nowość i jeżeli mi wybitnie podejdzie to nie odpuszczę po dwóch odcinkach. W zeszłym roku, wśród tytułów, które zacząłem oglądać było wyśmienite "Sons of Anarchy". Wspominałem o już o tej produkcji i osoby jej ciekawe odsyłam do wpisu sprzed ponad roku. Dzisiaj chciałbym napisać o pewnej rzeczy, którą zauważyłem śledząc tydzień w tydzień poczynania bohaterów. Jedną z tych, którą muszę się podzielić szerszemu gronu. Kurt Sutter robi współczesną wersję "Hamleta", a przynajmniej mocno inspiruje się tragedią Williama Szekspira.

Pierwszą rzeczą jaka naprowadziła mnie na "Hamleta" są słowa Gemmy - matki Jaxa, które wypowiedziała do swojego drugiego męża Claya, i które są powtarzane dość często w przypomnieniu tego co było w poprzednich odcinkach: "John przemawia do niego zza cholernego grobu". Jax Teller, znajduje w pierwszym odcinku, maszynopis autorstwa swojego zmarłego ojca, założyciela Sons of Anarchy Motorcycle Club. Jest to manifest, spowiedź i jednocześnie wizja tego czym miał być klub. Pod wpływem tekstu Jaxowi udaje się dostrzec, że to czym się stał on i jego towarzysze, jest tym, czego jego ojciec się najbardziej obawiał. Powoli zaczyna kierować się wskazówkami twórcy SoA. Próbuje wprowadzić ich na nowe tory, skupia się na legalnym biznesie, występuje przeciwko Clayowi, który obecnie szefuje motocyklistom i który uosabia wszystkie te przeciwne wartości, którym hołdował John Thomas Teller. Clay Morrow jest Królem Klaudiuszem, a Jax, podejmującym walkę o spuściznę ojca, Księciem Hamletem (jest nawet wielokrotnie nazywany przez agentkę ATF 'księciem'). Maszynopis ma być źródłem odrodzenia, ale prawdopodobnie doprowadzi wszystkich do wielkiej tragedii. Jest początkiem rozłamu i co raz to gorszych spięć. I jest przede wszystkim esencją Johna Tellera - duchem Króla Hamleta, który pokazuje synowi prawdę.


Druga sprawa to związek Gemmy i Claya. W jednym z odcinków pierwszego sezonu, dość dobitnie zasugerowano widzowi, że za śmierć starego Teller odpowiedzialny jest jego towarzysz broni, współtwórca Synów Anarchii - Clay. Można również odnieść wrażenie, że matka Jaxa doskonale o tym wiedziała i miała z nim romans (chociaż w dramacie Szekspira nie jest to powiedziane wprost). Także szybko zmieniająca męża Tellerowa jest lubującą się w przepychu Królową Gertrudą. Oprócz tej czwórki i inni bohaterowie "Sons of Anarchy" są skonstruowani na podobieństwo tych z szekspirowskiego dramatu. Ukochana Jaxa - Tara, pasuje mi idealnie na Ofelię. Może i charaktery zupełnie inne, ale jedna i druga, to miłość z lat młodzieńczych, która przeszkadzała otoczeniu Księcia. Służalczy wobec Claya Tig wydaje się być odpowiednikiem knującego Poloniusza, a Piney współczesną wersją Horacego - nie jest może najserdeczniejszym przyjacielem Jaxa, ale często służy mu radą i widzi w nim przyszłość klubu. Zdecydowanie trudniej dopasować mi kogoś pod Laertesa, Rozenkranca czy Gildensterna. Za tych dwóch ostatnich można uważać zapatrzonych w Claya Juice'a i Opiego, ale z drugiej strony porywczość Opiego i fakt, że w pewien sposób zaczyna on zastępować Tiga wskazywałoby na Laeresa. Za to Szeryf Hale, z racji nastawienia wobec motocyklistów, Charming i życia, oraz współpracy, jakiej w pewnym momencie dopuszcza się z Jaxem, wydaje się być Fortynbrasem.


Także mamy ducha, postaci o podobnej historii i roli do odegrania co ich hamletowscy odpowiednicy, mamy też walkę o władzę, a i najprawdopodobnie dojdzie motyw zemsty Jaxa. Tyle, że "Hamlet" to tylko podwaliny pod świetną historię i dobre scenariusze. W zeszłym roku pisałem, że "Sons of Anarchy" to taka małomiasteczkowa "Rodzina Soprano", co po tych kilku odcinkach wydawało mi się słusznym porównaniem. Jednak dynamika, spora ilość akcji i prąca do przodu fabuła bardziej przypomina "The Shield", w którym Kurt Sutter również maczał palce. "Sons of Anarchy" to kapitalny serial, z akcją, (momentami wulgarnym) humorem i dramatem w idealnych proporcjach. Drugi sezon zbliża się teraz do końca, także zachęcam tych, którzy jeszcze się z produkcją nie zaznajomili. Macie dwa tygodnie do finału. Zdążycie nadrobić!

niedziela, 8 listopada 2009

Dystrykt 9

Debiutanckim filmem Neilla Blomkampa podniecałem się od tegorocznego Comic Conu, przy okazji którego, po raz pierwszy poczytałem relacje z pokazów i wysłuchałem entuzjastycznych recenzji na jego temat. Hype udzielił mi się jeszcze bardziej, gdy obejrzałem dwa trailery i krótkometrażówkę Blomkampa, będącą punktem wyjścia dla pełnometrażowego filmu. Pozytywnych głosów była cała masa. "Dystrykt 9" nazwano nawet najlepszym filmem science fiction od czasów "Łowcy androidów" i nawet (!) jego duchowym spadkobiercą. Wybraliśmy się z Kamilą do kina, żeby to zweryfikować i wypad usatysfakcjonował mnie tylko połowicznie.

"Dystrykt 9" jest oczywiście efektownym kinem sci-fi. Przyjemnie było popatrzeć na tak świetnie wyglądające CGI, którego ewentualne braki jeszcze sprytniej zakamuflowano konwencją dokumentu. Krewetki wyglądają naturalnie, statek kosmiczny robi wrażenie, a mech, który operował gravity gunem i w którym Wikus zrobił rozpierduchę, mógłby być tą wisienką na cieście. W ogóle sceny akcji wywołały banana na twarzy, a wybuchowy finał był miodem na serce fana takich wystrzałowych potyczek. Wygląd obcych był ciekawą odmianą od wszelkich objawów wielkogłowej szarości, do których powoli przyzwyczaiło mnie kino z telewizją. Także, gdybym poszedł nastawiony na bezpretensjonalną rozrywkę z małą wojną w getcie pod koniec filmu to byłbym w 100% zadowolony. Bo w takich kategoriach ten film sprawdza się bardzo dobrze i można się całkiem nieźle bawić (nawet mimo dość nudnawego środka filmu). Jest sprawną i ciekawą superprodukcją, efekciarskim blockbusterem i jakimś tam powiewem świeżości. Jednak robi się z tego filmu coś więcej...

Czytając recenzje zza oceanu i słuchając zachęcających opinii znajomych, którzy obejrzeli piracką kopię, szykowałem się na małe katharsis. Nie przesadzam. Myślałem, że "Dystrykt 9" będzie cholernie inteligentnym, hiperrealistycznym filmem o obcych, którym zdarzyło się utknąć na Ziemi. Co było oczywiście błędem, bo film, jak dla mnie, nie prezentuje nic ponad to bieganie i strzelanie. Rasizm ponad rasizmami? Motywy chrześcijańskie? Wolne żarty. Poraziła mnie ta prosta fabuła, która okazuje się tak naprawdę po części kalką animacji "Po rozum do mrówek". Nie zmusza do żadnych refleksji, nie daje powodu do zatracenia się w rozmyślaniach o jakimkolwiek aspekcie tej produkcji. Brak w nim jakiejś głębszej myśli. Pod tym względem przypomina bardziej "Transformersy" niż "Łowcę androidów". Kolejna sprawa, której osobiście nie mogłem przeskoczyć jest Wikus Van De Merwe. Wicus ani nie jest charyzmatyczny, ani nawet specjalnie fajny, a na jego barkach spoczął ciężar całego filmu. To główny bohater, którego nie byłem w stanie polubić (zresztą gdybym polubił taką mendę to świadczyłoby że ze mną coś nie tak) i ani przez chwilę, mimo sytuacji w której się znalazł, współczuć mu. Dupek, karierowicz, pieprzony egoista - na dodatek prawdziwa gnida. Kierujący się tylko i wyłącznie swoim interesem i zmieniający front jedynie dlatego, że widział minimalną szanse powrotu do normalność w obietnicy najinteligentniejszej z Krewetek. Autentycznie nie trawię takich gości.


Mógłbym jeszcze dorzucić garść nieścisłości i mniejszych zgrzytów, które zauważyłem podczas seansu, ale nie zmieni to faktu, że film jest dobrą, rzemieślniczą robotą, która zapewniła mi prawie dwie godziny porządnej rozrywki. Neill Blomkamp ma łeb na karku i zrobi jeszcze swoje arcydzieło, bo jego debiut udany. Także w kategorii "inteligentna rozrywka w otoczce science fiction" niestety, ale "Dystrykt 9" nie podołał. Jeżeli ktoś chce nakarmić oczy to naprawdę warto obejrzeć, ale jeżeli już mamy myśleć o duchu, to raczej należałoby odpalić "Moon" Duncana Jonesa (też pełnometrażowy debiut) albo odświeżyć "Matrixa".

sobota, 31 października 2009

Jedenaście najbardziej ulubionych strasznych filmów


Prawie załapałem się na Halloween, prawie. Wrzucam z datą wczorajszą (czyli 31 października), bo wpis wybitnie pod to święto. Nie będzie to lista najlepszych, najstraszniejszych czy najbardziej przełomowych horrorów wszech czasów, chociaż część z tych pozycji spokojnie mogłaby figurować na takich listach. Będzie jedenaście filmów grozy, które po prostu uwielbiam. Bałem się na nich, czasami śmiałem (bo śmiech to nieodzowny element tego gatunku), ale przede wszystkim dobrze bawiłem.

11.) "Krwawa uczta" ("Feast", 2005). Jeżeli miałbym określić ten film trzema przymiotnikami to prawdopodobnie: krwawy, zabawny i obrzydliwy, byłby najbardziej trafne. To jeden z tych filmów, które próbują kultywować tradycje "Martwicy mózgu" czy "Martwego zła". Zdaje sobie sprawę, że te produkcje dzieli tak bardzo dużo, że akurat te klasyki to święta rzecz, i że dla wielu porównywanie ich do tej produkcji zakrawa na herezję. Ale co zrobię, lubię "Krwawą ucztę", lubię ją chyba bardziej niż dzieła Cravena i Jacksona. Oglądałem ją kilka razy i za każdym razem bawię się fantastycznie. Prosty, wulgarny humor, spora ilość wylanej juchy, potwory, Henry Rollins, ładne dziewczyny i cameo Jasona Mewesa - czego chcieć więcej od komedio-horroru? Ogląda się to świetnie. Postaci nie dość, że unikatowo i humorystycznie przedstawione, to potrafią zaskoczyć, a trudna do przewidzenia kolejność ich uśmiercania potęguje wesołą głupawkę jaka ogarnia w zasadzie od pierwszych minut. Szkoda, że pan John Gulager dał, brzydko mówiąc, dupy przy kręceniu dwóch kolejnych części i stworzył niestrawne potworki. Z pewnością zabrakło bata w postaci producentów, którzy czuwaliby nad całością. "Krwawa uczta" to jeden z najlepszych amerykańskich, oryginalnych (czyt. nie będących remakiem, rebootem albo sequelem) horrorów ostatnich lat, który wg mnie pozytywnie wyróżnia na tle całych ton chłamu.

10.) "Świt żywych trupów" ("Dawn of the Dead", 2004). Moim zdaniem to jeden z najlepszych remake'ów. Co więcej, zalicza się on do tej grupy, w której remake przebił oryginał. Za to się pewnie posypią na mnie gromy, ale Romero to nudziarz. Kręcił klimatyczne kawałki, ale używał żywe trupy jako metafory, próbował pokazywać problemy dręczące społeczeństwo, ale do mnie to do końca nie trafia. Za to Zack Snyder, gościu którego teraz się kocha albo nienawidzi za ekranizacje "Strażników" i "300", wpuścił sporo świeżości w temat zombie i stworzył kapitalnie rozrywkowy horror. Jego film jest dynamiczny, cholernie ostry i porządnie trzyma w napięciu, a świetnie zarysowane postaci dopełniają całości. Może i można wymieniać dziesiątki bardziej klimatycznych filmów z zombie, ale od czasu "Powrotu żywych trupów" nie było takiego, na którym można się było lepiej bawić. Jak dla mnie, to w filmach z żywymi trupami chodzi właśnie o zabawę, a Snyder to doskonale rozumie. Jest tam wszystko: akcja, dramat, wątek miłosny, szaleństwo, sporo humoru, wesołe korzystanie z uroków centrum handlowego, rzeźnia, a nawet zombie wyglądający jak Burt Raynolds.

