czwartek, 19 listopada 2009

Odlotowo. Balonowo!

Mimo, iż w grudniu zeszłego roku, zarzekałem się, że będę częstym gościem na seansach 3D, z wybraniem się na kolejny w tej technologii czekałem 11 miesięcy. Jakoś się do tej pory nie złożyło, chociaż kino kusiło. A to morderstwa w Walentynki, a to ekranizacja książki Neila Gaimana, a to oszukiwanie przeznaczenia po raz czwarty. I nic mnie jakoś ostatecznie nie przyciągnęło. Dopiero najnowsza produkcja Pixar Animation Studios była czymś co miałem szczerą ochotę obejrzeć w podwójnych okularach. No i niestety. O ile na "Piorunie" zachwyciłem się 3D o tyle teraz mój entuzjazm wyraźnie osłabł. Co nie znaczy, że animacja była zła.


Bo "Odlot" jest świetny. Już swoim poprzednim filmem Pixar pokazał, że nie boi się zrobić czegoś bardziej dojrzałego, że chce sprzedawać widzowi trochę inne historię niż te do których przyzwyczaiły nas tabuny futrzaków. Także i tym razem również wychodzi przed szereg. Bohaterem uczynił starca. Nie podskakującego, dziarskiego faceta z brodą jakim był Merlin w "Mieczu w kamieniu", ale upartego, zgorzkniałego dziadka, który musi podpierać się laską i jest głuchy jak pień bez aparatu w uchu. Wydawać by się mogło, że strzelili sobie tym samym w kolano i nawet spece od marketingu z Disney'a kręcili nosami i wróżyli porażkę. A jednak się udało! Ludzie poszli do kina i oszałamiająca ilość się w filmie zakochała. Co mnie urzekło to pierwsze 20 minut. To jedna z najlepiej opowiedzianych historii miłości jakie udało się pokazać w filmie animowanym. Wzruszająca i zadziwiająco normalna. Bez heroicznych wyczynów i burzliwych dziejów. Prawdziwa, ciepła i w pewien sposób kojąca. "Odlot" to jeden z tych filmów, na premierę którego mocno czekałem. Czytałem recenzje, słuchałem podcastu i wiedziałem co mnie czeka. Byłem przygotowany na chwytające za serce sceny, ale gdzieś w głębi siebie, sądziłem że ludzie trochę przesadzają, że na pewno nie będę płakać na początku filmu. Czasy "Króla Lwa" bezpowrotnie minęły, ale i tak, w scenie gdzie Carl zostaje sam, nie udało mi się opanować wzruszenia. Dobrze, że Kamila miała naszykowaną paczkę chusteczek.


Dalej film robi się już zdecydowanie bardziej zabawny i mimo, że utrzymany jest w lżejszym klimacie, to chwilami dalej jest strasznie nostalgiczny. Jak raczej nie płaczę na filmach, to tutaj broda zatrzęsła mi się jeszcze ze dwa razy. Ale wróćmy do humoru. Pojawia się gruby, gadatliwy harcerz Russell, źródło kilka naprawdę śmiesznych gagów, a później dołącza do niego ptaszysko Stefan i gadający pies As. Zwierzęta były niewyczerpanym źródłem mojego rechotu. Stefan rozśmiesza przede wszystkim swoją ptasią... mimiką. Czasami wystarczył u niego jeden ruch głowy, mrugnięcie okiem czy podniesienie nogi, by wywołać u mnie atak śmiechu. As natomiast rozkłada na łopatki swoim psim, szczerym, prostolinijnym myśleniem. Pixarowi udało się coś podobnego z mewami w "Gdzie jest Nemo?", tyle że As i tak bije je wszystkie na głowę, a do tego ma jeszcze ze sobą całą zgraję innych, gadatliwych czworonogów. Sporą zasługę ma w tym bardzo dobry poziom dubbingu. Cezary Pazura jako gadający pies jest bezbłędny i chyba tą kreację stawiam na równi z jego Sidem Leniwcem. Kacper Cybiński podkładający głos pod Russella również wypadł świetnie i aż miło, że w końcu Polacy poszli po rozum do głowy i dzieciom przestały użyczać głosu kobiety.

Animacja była świetna, chociaż nie był to już taki zachwyt jak w przypadku "WALL.E-ego" czy "Ratatuj". Postaci, jak postaci. Nie jestem wielkim miłośnikiem pixarowskich modeli. Zdecydowanie lepiej wychodzą im zwierzęta, potwory, zabawki i roboty. Ale przymknijmy na to oko. Świetnie prezentowała się dżungla, dom podczepiony do tysięcy baloników wyglądał bajecznie, ale przez okulary nie mogłem się cieszyć intensywnymi kolorami, którymi tak bardzo kusił trailer. Wszystko było przygaszone. Na dodatek przy scenach akcji miałem wrażenie, że obraz się rozmywa. "Odlot" był praktycznie pozbawiony efektów 3D. Była głębia, fajnie, że widoczki nią olśniewały, ale nie stwierdziłem chyba ani jednego, takiego robionego typowo pod 3D zabiegu. Nic nie leciało, ani nie wybiegało z ekranu, nie było wybuchu od którego trzeba było się uchylić. Sama zapowiedź "Opowieści wigilijnej" była bogatsza pod tym względem od produkcji Pixara, chociaż tak ciemna, że momentami gówno było widać. Po wyjściu z kina, trochę żałowaliśmy, że nie poszliśmy na zwykły, klasyczny seans.

"Odlot" jest jak dla mnie wielce udanym filmem. Z sali wychodziłem z uśmiechem od ucha do ucha. Był zabawny, ciepły, grający na uczuciach i o dziwo pełen akcji. Naprawdę nic nie zapowiadało, że będzie to kino przygodowe, a takie właśnie jest. Może nie Indiana Jones, ale sporo tam pościgów, latania, skradania się i nawet jest walka na miecze. Zaskakujące biorąc pod uwagę to, jak się film zaczyna i fakt, że bohaterami są Azjata z dużą nadwagą i staruszek, który do tej ledwo chodzi.


Przed właściwym filmem oczywiście Pixar wrzuca krótkometrażówkę. Czasami się zdarza, że są one śmieszniejsze niż to na co się tak naprawdę przyszło. Na szczęście tym razem była to tylko wisienka na przepysznym torcie! "Partly Cloudy" - short o chmurze, która robi dzieci i wiernym bocianie, który te dzieci dostarcza przyszłym rodzicom, nie zawodzi. Jest świetnie od strony wizualnej, a co najważniejsze, można pokładać się ze śmiechu. Niby banalny pomysł, ale podano to w sposób bezbłędny. Strasznie pocieszne to. Jak ktoś nie widział, to można pewnie znaleźć na YouTubie. Po prostu miodzio!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz