poniedziałek, 30 czerwca 2008

Zerowa interpunkcja

Jak już kilka osób wie, że dojrzałem do kupna konsoli (teraz dojrzewam do pójścia do pracy i zarobienia sobie na nią). W związku z tym co jakiś czas chodzę po stronach i oglądam wideo-recenzje gier i utwierdzam się w przekonaniu, że słusznie robię stawiając na X-Boxa 360. Dziś tak w ramach odpoczynku od postępowania administracyjnego usiadłem do czegoś co się nazywa Zero Punctuation. Wiedziałem jedynie, że recenzent miesza najnowsze gry z błotem i robi to z klasą.

Zero Punctuation wyróżniają się z tłumu tym, że są to animowane recenzje. To jest pierwsza olbrzymia zaleta. Nie uświadczymy tam nudnych wycinków trailerów czy gameplay’a, który można obejrzeć w zasadzie wszędzie. Mamy prostą grafikę z narysowanym ludzikiem, który robi najczęściej to o czym mówi recenzent, kapitalnie obrazując jego odczucia i przemyślenia względem recenzowanej gry. W zalewie wideo-recenzji, które można znaleźć w sieci, gdzie autorzy w 90% przypadków nieudolnie bawią się kamerą cyfrową jest to szalenie oryginalny pomysł. Całość jest mocno osadzona w stylistyce pasków komiksowych (tyle, że bez ograniczeń rantowych) i jest cholernie śmieszna. Drugą olbrzymią zaletą jest to, że jest właśnie cholernie śmiesznie. Na poparcia swoich słów mam to, że dziś dowiedziałem się, że uwaliłem egzamin, który pisałem w zeszły poniedziałek. Poprawkę mam we wrześniu, a co za tym idzie egzamin licencjacki również, moje plany pójścia na uzupełniającą magisterkę tak jakby szlag trafił. Byłem naprawdę załamany (ale chyba lepiej użyć słowa jestem) i chyba ostatnią rzeczą, która by mi się udała byłby szczery śmiech. Po obejrzeniu pierwszych kilku minut znęcania się nad "Metal Gear Solid 4" i fanami twórczości Kojimy pojawił się mały uśmiech, ale już przy kolejnym (losowo wybranym odcinku o "Wiedźminie") śmiałem się na głos do rozpuku.

Autorem recenzji jest Ben Yahtzee Croshaw, z urodzenia Brytol, obecnie Australijczyk, który gra i gada o tym jak karabin maszynowy. Gra różnorodnie. Recenzowane są głównie nowe gry (chociaż zdarzył się pozytywnie oceniony "Painkiller" z 2004) na wszystkie konsole i PC. Gada z sensem, chociaż czasem mocno naciąga fakty. Na dodatek można by pomyśleć, że facet wrzuca w każde zdanie dowcip z celną pointą. Udaje mu się nawet ta inteligentna jego odmiana. Zero Punctuation jest wulgarne i prezentuje dość odważny humor. Yahtzee nie ogranicza się tylko do gier i naśmiewa się w zasadzie ze wszystkiego. To taki humor w stylu Jeremy'ego Clarksona i jak sądzę autor ZP dość mocno się właśnie na tym facecie inspiruje. Chociaż przyznaję, w ciętości języka, sprośności żartów i olewaniu pewnych świętości Clarksona przewyższa. Sporą barierą w wyłapaniu wszystkiego może być język. Przez to że facet czasami nadaje z tak niesamowitą szybkością nie można go zrozumieć. Jego akcent również w tym nie pomaga, ale sądzę że nawet z przeciętną znajomością angielskiego można czerpać niesamowitą przyjemność z tego co się ogląda i słucha.

Wrzucam małą próbkę. Nie jest to broń boże najlepsze co zrobił, po prostu to ostatnie co obejrzałem i miałem przy tym ubaw po pachy.





środa, 25 czerwca 2008

Supergangbang

W chwilach odpoczynku między nauką do kolejnych egzaminów (które wydają się nie mieć końca) znalazłem chwilę żeby przeczytać "Wanted" Marka Millara - którego ekranizacja wchodzi w tym tygodniu do kin.