9.) "O miłości i śmierci" ("Dellamorte Dellamore", 1994). Nie jestem miłośnikiem włoskich horrorów. Albo do nich nie dorosłem, albo co bardziej prawdopodobne, nigdy nie dorosnę. "O miłości i o śmierci" to wyjątek. Love story z zombie w tle. Ten film jest wybuchową mieszanką kiczu. Niejednoznaczny, przerysowany, podany momentami w bardziej artystycznej formie, może zostać spokojnie uznany przez jednych za arcydzieło, a drugich za głupkowaty bubel. To całkowicie pokręcony kawał kina. Oglądając go miałem wrażenie, że utrwalono na celuloidzie czyjś chory, pokręcony, makabryczny sen. Tutaj martwi zmartwychwstają po tygodniu, a obowiązkiem grabarza jest odsyłanie ich z powrotem. Prawdziwa miłość odradza się w coraz bardziej zaskakujących formach i z coraz bardziej zaskakującymi... dziwactwami, a Anioł Śmierci zachęca głównego bohatera do mordowania przypadkowych ludzi. Mam nadzieję, że niczego nie pomyliłem, bo w tym filmie o to nie trudno. Kapitalną kreację stworzył Rupert Everett, ale Anna Falchi, w roli miłości jego życia powoduje, że ciężko pozbyć zapomnieć o tej produkcji. Warto ten film obejrzeć właśnie dla tego duetu. Scena objawienia to chyba najpiękniejsza i najbardziej plastyczna wizja Śmierci jaką widziałem. Szalony i mocno popierdzielony horror. Do tego wesoły, zabawny i na swój sposób... piękny. Piękny film z zombie, kto by pomyślał.

8.) "Puls" ("Kairo", 2001). Kiyoshi Kurosawa to jeden z najciekawszych japońskich twórców z tych robiących w filmach grozy. Krótki przegląd jego twórczości można przeczytać na blogu Guru, także chętnych odsyłam. "Puls" to cholernie nastrojowy i autentycznie dołujący horror. Nie tylko straszy czymś strasznym (a straszy, przynajmniej w moim przypadku dość dobrze), ale również przeraża czymś co obecnych czasach staje się powoli normą - samotnością i wyobcowaniem w tłumie. Nie jest to na pewno kino rozrywkowe. Akcja toczy się nieśpiesznie, momentami, zwalnia niesamowicie, przez co sporo ludzi, narzeka na nudę. Czarny PR zrobił również kiepski amerykański remake i jego porażająco gówniane sequele (autentycznie, jedne z najgorszych filmów jakie wydano ostatnimi laty [gorsze filmy Uwe Bolla przy nich błyszczą]). Finał, który zafundował reżyser zostawia swój ślad w sercu i pamięci na bardzo długi czas. "Kario" to film grający ostro na emocjach i uczuciach. Człowiek potrafi po seansie być zdołowany jak bohaterowie tego obrazu. Świetne, ale również wymagające kino.

7.) "Halloween" (1978). Po prostu uwielbiam, a z racji tego uwielbienia to i całą serię uważam za lepszą od wszystkich pozostałych horrorowych tasiemców. Ale tylko część pierwsza to przysłowiowy diament w stosie łajna jakim są slashery końcówki lat 70tych i 80tych. Posłużę się fragmentami posta z marca tego roku: "Atmosfera, którą udało się Carpenterowi uzyskać jest niepowtarzalna. To jeden z tych filmów, gdzie napięcie podczas pierwszego seansu mnie wręcz elektryzowało (a przy każdym następnym było jedynie niewiele słabsze). Surowy, klimatyczny, z bardzo mocno oddziałującą muzyką - uwielbiam myśleć, że nie zestarzał się w ogóle w przeciągu tych 30 lat. (...) Miał powstać slasher o mordowaniu opiekunek, a że projekt trafił w łapy Johna.... Facetowi się po prostu chciało i wyszło małe arcydzieło, chociaż w czasie gdy powstawał nikt nie czuł, że zrobią coś dobrego. Ten film to chyba marzenie każdego filmowca - zrobić przy śmiesznych środkach dzieło kultowe". Coraz bardziej dochodzi do mnie jak ważny jest to film dla gatunku i darzę go coraz większym szacunkiem.

6.) "Szczęki" ("Jaws", 1975). Kult. "Szczęki" straszyły, a jednocześnie fascynowały mnie już od dzieciństwa. Obejrzałem je chyba w wieku 8 lat i pewnie jak większość dzieciaków miałem później problem z wejściem do morza, chociaż wakacje nad Bałtykiem spędzałem dopiero następnego roku. W chwili obecnej, po niezliczonej ilości seansów na wideo i w telewizji, nadal czerpię olbrzymią przyjemność z każdej minuty tego kapitalnego animal attack. "Szczęki" od ponad 30 lat, z niezmienną siłą oddziałują na wyobraźnię i podejrzewam, że straszą tak samo mocno jak w dniu premiery. Od strony technicznej to majstersztyk. Efekty specjalne uderzają realizmem, a podobnym klimatem nie może pochwalić się już chyba żaden film z tego podgatunku. Kiedyś wyczytałem, że kultowość w pewnym stopniu mierzy się ilościom filmów nawiązujących, hołdujących czy nawet parodiujących dane dzieło. Sama motyw muzyczny, który słyszymy przed atakiem rekina był odgrywany dziesiątki, jak i nie setki razy. To samo ze sceną z pokazywaniem blizn czy ta z pojawieniem się Quinta. Ich echa możemy odnaleźć w dziesiątkach filmów. Wiele scen wyryło się na stałe w pamięci całym pokoleniom. Dla mnie taki koronny moment, to ten w którym rekin pojawia się za Brodym i połyka rzucaną przez niego przynętę. Jeżeli tworzyłbym kiedyś listę scen, na których posrałem zbroję, ta byłaby w ścisłej czołówce. Można narzekać na obecne filmy Stevena Spielberga, ale "Szczęki" to arcydzieło gatunku.

5.) "W paszczy szaleństwa" ("In the Mouth of Madness", 1995). Uwielbiam filmy Johna Carpentera, nawet te słabsze (ale nie te najsłabsze). Ten facet potrafi stworzyć niepowtarzalny klimat i prowadzić z widzem subtelną grę. Utrzymywać w niepewności, podsycać ciekawość i nagle zagrać mocną, krwawą kartą. "W paszczy szaleństwa" z fantastycznym Samem Neillem, to jego ostatni dobry film. Późniejsze jego produkcje nie były już warte wspomnienia. Wiele osób nazywa "W paszczy szaleństwa" obrazem, w którym King spotyka się z Lovecraftem i chociaż nie do końca zgadzam się z takim stwierdzeniem to trzeba przyznać, że jest w nim jakieś ziarno prawdy. Od Samotnika z Providence podebrano potężne istoty, które czyhają na przejście do naszego świata, sposób na ich przywołanie kojarzy mi się z prozą H.P.L.a i oczywiście postać Trenta. Facet prowadzi śledztwo i po pada w obłęd z powodu tego, czego był świadkiem. Szaleństwo jest znamienne dla bohaterów opowiadań Lovecrafta. Film jest straszny, a co najlepsze z biegiem lat nic z tego nie traci. Ma swój niepowtarzalny charakter, klimat i oczywiście swoje wady, ale idealnie się z tym wszystkim wstrzeliwuje w moje gusta.