Millar po raz kolejny udowadnia, że jest cholernie sprawnym twórcą i że z wałkowanego wielokrotnie tematu potrafi zrobić cholernie ciekawy komiks. Tak jak w przypadku "Ultimate X-Men" i "The Ultimates" i tutaj dostajemy coś cholernie oryginalnego. "Wanted" to komiks superbohaterski albo raczej prawie superbohaterski, bo tak naprawdę mamy świat bez bohaterów. Tło rysuje się następująco: super-złoczyńcy w roku 1986 połączyli pierwszy raz siły i razem zaatakowali ciągle odnoszących sukcesy herosów. Zginęły 2 miliony ludzi, a bohaterowie dostali konkretny łomot. Wykasowano im pamięć, zamieniono w mało znaczące postaci głupawych seriali telewizyjnych i co najważniejsze, wymazano ich z umysłów wszystkich ludzi. Ich chwałę dokumentują co najwyżej czytane przez dzieciarnię komiksy. Źli podzielili wpływy między 5 rodzin i żyją sobie ponad prawem czerpiąc zyski z przestępczości. Oczywiście ich istnienie jest ściśle strzeżoną tajemnicą i nikt spoza Bractwa nie ma pojęcia, że dwadzieścia lat wcześniej ktoś przeprogramował ludzkość.

O tym wszystkim dowiadujemy się razem z głównym bohaterem - Wesley'em Gibsonem. Wesley to najzwyklejszy nieszczęśliwy człowiek. Popychadło, które dostaje w dupę od całego świata. Przymyka oko na zdrady swojej dziewczyny, wieczory spędza przy sieciowym porno, szefowa gnoi go za każdym razem gdy tylko pojawi się w jej polu widzenia. Facet jest obiektem żartów i ataków lokalnych chuliganów. Co najzabawniejsze – godzi się na wszystko. Los się jednak do niego uśmiecha. Okazuje się być synem najlepszego zabójcy na świecie - Killera (który ma umiejętności jak marvelowski Bullseye - nigdy nie chybia). Jak można się domyśleć życzeniem ojca było aby syn zajął jego miejsce w super-tajnej organizacji przestępczej, a wybór Wesley'a, który odziedziczył umiejętności ojca jest oczywisty - zostaje jego godnym następcą. Śledzimy jego trening, inicjację, a także poczynania w konflikcie jaki wybucha między złoczyńcami, którzy chcą wyjść z cienia a tymi którzy chcą w nim pozostać.

Na 192 stronach dostajemy kapitalną historię, która według mnie traci tylko troszeczkę w końcówce, ale uderza ostatecznie mocną pointą. Mocny to akurat słowo, które pasuje doskonale do "Wanted". Jest brutalny, krwawy, wulgarny i nie do końca poprawny politycznie. Z pewnością jednak skierowany jest do ludzi lubiących historię o trykociarzach. Millar z niesamowitą wprawą żongluje utartymi schematami i tworzy z nich zupełnie nową całość. Widać już było to po elseworldowskim "Superman: Red Son", ale myślę, że w "Wanted" poszło mu to znacznie lepiej. Każda z postaci nawiązuje do tych znanych nam z uniwersów DC czy Marvela i jest sporo zabawy w odgadywanie pierwowzoru. Wspominany kilkakrotnie Detektyw to oczywiście Batman (który myśli, że grał tą postać w serialu komediowym), Joker to równie szalony i szatańsko uśmiechnięty Mr. Rictus, rządzący Azją The Emperor to nie kto inny jak Ra's al Ghul, a przeciwnik doktora Solomona Seltzera (który wydaje się być millarowską wersją Lexa Luthora) kończy na wózku jak Christopher Reeve.

Od strony graficznej jest równie przyjemnie. J. G. Jones, który "Wanted" narysował należy do tych, którego kreska raczej nie oszpeci komiksu. Jest czytelna, przyjemna dla oka, a kobitki wyglądają wielce atrakcyjnie. Całość dopełniają fajne kolory, które położył Paul Mounts. Dodatkowo trade tej sześcioodcinkowej mini-serii wzbogacono bardzo przyjemnym dossier, rysunki superłotrów zrobili m.in. Wood, Sienkiewicz, Quesada. Millar uzupełnia to, krótką charakterystyką i dodaje we wstępie jak to brat podsunął mu pomysł na komiks. Dla mnie bomba. Jeżeli ekranizacja okaże się w połowie tak udana to będzie super.