4.) "Nieodebrane połączenie" ("Chakushin ari", 2003). Japonia nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, tak samo jak twórczość Takashiego Miike. Gościu jest absolutną maszynką do robienia filmów. Kręci kilka obrazów rocznie, a większość, dla osoby nie będącej fanatykiem jego twórczości, jest niestrawna. Bardziej komercyjne "Nieodebrane połączenie" to wynik jego romansu z nowoczesnym ghost story w stylistyce j-horrorów nowej fali. Idę o zakład, że wiele osób nawet nie będzie próbowało mnie zrozumieć, a obecność tej pozycji na liście będzie dla nich wielce zagadkowa. Postaram się jak tylko mogę rozjaśnić sytuację. Oglądałem go jakoś na początku mojej przygody z azjatyckim kinem grozy, czyli gdzieś tak na początku studiów, i do końca życia go nie zapomnę. Ten film mnie przeraził! Jest kilka scen, które jeżą mi włosy na głowie i przyprawiają o palpitację serca. Jednakże nie potrafię napisać niczego co oddałoby w pełni to co czuję gdy go oglądam. Na każdym seansie pocę się jak mysz i funduję sobie pełną koszmarów noc. Miike, mimo iż tworzył film rozrywkowy, nie spłycił go i dał coś od siebie. Dzięki temu dostaliśmy horror wyróżniający się dość mocno na swoim poletku (chociażby kapitalną sceną telewizyjnych egzorcyzmów i niejednoznacznym zakończeniem). Dodatkowo "One Missed Call" porusza się w tematyce, którą wyjątkowo lubię. Można powiedzieć, że zderzenie świata duchowego i technologii, jest bliska mojemu sercu. Poza tym, uwielbiam jak duchy są złe i mimo prób ich przebłagania takie pozostają. Chyba dlatego właśnie przepadam za japońskimi horrorami. Smak po tym świetnym filmie psuje część druga i trzecia oraz tragicznie słaby amerykański remake.

3.) "Obcy - decydujące starcie" ("Aliens", 1986). Jest ktoś na sali, kto nie lubi tetralogii o Xenomorphach? "Aliens" po trochu jest tutaj jako reprezentant serii, ale jest to również część do której najchętniej i najczęściej wracam. Przestałem się na nim bać już jakiś czas temu, ale wspomnienia i uczucie nostalgii pozostały. Jest niezaprzeczalnie straszny, jest arcydziełem kina "akcji łamane na science fiction" i jednocześnie należy do moich ulubionych filmów wszech czasów, to musiał się tu znaleźć. Co tu dużo pisać? Potrafi w sekundę podnieść ciśnienie, zelektryzować do tego stopnia, że człowiek nie wiadomo kiedy przepocił koszulkę, ale dzięki zabawnym postaciom jest pełen luzu. W tym wszystkim jest przede wszystkim kozacki. Cameron stworzył film, który wygląda absolutnie fantastycznie i tak też działa na widza. Sprzedaj się cały, w 100% swojej komiksowej duszy. Jest dopracowany w każdym szczególe i po 23 latach od premiery nadal zachwyca. Można się spuszczać nad efektami, dekoracjami, grą aktorską, zdjęciami, świetnie nakreślonymi postaciami. Ten film jest tego wart!

2.) "Lśnienie" ("The Shining", 1980). To film, do którego uwielbienie kosztowałoby mnie życie, nie żartuję. Był okres, że wśród fanatycznych miłośników Stephena Kinga byłem w porażającej mniejszości jeżeli chodzi o ekranizację powieści "Lśnienie". Dla sporej grupy moich przyjaciół film Kubricka jest absolutną profanacją powieści i jest przy wszystkich możliwych okazjach gnojony. Nie pozostawałem dłużny i jechałem po tej szmirze Garrisa jak na ślepej świni. Któregoś razu, po jakiejś ostrej sprzeczce, prawie się z Mando nie zabiliśmy, bijąc się o to które "Lśnienie" jest lepsze. Brakowało, olaboga, kilku centymetrów. Epitafium brzmiałoby: "Umarł za Kubricka"... (hehe). Wydaje mi się, że ta anegdota wystarczyłaby za jakąś tam oględną argumentację tego punktu, ale... Nie byłbym sobą, gdyby czegoś nie dodał. "Lśnienie" Kubricka należy do chlubnych wyjątków historii ekranizacji powieści fantastycznych. Ten film przerósł oryginał. Jest bardziej przerażający i pozostawia po sobie o wiele większe wrażenie niż powieść. Kubrick obrobił materiał wyjściowy po swojemu, oszlifował diament i wydobył z niego niepowtarzalny blask. "Lśnienie" to film przerażający, duszący swoim klimatem i mrożący krew w żyłach każdą manifestacją duchów i szałem w jaki wpada Jack. Doszło do tego, że podczas oglądania pojawiają mi się jakieś irracjonalne lęki, a od jakiegoś czasu boję się go w ogóle oglądać (i od dobrych paru lat zbieram się, żeby go sobie odświeżyć). Już na samą myśl, że go włączę mam ciarki. Sam początek, wystarczy scena, gdzie pokazana jest kuchnia, a na rękach mam gęsią skórkę. Żaden horror na mnie tak nie działa. Może nie jest to wierna ekranizacja, ale co z tego, skoro to jeden z najlepszych horrorów jakie świat widział?

1.) "Coś" ("The Thing", 1982). Po raz kolejny Carpenter, ale tym razem już ostatni. Mój numer jeden, który króluje na szczycie listy ulubionych horrorów (jak i również filmów) niepodzielnie parę ładnych lat. I nie zanosi się, żebym obejrzał coś, co spodobałoby mi się równie mocno jak "Coś". Nie jest tak wybitny jak "Lśnienie", czy tak straszny jak "Nieodebrane połączenie". Nie zachwyca też efektami na poziomie "Aliens" (chociaż też ma wspaniałe), ale posiada w sobie coś co sprawia, że nie można go nie kochać. W żadnym innym filmie nie udało się osiągnąć takiego uczucia izolacji i niepewności. Nigdzie nie zaszczuto tak bohaterów. Oglądam "Coś" i czuję panikę oraz terror, który muszą czuć mieszkańcy tej stacji. Carpenter w mistrzowski sposób poprowadził film. Zawsze, gdy sobie go odświeżam zachwycam się tym jak łatwo mylą się tropy i jak trudno dojść do tego kto jest zarażony. Osobna sprawa to wspomniane efekty. Jestem fanem takich mięsistych, prawdziwych szkarad, a te "cosiowe" po prostu uwielbiam. Potwory są upiorne i gdy oglądam np. scenę z zapadającą się klatką piersiową to odnoszę wrażenie, że wyciągnięto je żywcem z najgorszych koszmarów. W panteonie najstraszniejszych potworów w historii kina, główka na nóżkach powinna zasiadać między Pinheadem, a Michaelem Myersem. I jak nie lubię Ennio Morricone, to tutaj wypada gościa pochwalić. Odwalił kawał dobrej roboty. Świetny jest również Kurt Russell. Dla wielu to Snake Plissken, ale dla mnie do końca życia będzie MacReadym, a "The Thing" najpewniej najlepszym horrorem.

poniedziałek, 26 października 2009

Gdzie jest ta obiecana stara gwardia?


Kilka lat temu, gdy do sieci trafiły pierwsze wzmianki na temat tarantinowskich "Bękartów wojny" pojawiła się plotka, jakoby Quentin w swoim filmie miał zatrudnić bardziej lub mniej przebrzmiałe gwiazdy kina akcji lat 80tych i początku 90tych. Miał być Michael Madsen, Michael Biehn, Danny Trejo, Dolph Lundgren, Mickey Rourke, a pewnie i Michael Dudikoff. Zapowiadano nawet, że pojawi się tam Eddie Murphy (pewnie przebrany za białego, łysego grubasa, ale najbardziej chciałbym go obejrzeć w roli Hitlera - to by był dopiero film). Pamiętam jak czytałem, że Bękarty miały być Parszywą Dwunastką XXI wieku i oczami wyobraźni widziałem skompletowaną obsadę, same gwiazdy kina kopanego, bohaterzy z filmów mojego dzieciństwa. Nie wyszło oczywiście z tego nic, jak zresztą z 50% zapowiedzi Tarantino, a "Bękarty wojny" dostaliśmy w formie jakiej dostaliśmy.

Wydaje się, że pomysł podłapał Sylvester Stallone, który na chwilę przestał bawić się w dojenie do upadłego "Rambo" i "Rocky'ego" i postanowił nakręcić coś oryginalnego. Tym sposobem 10 sierpnia przyszłego roku dostaniemy "The Expendables", utrzymany w duchu lat 80tych sensacyjniak. Masa strzelania, okładania się po mordach, strzelania, wybuchów, pościgów, strzelania i obowiązkowo - one linerów. Po obejrzeniu 3minutowego trailera wiemy już wszystko, może poza zakończeniem, chociaż pewnie będzie happy end, bo przecież w przypadku sukcesu można będzie zacząć doić kolejną krowę. Od początku trąbiono, że będzie stara gwardia i Sylvkowi prawie udało się zrobić to jak należy. Prawie to słowo kluczowe. "The Expendables" zaszczycili swoją osobą Arnold Schwarzenegger i Bruce Willis, którzy razem ze Stallone stanowili trio najbardziej kasowych gwiazdorów kina akcji (poprzednich dwóch dekad). Niestety ich występ to będzie tylko cameo, nędzny epizodzik. Sceny z udziałem obu aktorów nakręcono w jeden dzień. Na pierwszym planie, obok Stallone oczywiście, będziemy mieli Jeta Li i Jasona Stathama (to już trzeci film, w którym występują razem). Pod nogami będzie im się pałętać Randy Couture i Terry Crews - bo przecież każda paczka komandosów musi mieć obowiązkowego czarnoskórego w składzie. To mają być ci weterani? Z tych starszych pograć mają jedynie wspomniani wcześniej Rourke, Lundgren i Trejo, a także Eric Roberts i nie ma się co spodziewać, żeby to były jakieś duże role. A właśnie takich starych, zniszczonych życiem najemników chciałbym oglądać! Dziadków z giwerami, "Ostatnia akcja" na sterydach. Wielka szkoda, że rolę odrzucił Van Damme i Kurt Russell. Brakuje mi Wesley'a Snipesa, Cary-Hiroyuki Tagawy czy chociażby Stevena Seagala. I Li, i Statham mają na koncie parę niezłych filmów, ale szczerze mówiąc nie są to twarze, które akurat chciałbym oglądać w tym filmie. Zdecydowanie bardziej wolałbym tych, którzy utknęli w kinie klasy B i nie mogą wrócić na srebrny ekran. Po cichu więc liczę, że "The Expendables" zrobi kasę, a Stallone rzuci pomysł kręcenia "Rocky'ego 7" i będzie robił sequel. Może w końcu zobaczymy finał tego nigdy nierozwiązanego sporu między Van Dammem, a Seagalem.

Jakby ktoś jeszcze nie widział to po niżej wrzucam pierwszy trailer.

czwartek, 15 października 2009

Jedenaście najlepszych Bondów


James Bond. 007. Brytyjski agent MI6, wierny tylko Królowej i powierzonemu mu zadaniu. Ratuje świat na ekranach kin od prawie pół wieku. Nie wiem czy istnieje druga, taka seria filmów sensacyjnych, której oddziaływanie na kulturę popularną byłoby porównywalnych rozmiarów. Praktycznie każdy kojarzy zabawne one linery, przekombinowane sceny akcji czy niesamowite gadżety. Mimo olbrzymiej rozpoznawalności wielu traktuje jednak filmy z Bondem jako kiepską rozrywkę albo słodziutką bajeczkę, mającą na celu zadowolenie spragnionego wrażeń nastolatka. A jak ja to widzę? To efekciarskie kino akcji, która mimo wszystko nie obraża inteligencji widza. Dla mnie Bondy to w dużej mierze intryga, ale równie ważne są pościgi, strzelaniny, klasa, humor i piękne kobiety. Jeżeli wszystkie elementy są na miejscu, a proporcje odpowiednie film mi się podoba. Ta jedenastka to całkowicie subiektywny wybór z 22, liczonych do serii, filmów. Prawdopodobnie wielu będzie kręcić nosem, na co po cichu liczę.