Przykładowe plansze można obejrzeć oczywiście na stronie Multiversum.

piątek, 6 czerwca 2008

Pierwsze polowanie

Jestem wielkim fanem "Supernatural" (po polsku "Nie z tego świata"). Dałem temu wyraz umieszczając go dość wysoko na liście moich ulubionych seriali. Przyznaję, tematyka była wałkowana nie raz i nie dwa, spokojnie można obejrzeć z tuzin podobnych produkcji, ale Ericowi Kripke udało się stworzyć coś, co pochłania się z niesamowitą przyjemnością. Jak dla mnie główną siłą napędową są fantastyczni bohaterowie. "Supernatural" skupia się na poczynaniach dwóch braci Sama i Deana Winchesterów. Wepchnięto dwóch wyluzowanych chłopaków, wychowanych na rockowych brzmieniach, horrorach, serialach i komiksach, w oklepany schemat łowców koszmarów i wyszło to fantastycznie. Reszta postaci, które przewijają się przez serial jest potraktowana jednak trochę po łepkach. Znamy tylko zarys ich historii, czasem zawierający się w dwóch zdaniach. Podobnie jest nawet w przypadku ojca braci. Tyle, że z Johnem jest o tyle lepiej, iż wiemy co spowodowało, iż został Łowcą i że radził sobie na tym polu całkiem nieźle. Jest tematem wielu rozmów i Winchesterowie co jakiś czas dowiadują się nowych rzeczy na temat jego przeszłości, czytają jego dziennik, poznają jego znajomych. Jednak historia ojca jest dla widza jest w dużym stopniu nieodkryta. Ludziom, którzy są zainteresowani początkami Johna Winchestera z pomocą przyszło Wildstorm wydając "Supernatural: Origins", sześcioodcinkową serię opowiadającą o jego pierwszym dużym polowaniu.

Po tragicznej śmierci swojej żony Mary, John nie potrafi się otrząsnąć. Wiedząc, że jej śmierć nie była wypadkiem, próbuje dociec prawdy, ale wszędzie spotyka się z niezrozumieniem i pukaniem w głowę. Nikt nie wierzy mu, że Mary spłonęła pod sufitem do którego została przyczepiona przez nieznaną siłę. W końcu na jego drodze staje Missouri, medium, które naprowadza go na ślad demona i otwiera oczy na ten drugi świat, z którego istnienia sobie wcześniej nie zdawał sprawy. Missouri popycha Johna do działania, wysyła go z zębem nieznanej bestii do Fletchera Gabela, faceta, który ma ponoć wiedzieć wszystko i być mentorem niejednego Łowcy. To właśnie od niego dostaje dziennik, który z biegiem lat stał się kroniką niesamowitych polowań i skarbnicą wiedzy dla jego dzieci. Śladem Johna podąża Łowca, który ratuje mu skórę przed piekielnym ogarem i pokazuje Zajazd Harvellów. Poznajemy Ellen, która będzie urozmaicać nam drugi sezon, wspomniana jest Jo, a także jeszcze żyjący pan Harvell i kilku innych kolegów po fachu. To właśnie przed tym zajazdem Winchester zabija swojego pierwszego potwora i tak się nieszczęśliwie składa, że robi to na oczach malutkiego Deana. Następnie, Łowca zabiera go z wizytą do pewnego księdza, który potrafi kontaktować się z zaświatami, ale połączenie z Mary zostaje bardzo szybko zerwane. John szukając mordercy Mary, przechodzi szkolenie z zakresu walki z niesamowitościami i samemu pakuje się w konflikt, którego nie jest w stanie ogarnąć.

"Supernatural: Origins" sporo miesza w świecie serialu. Pojawiają się wątpliwości co do śmierci Mary, ale dzięki temu możemy zrozumieć trochę lepiej motywy jakimi kieruje się Winchester. Wychodzi na jaw, że Piekło na długo przed pojawieniem się Ruby opiekowało się rodziną i że plany dotyczące braci są dużo bardziej skomplikowany niż mógłby się wydawać. Ogólnie jednak to ten scenariusz napisany przez Petera Johnsona nie jest niczym specjalnym. Trochę znanych twarzy (Missouri, Ellen), trochę biegania po lasach, trochę polowania i przewracający wszystko do góry nogami ostatni zeszyt, który chyba jest najbardziej klimatyczny i ciekawy ze wszystkich. John ma kilka ciekawszych przemyśleń, jaśniejszych momentów, ale jest płaski i praktycznie pozbawiony charyzmy.
Za rysunki odpowiada Matthew Dow Smith. Jego kreskę bardzo łatwo można pomylić z rysowanymi na kolanie pracami Mike'a Mignolii (facet nawet jakiegoś Hellboya popełnił). Mimo, iż zamysł całkiem niezły, bo takie polowania w pewien sposób przywodzą na myśl śledztwa B.B.P.O. i rzeczywiście mogą się kojarzyć z Mignolą, to jednak wykonanie znacznie słabsze. Smith jest niezłym naśladowcą i na ogół daje radę, ale momentami narysuje coś naprawdę kiepsko (szczególnie udają mu się twarze i postaci). Tak, więc od strony graficznej komiks jest raczej przeciętny.
Dorzucono nam jeszcze jeden short skupiający się trochę bardziej na Deanie i Samie. Klimatem przypomina trochę retrospekcje znane z odcinka świątecznego, jednak nie jest to żaden ekstra bonus. Komiks jest skierowany wyłącznie dla fanów serialu i nie wyobrażam sobie żeby osoba, która przeczytała komiks sięgnęła po coś więcej. Fajna ciekawostka, lekka lektura, ale całkowicie pozbawiona siły jaką ma serial.

Na stronie Multiversum można sobie przejrzeć kilka przykładowych plansz.

Krwawa promocja



Linka do tego filmiku dostałem od Ingo. Serdeczne dzięki, popłakałem się ze śmiechu, serio.
Kapitalna promocja, nie dość, że histerycznie śmieszna to jeszcze diablo sprytna. Widać, że człowiek odpowiedzialny za marketing (ale sądzę że głównie Stiller maczał w tym palce) ma łeb na karku. Promują "Tropic Thunder" gwiazdami, które prawdopodobnie są najmocniejszym atutem tej produkcji. Kto by nie chciał zobaczyć czarnoskórego Roberta Downey Jr., który naśmiewa się z Australii, Jacka Blacka jako psychopatycznego świńskiego blondynka albo Ben Sillera, grającego opóźnionego w rozwoju farmera (moja Kamila twierdzi, że Amerykanie uwielbiają się nabijać z upośledzonych)?

W każdym razie film dołącza do wyczekiwanych z utęsknieniem wakacyjnych produkcji: "Mrocznego Rycerza", "Kung Fu Pandy" i "Hellboya: Złotej Armii".

"Tropic Thunder", I'm waiting for you!

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Hit lata?

Kamila mówi, że to prawdopodobnie hit tego lata będzie. Ja się nie znam, ale jej wierzę.

Sokół & Pono "W Aucie (Feat. Jedker Realista, Franek Kimono)"