11.) "Świat to za mało" (1999). Obecność tych nowszych Bondów nie powinna nikogo dziwić. Lubię jak jest ładnie, kolorowo i wybuchowo, a filmy z Piercem Brosnanem od strony wizualnej prezentują się świetne. "Świat to za mało" zawiera kilka fantastycznych scen akcji. Z tych najbardziej zapadające w pamięć to: pościg motorówkami po rzece, potyczka na nartach z obowiązkową lawiną na koniec i podwodny finał kończący się wielkim (chociaż nie tym największym) bum. Do tego jeszcze zaskakujący wybuch w siedzibie MI6, kradzież bomby atomowej i rozbrajanie jej w rurociągu przy prędkości 140 km/h no i Elektra torturująca Bonda. Brakowało mi trochę lepszego wyeksponowania auta, ale wynagrodzono to obecnością wszystko-tnących helikopterów, które przez dobre dziesięć minut królują na ekranie. Kolejnym atutem są dziewczyny. Sophie Marceau jako pierwszy w serii główny, kobiecy, czarny charakter wypadła przekonująco. Wielka w tym zasługa scenariusza, bo intryga jest dobrze napisana i dość długo nie mogłem rozgryźć po czyjej stronie jest Elektra. Natomiast Denise Richards jak pani doktor od fizyki atomowej, grą aktorską może nie powala, ale walcząca o każdy oddech z napierającą wodą zapada w pamięci. Obie są piękne, chociaż tak całkowicie różne i idealnie dobrane. Główny, męski przeciwnik, grany przez Roberta Carlyle'a jest w tym towarzystwie niestety najsłabszy. Mało charyzmatyczny, flegmatyczny i przy tym trochę zabawny. Nie zmienia to faktu, że dzięki swoim "właściwościom" prezentuje się w panteonie łotrów bardzo ciekawie. "Świat to za mało" - po części przełomowy (Elektra), po części nostalgiczny (pożegnanie Q) i jak dla mnie, to tak naprawdę ostatni, "klasyczny" Bond.

10.) "Szpieg, który mnie kochał" (1977). Łodzie podwodne to dla mnie taki nieodłączny element "bondowskich" filmów. Pojawiały się w każdej bondowskiej epoce, a tutaj są chyba w największym stężeniu (3 okręty atomowe + Lotus Espirit). Nie jestem fanem Moore'a, ale jest to jeden z jego lepszych występów. Sporo tutaj takich klasycznych dla serii motywów - gonitwa na nartach, potyczka w pociągu i świetny pościg samochodami. Dobrze ogląda się strzelaninę w super-tankowcu, a jeszcze lepiej zalewanie Atlantydy. Ten film pamięta się jeszcze z dwóch powodów. Pierwszym jest Szczęki - praktycznie niezniszczalny morderca, który zagryza swoje ofiary stalowymi zębami. Zabijał jeszcze w "Moonrakerze", ale tutaj zaliczył zdecydowanie lepszy występ. Ten Drugi powód to piękna Barbara Bach w roli pani major Amasovej. Barbara stworzyła niesamowicie seksowną w swoim chłodzie postać, jedną z najbardziej charakterystycznych towarzyszek Bonda. Była taką tykającą bombą - do końca nie wiadomo było czy nie zwróci się przeciwko Jamesowi (szkoda, że nie starczyło twórcą odwagi i nie zafundowali nam na koniec jeszcze jednego śmiertelnego pojedynku). "Szpieg, który mnie kochał" to dobre kino akcji w stylu lat 70tych. Szkoda, że tak niewiele "Moore'ów" stai na podobnym poziomie.

9.) "Żyje się tylko dwa razy" (1967). Sean Connery to mój ulubiony James Bond. Facet idealnie nadający się na szpiega-dżentelmena. Jego kreacja najbardziej mi odpowiadała. Żaden późniejszy Bond nie miał już tyle klasy i stylu, i żaden nie został Japończykiem! A Connery został i to właśnie w tym filmie. Przygody Bonda w Japonii może nie należą do wybitnych, ale właśnie z racji umiejscowienia akcji trafiły na tą listę. Lubię ten specyficzny kraj i fajnie było zobaczyć jak z 007 robią skośnookiego (chociaż tylko idiota by się nabrał na to przebranie). James przechodzi elitarny trening ninja, bierze fikcyjny ślub i zostaje... rybakiem. Później z całą bandą ninja atakuje wygasły wulkan z bazą WIDMA w środku i zapobiega wybuchowi wojny między USA, a ZSRR. Robią tam jedną z najlepszych, jak nie najlepszą rozpierduchę jaką można było obejrzeć w serii. Trochę zawodzą dziewczyny. I Aki, i Kissy są sympatyczne, ale nie powalają urodą i nie zostają na dłużej w pamięci. Za to w "Żyje się tylko dwa razy" mamy najlepszego Blofelda - Donalda Pleasence'a. Piszę to zapewne, głównie ze względu na sentyment do tego aktora, ale nie wydaje mi się, by żaden wcześniejszy czy późniejszy (dla niewiedzących, Blofelda w każdym filmie grał inny aktor) był równie demoniczny i nieprzyjemny. To chyba najważniejszy przeciwnik Bonda, prawdziwe nemesis tego bohatera, więc trudno byłoby mi pominąć ten film. Dobra historia, fajne postaci i świetna sceneria.

8.) "Doktor No" (1962). Pierwszy film z agentem 007 i tak się złożyło, że również pierwszy jaki dane mi było obejrzeć. Było to latem '92 i od tamtego czasu mam go blisko serca. Zabawna sprawa. Oglądałem go na czarno-biały telewizorze Neptun i dla mnie do końca życia "Doktor No" będzie czarno-białym filmem, przez co zawsze ciężko mi go powtarzać. Jest to jeden z tych filmów, które lubię po prostu za szpiegowski klimat. Brak tutaj spektakularnych scen akcji, ale człowiek ani przez chwilę się nie nudzi. Jest dobrze nakreślona intryga, jest czarny charakter, który przez część filmu się nie ujawnia, jest zabawny, przesądny pomocnik. Występuje tutaj chyba najbardziej rozpoznawalna dziewczyna Bonda - Honey Ryder. Ursula Andress w swoim białym bikini zapisała się złotymi literami w historii kinematografii. Trudno przejść obok jej wdzięków obojętnie. Przez wielu, "Doktor No" uważany jest za jedną z najważniejszych pozycji kina sensacyjnego. Coś w tym jest. Mimo prawie 50 lat nadal ogląda się go bardzo dobrze. Sean Connery jest bezbłędny. Stworzył kapitalnego bohatera, pełnego dystyngowanego luzu i zabójczego humoru.