Indiana, bat i fedora

Z okazji Dnia Dziecka moja mama sprezentowała sobie, Kamili i mnie seans filmowy. Atrakcji było co nie miara, bo oprócz kina parkowałem pierwszy raz w garażu podziemnym. Fantastyczna sceneria, nic tylko zacząć się z kimś strzelać. Wybraliśmy się na film, dzięki któremu mieliśmy poczuć się jak dzieci (albo chociaż trochę młodziej), więc wybór był oczywisty – "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki". Przyznaję się, nie jestem wielkim fanem Indiany. Oglądałem to co chyba każdy miłośnik kina, czyli trylogię, która w dwóch trzecich jest wyśmienita, ale nad postacią dr Jonesa nie zatrzymywałem się dłużej niż na długość filmu. Jestem jednak w stanie zrozumieć fenomen tej serii i miłość jaką ludzie darzą archeologa-awanturnika. Może o odczuciach co do całości napiszę później, teraz wypowiem się na temat ostatniego tworu kooperacji Spielberg/Lucas.
"Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" to dobry film. Bawiłem się na nim świetnie, a chyba o to głównie chodzi w kinie rozrywkowym. Czytając jednak opinie i komentarze dochodzę do wniosku, że ludzie chyba zapomnieli, że chodzi o zabawę i skupili się na porównywaniu go ze starszymi częściami. Jest to nieuniknione, ale nie powinno się tego filmu oceniać tylko z perspektywy poprzedników. Sam wyszedłem z kina z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony miałem względem niego bardzo wysokie wymagania, z drugiej chciałem dostać dobry film przygodowy z masą akcji i bicia po gębach. Właśnie te wymagania mogą spowodować zawód, bo ludzie spodziewają się otrzymać film w stylu tych z lat 80tych, a otrzymują coś zgoła innego. Ja się trochę na to złapałem. Jeżeli chodzi o faktor rozrywkowy "Królestwo Kryształowej Czaszki" jest nim wypełnione po brzegi i każdy kto szykuje się na dobry film akcji to otrzyma.
Nowy Indiana Jones to galopująca akcja i wiele zapadających w pamięć obrazów. Indiana biegający z biczem po magazynie, Indiana i atomowy grzyb, pościg na motocyklu, bójka w kawiarni, poszukiwania na cmentarzu, pościg przez dżunglę czy chociażby potrójny wodospad. Takich scen było dużo i sądzę, że stanowią one esencję filmu. Sporo tu wyczynów kaskaderskich i bardzo przyjemnych efektów specjalnych. Wykorzystano w bardzo dobry sposób CGI i muszę przyznać, że Spielberg mnie tutaj zaskoczył bardzo pozytywnie. Spodziewałem się, że przesadzi i że będę musiał obcować z czymś na kształt nowej trylogii "Gwiezdnych Wojen", a pod tym względem "Królestwo Kryształowej Czaszki" nie wybija się specjalnie spośród obecnie kręconych filmów. Nie obyło się bez tradycyjnego mordobicia i nawet nie zmieniono odgłosu ciosów. Wymachujący pięściami na prawo i lewo archeolog cieszy oko. Znanych i lubianych motywów jest więcej, począwszy od delikatnych nawiązań w szczegółach (Arka Przymierza w magazynie w Strefie 51) i dialogach (rozmowy Mutta i Indiany przypominają te, które prowadził Indiana ze swoim ojcem) na doskonale znanych motywach skończywszy (jak chociażby scena gdzie wychodzą z grobowców z czaszką prost pod lufy komunistów). Jeżeli chodzi o poziom miodności to muszę przyznać, że nowy Indiana stoi wysoko wśród odgrzewanych hiciorów, jednak ma swoje wady obok których nie mogę przejść spokojnie.
Tak jak wcześniej dostajemy bardzo zabawny film, ale nie udało się niestety uniknąć głupkowatości. Oprócz fantastycznych haseł, którymi główny bohater uwielbia rzucić co jakiś czas, jest naprawdę dużo gagów. Niektóre są bardzo śmieszne, inne już mniej i pod tym względem przypomina nieszczęsną "Świątynie Zagłady", chociaż na szczęście do jej poziomu mu daleko. Są sceny, które wydają się niepotrzebne i zwyczajnie psują całość. Sceny, gdzie Mutt śmiga na lianach z małpami czy sposób w jaki ratuje bohaterów z ruchomych piasków po prostu były idiotyczne. Kolejny motyw to uczucie Indiego i Marion, które wydaje mi się jednym wielkim nieporozumieniem. Strasznie to spotkanie po latach przebiegło sztucznie i wydawało mi się motywem wepchniętym na siłę. I dlaczego ten ślub? Największym jednak zgrzytem jest dla mnie zakończenie. Finału można się spodziewać w zasadzie od samego