7.) "Tylko dla twoich oczu" (1981). Oglądając Rogera Moore'a w roli 007 nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten facet jest tam tylko dla wygłupów. Każde jego spojrzenie, uśmiech, gest są pełne kpiarstwa i humoru. Większość filmów w serii z Moorem utrzymane są w podobnym tonie. Dużo akcji, ale przy tym jeszcze więcej gagów, głupkowatych gadżetów i żartobliwych hasełek. Wszystkie te filmy coraz bardziej szły w stronę fantastycznych bajeczek (czego przykładem jest "Moonraker", gdzie amerykańscy marines przylatują w ładowni promu kosmicznego i strzelają się z bandą złych, w przestrzeni kosmicznej, z karabinów laserowych), ale zdarzył się wyjątek - "Tylko dla twoich oczu". Jest to część która bardziej przypomina mi te filmy z Connery'm, zresztą już na początku mamy cholernie mocne nawiązanie. Na krótką chwilę wraca Blofeld, który porywa odwiedzającego grób swojej żony Bonda. I oczywiście nie wychodzi mu to na dobre. Cały film jest utrzymany w bardziej poważnym, szpiegowskim tonie. Brak tutaj idiotyzmów z których znane były film końca lat 70tych, jest za to dobrze poprowadzona fabuła i ciekawa intryga. Są świetne sceny podwodne, potyczka w akwalungach i krwiożercze rekiny. Bond dużo podróżuje, więc trafią się i pościg małym Citroen po wąskich uliczkach i gajach oliwnych, i sporty zimowe (tym razem przeciwnikami są nie tylko narciarze, ale i hokeiści), i wspinaczka górska. Główna dziewczyna - Melina, wg mnie za bardzo przymulona i niespecjalnie mi się podobała. W pamięć zapadają za to młodziutka łyżwiarka-nimfomanka - Bibi (którą James gasi bezbłędnym tekstem: "Ubierz się to kupię ci loda") i hrabina Lisl grana przez Cassandrę Harris (pierwszą żonę Pierce'a Brosnana), której chyba jako jedynej dziewczynie Bonda widać kawałek gołego biustu (a przynajmniej tylko u niej go zobaczyłem). Gdyby więcej "moore'owskich" Bondów było na tym poziomie byłoby świetnie. Szkoda, że Roger nie pożegnał się z rolą właśnie tym filmem. Dwa kolejne, które zrobił to największe chłamy w serii, całkowicie psują to co osiągnął tutaj.

6.) "Jutro nie umiera nigdy" (1997). Już widzę, że niektórzy się krzywią, ale ja naprawdę uważam, ten film za bardzo dobry. Chyba, że mam po prostu słabość do tych morskich przygód Jamesa, bo finał na tej śmiesznej łódce jest jak dla mnie kapitalny. Mocną stroną filmów z lat 90tych są, przywoływane przeze mnie często, sceny akcji. W tej części micha cieszy się najbardziej na pościgach. Pierwszym, który podniósł u mnie ciśnienie jest ten w garażu. Świetny pomysł, świetne wykonanie. Później mamy tą niemożliwą ucieczkę na motocyklu, z przesiadającą się Wai Lin i nurkującym helikopterem. Wąskie uliczki, jazda po dachach i przez budynki oraz skok nad wirnikiem - po prostu bomba. Kapitalna jest również sekwencja otwierająca, kiedy to Bond robi wjazd na terrorystyczny market i ucieka odrzutowcem z głowicami atomowymi. Dopracowano również sceny walk - mnie najwięcej radości przyniosła ta w wyciszonym pokoju. Jeżeli chodzi o dziewczyny to jestem tylko częściowo usatysfakcjonowany. Michelle Yeoh niestety ani przez moment nie jest olśniewająca, chociaż uroku odmówić jej nie można, a Teri Hatcher jest jak dla mnie pomyłką obsadową. Za to strasznie zadowolony jestem z obsadzenia w roli mendowatej kanalii Jonathana Pryce'a. Strasznie cenię tego aktora i "Jutro nie umiera nigdy" dużo dzięki niemu zyskało. Cieszy też malutka rolka Vincenta Schiavelliego, perfekcyjnego zabójcę, którego wykańcza telefon komórkowy. "Jutro nie umiera nigdy" to świetne kino akcji. Trochę przebajerowane, momentami mocno przesadzone, ale ogląda się świetnie.

5.) "Pozdrowienia z Rosji" (1963). Bond ma szczęście do pięknych kobiet, a tutaj zaciąga do łóżka jedną z najpiękniejszych blondynek jakie dane mu było spotkać - Tatianę Romanovą, którą gra prześliczna Daniela Bianchi. Oprócz świetnych dziewczyn, "Pozdrowienia z Rosji" to wyborne sceny akcji, którymi później wielokrotnie w kolejnych odcinkach się inspirowano (walka z helikopterem, pościg motorówkami czy starcie w przedziale kolejowym). Dużo się dzieje, a te dwie godziny są naprawdę urozmaicone. Mamy najazd na obóz cyganów, grę wywiadów, organizację terrorystyczną, której macki kierują wszystkim, a Bond trafia na równego sobie przeciwnika - Reda Granta, z którym toczy morderczy pojedynek. Dla mnie ten film, na swój sposób przełomowy, nadaje ton całej reszcie serii przygód agenta 007. Działa WIDMO, o którym wcześniej słyszeliśmy tylko od Doktora No. Pojawia się również sam Blofeld (jedna z najważniejszych postaci w bondowskim uniwersum) no i debiutuje major Boothroyd, czyli Q zrzędliwy dziadzio od gadżetów.

4.) "Licencja na zabijanie" (1989). Ci którzy krzywili się przy szóstej pozycji teraz pewnie chcą zarzucić lekturę. Nigdy nie byłem specjalnym fanem Timothy Daltona. Zanim nie powtórzyłem w zeszłym tygodniu obu filmów z jego udziałem, sądziłem, że jest on błędem równie poważnym jak George Lazenby w "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości". Okazuje się, że Dalton to świetny Bond i idealnie pasuje na agenta, któremu zabierają tytułową licencję na zabijanie. Tutaj 007 mści się na mordercach żony Felixa Leiter (którego przy okazji zbiry okrutnie okaleczyli) i moim zdaniem jest to jedyny aktor, któremu udaje się uzyskać podobne emocje. Dalton ma w tych swoich oczach jakąś desperację i ukrytą złość, przez co wygląda na nie do końca stabilnego psychicznie (przypomina trochę pod tym względem Daniela Craiga). "Licencja na zabijanie" to wykapany film sensacyjny kręcony na przełomie lat 80tych i 90tych. Jest bójka w barze, odbicie więźnia z konwoju i narty wodne (bez nart wodnych) za samolotem. Jest kartel narkotykowy, są ninja, ciężarówki, szaleni kultyści, jest dużo strzelania i wybuchów, a wszystko oczywiście na bardzo wysokim poziomie. Mamy świetne czarne charaktery, sporo znanych twarzy (Benicio Del Toro, Robert Davi, Cary-Hiroyuki Tagawa) w dobrych rolach i znowu tylko dziewczyny nie dopisały. Talisa Soto (późniejsza księżniczka Kitana) zbyt mało eksponowana, natomiast na grającą pierwsze skrzypce Carey Lowell nie mogłem autentycznie patrzeć (i to moim zdaniem jedyny poważny zarzut jaki mogę wystosować wobec tej produkcji). Jest sporo głupich gadżetów, ale humor utrzymuje się na odpowiednio znośnym poziomie. Wydaje mi się, że jest to najbardziej brutalna część (jedna szuja eksploduje w komorze ciśnień, inna zostaje zmielona), jednak nie razi to aż tak bardzo. Olbrzymia szkoda, że nie nakręcono trzeciego filmu z Daltonem. Miało to być chyba "The Property of a Lady" i gdyby było utrzymane w podobnym tonie mógłby być fantastyczne.