początku i wątpię żeby kogoś zaskoczył. Rozwiązanie jak dla mnie, było przebajerzone i za bardzo spektakularne. Piszę to jak najbardziej serio. Lucas ze Spielbergiem rzucili nie tylko latający spodek, wielki wir, przejście do innego wymiaru i poskładanego z trzynastu szkieletów obcego, ale dorzucili do tego zawsze obecne trzęsienie ziemi (jeżeli ktoś woli to nazwać można je wstrząsami), rozpadnięcie się świątyni i na koniec jeszcze wielki potop. Dla mnie było tego za dużo i popsuło mi to obraz całości. Zdecydowanie bardziej cenie sobie klimatyczne poszukiwania na cmentarzu, gdzie pojedynkowali się z dwoma skocznymi cherlakami, niż międzygalaktyczny młyn.
Obsada zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Harrison Ford nadal prezentuje się fantastycznie, Shia LaBeouf mimo iż w porównaniu z innymi "pomocnikami" Indiego (Sean Connery, Denholm Elliott, John Rhys-Davies) wypada cienko, to jego postać jest zabawna, zapewnia rozrywkę i z pewnością pozytywnie wpływa na film. Czarny charakter, Irina Spalko o dziwo mi się podobała, a muszę zaznaczyć, że nie lubię Cate Blanchett i byłem bardzo rozczarowany faktem, iż wybrano ją na głównego przeciwnika. Trochę szkoda, że nie próbowała uwieść Indiany, bo byłaby to z pewnością scena warta zapamiętania.
Podsumowując, "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" warto obejrzeć i sądzę, że warto to zrobić w kinie. Jest jak sądzę fantastyczną kontynuacją i zapewnia dwie godziny godziwej rozrywki, ale oglądając go nie ma tego uczucia nostalgii, które towarzyszy przy poprzednich częściach. Ten film ma wszystko za co można go pokochać, ale również sporo za co można go znienawidzić. Tyle, że jeżeli skupi się na wymienianiu tych wad, nie powinno się stracić obrazu całości. To film przygodowy i jak wiele osób podkreśla, obowiązkowe przymrużenie jest wpisane w ten gatunek. Produkcja rozrywkowa ma dostarczyć rozrywki i "Królestwo Kryształowej Czaszki" robi to w 100%.
"Indiana Jones" to jak sądzę jedna z najbardziej rozdmuchanych serii filmowych. Z pewnością ustępuje "Gwiezdnym Wojnom", ale im dłużej się zastanawiam to dochodzę do wniosku, że ma na pewno miejsce drugie. Indy ma oprócz czterech super kasowych filmów kinowych: serial, filmy telewizyjne, gry komputerowe, zabawki i własną serię Lego, komiksy i książki, a do tego setki gadżetów od koszulek i kubków do grających breloków. Niesamowity sukces komercyjny z pewnością zawdzięcza kreacji Forda i duetowi Spielberg/Lucas. Filmy z Indianą nie tylko były pastiszem dla produkcji klasy B, swoistym ukłonem i wyrazem uwielbienia dla biało-czarnych filmów z papierowymi jaskiniami i tanią charakteryzacją. One wyznaczyły nowe standardy dla filmów przygodowych i jak sądzę, przez następne dziesięciolecia w tej materii nie pojawi się nic co mogłoby zaszkodzić ich miejscu na piedestale. Będą nadal wzorowo poprowadzoną fabułą, idealną ilością humoru i kapitalnymi scenami walk, w których zwyczajne okładanie się pięściami rośnie do rangi niezapomnianych pojedynków. Kolejne produkcje będą czerpały z nich garściami. Niestety o ile "Poszukiwacze Zaginionej Arki" i "Ostatnia Krucjata" są fantastyczne, "Królestwo Kryształowej Czaszki" je goni i tylko trochę od nich odstaje, o tyle "Świątynia Zagłady" psuje serię. Lubię w nim cameo Dan Aykroyd i ostatnie 30 minut filmu, głównie ze względu na rewelacyjny pościg wagonikami, ale całość jest raczej niestrawna. Ciągłe pokrzykiwania małego Żółtka i zidiociałej piosenkarki i w kółko serwowane głupkowate żarty, robią z niego autentyczną parodię.
Ostatni film z Henrym Jonesem Jr może nie jest tak wspaniały jak poprzednie i raczej za dwadzieścia lat nie będziemy się nim zachwycać w ten sam sposób w jaki robimy to w przypadków tych produkcji z lat 80tych ubiegłego stulecia. Jednak udało mu się osiągnąć coś, czego nie zrobili jego poprzednicy podczas niedawnego odświeżania sobie serii. Udało mu się mnie zaciekawić w pewnym stopniu do swojego świata i przygód, których nie opowiedziano w filmach. Poczytałem trochę, zaopatrzyłem się w jakieś komiksy i w najbliższym czasie sięgam po "Indiana Jones and the Fate of Atlantis".