Pierwsza trójka

3.) "Operacja Piorun" (1965). Co tu dużo pisać? Czwarty film o przygodach Bonda, to dla mnie pod względem fabuły i szpiegowskiego klimatu prawdziwy majstersztyk. Otwierająca sekwencja zapada w pamięć na lata i kojarzą ją chyba nawet ci, którzy już dawno zapomnieli, że oglądali takie coś jak "Operacja Piorun". Bond śledzi przestępce przebranego za kobietę. Dopada go, po krótkiej potyczce zabija, a później ucieka ochronie jet packiem (który później wystąpił w dwudziestym filmie). Wszystko jest tutaj w idealnych proporcjach. Piękne dziewczyny, charakterystyczny bondowski humor, cała plejada czarnych charakterów (z jednookim Largo i Blomfeldem na czele) i duża rozpierducha na końcu. Jak pewnie zauważyliście to kolejny, "wodny" Bond na tej liście. Naprawdę trudno mi się im oprzeć. Kiedy myślę o "Operacji Piorun" to widzę kapitalne, podwodne zdjęcia, które nawet teraz, po 45 latach robią wrażenie. Najlepszy film z najlepszym Bondem, ale jednak trochę brakuje do miejsca pierwszego. Nie zrozumcie mnie źle, cenię starsze filmy, Connery i Claudine Auger tworzą naprawdę elektryzujący duet, ale jednak w porównaniu z tymi z wyższych miejsc "Operacja Piorun" wydaje się być trochę naiwna.

2.) "Casino Royale" (2006). Debiut Daniela Craiga, w którego praktycznie od początku nikt nie wierzył (w tym również i ja), a okazał się naprawdę dobry i wprowadził do serii powiew świeżości. Nie ma sensu pisać, że to całkowicie "niebondowski" Bond. Wszyscy wiedzą, że zostały tylko pewne elementy charakterystyczne, ale klimatycznie ten film to zupełnie inna bajka i wyraźnie odcina się od pozostałej dwudziestki. Co więcej, brakuje tu nawet takich, wspólnych dla serii akcji, jak chociażby: skoku na spadochronie, nurkowania, wyścigu na łódkach czy wysadzenia w powietrze bazy terrorystów. Jest w zamian parkourowy pościg po placu budowy, bójki w luksusowym kasynie i udaremnienie zamachu na lotnisku. Mnie to pasuje. "Casino Royale" to fantastycznie zrealizowane kino. Pełne napięcia i akcji. Emocjonujące od początku do końca i w piękny sposób rozwijające postać samego Jamesa (który przez lata wykonywania kolejnych zadań, trochę skostniał). Ten film nie ma wad. Vesper Lynd (Eva Green) jest najładniejszą brunetką z jaką 007 miał przyjemność. Craig to najlepiej bijący się Bond, co więcej, czarnoskóry Felix bije swoje wcześniejsze wersje na głowę. "Casino Royale" jest świetne, dla wielu jest pewnie najlepsze, ale u mnie brakuje mu do miejsca pierwszego jednej rzecz - wspomnień i uczucia nostalgii.

1.) "GoldenEye" (1997). Prawie rok temu, przy okazji wpisu o "007 Quantum of Solace" napisałem tak: "Ostatni raz Bonda na wielkim ekranie oglądałem trzynaście lat temu, ale pamiętam doskonale, że z "GoldenEye" wychodziłem pełen zachwytów. Magia kina zadziałała wtedy chyba podwójnie, bo był to pierwszy film, na który wybrałem się sam, bez asysty kogoś dorosłego i przeżywałem to jak stonka okres." Podtrzymuję to. "GoldenEye" darzę największym sentymentem i ile bym razy go nie oglądał, zawszę czerpię z tego olbrzymią przyjemność. To idealny Bond. Wszystkie składniki dokładnie odmierzono. Nie ma tutaj, żadnego zbędnego dialogu, żadnej dłużyzny czy niepotrzebnego przestoju. Cały czas coś się dzieje i aż ciężko oderwać się od ekranu. . Scorupco jest naprawdę dobrym wyborem. I broń Boże nie przemawia ze mnie żaden fałszywy patriotyzm. Pasuje na tą zwyczajną programistkę drugiej kategorii idealnie. Ma w sobie pewien subtelny magnetyzm i czarującą niewinność. Oczywiście seksualnym wulkanem jest tutaj Famke Janssen, która chyba w tej kategorii jest moim numerem jeden. Od samego patrzenia na Xenię Zirgavną Onatopp może zrobić się duszno, więc nic dziwnego, że Jamesa zatykało podczas kontaktów z nią. Chyba tylko w przypadku "Świat to za mało" mieliśmy lepszy twist dotyczący czarnego charakteru. Pamiętam moje wielkie zdziwienie na sali kinowej kiedy okazało się, że Sean Bean (czyli Janus, czyli Alec Trevelyan, czyli 006) żyje i ma się dobrze. Scena, gdy wyłania się z cienia i zdradza swoją tożsamość, działa na mnie za każdym razem i przyprawia o ciarki na plecach. Próżno szukać drugiego takiego momentu wśród pozostałych 21 filmów. Kolejną, niezapomnianą rzeczą jest dla rajd czołgiem po ulicach Petersburg, to chyba taka wizytówka tego filmu - coś całkowicie świeżego, coś czego do tamtej chwili nie miał okazji zobaczyć w kinie. Zresztą nie ma w "GoldenEye" czegoś, czego bym nie lubił. Tak jak napisałem, Bond idealny.

Trzy miesiące odświeżania i ponad sześć godzin pisania dobiegło końca. Wybór jedenastu filmów był banalny w porównaniu z napisaniem tych kilku zdań o nich. Trudno było dlatego, iż w dużej mierze te filmy są do siebie bardzo podobne, a zazwyczaj podobają mi się w nich te same elementy. Powtórzeń pewnie i tak jest cała masa, za co przepraszam. Bondy to klasyka filmów akcji, świetne kino rozrywkowe i godziny dobrej zabawy. Nawet z tych słabszych, nie opisanych przez mnie tutaj, części można wynieść sporo przyjemności. Jeżeli ktoś ma opory przed poznaniem, bądź powtórnym zagłębieniem się w świat agenta 007, zaręczam - warto!