czwartek, 15 października 2009

Jedenaście najlepszych Bondów


James Bond. 007. Brytyjski agent MI6, wierny tylko Królowej i powierzonemu mu zadaniu. Ratuje świat na ekranach kin od prawie pół wieku. Nie wiem czy istnieje druga, taka seria filmów sensacyjnych, której oddziaływanie na kulturę popularną byłoby porównywalnych rozmiarów. Praktycznie każdy kojarzy zabawne one linery, przekombinowane sceny akcji czy niesamowite gadżety. Mimo olbrzymiej rozpoznawalności wielu traktuje jednak filmy z Bondem jako kiepską rozrywkę albo słodziutką bajeczkę, mającą na celu zadowolenie spragnionego wrażeń nastolatka. A jak ja to widzę? To efekciarskie kino akcji, która mimo wszystko nie obraża inteligencji widza. Dla mnie Bondy to w dużej mierze intryga, ale równie ważne są pościgi, strzelaniny, klasa, humor i piękne kobiety. Jeżeli wszystkie elementy są na miejscu, a proporcje odpowiednie film mi się podoba. Ta jedenastka to całkowicie subiektywny wybór z 22, liczonych do serii, filmów. Prawdopodobnie wielu będzie kręcić nosem, na co po cichu liczę.

11.) "Świat to za mało" (1999). Obecność tych nowszych Bondów nie powinna nikogo dziwić. Lubię jak jest ładnie, kolorowo i wybuchowo, a filmy z Piercem Brosnanem od strony wizualnej prezentują się świetne. "Świat to za mało" zawiera kilka fantastycznych scen akcji. Z tych najbardziej zapadające w pamięć to: pościg motorówkami po rzece, potyczka na nartach z obowiązkową lawiną na koniec i podwodny finał kończący się wielkim (chociaż nie tym największym) bum. Do tego jeszcze zaskakujący wybuch w siedzibie MI6, kradzież bomby atomowej i rozbrajanie jej w rurociągu przy prędkości 140 km/h no i Elektra torturująca Bonda. Brakowało mi trochę lepszego wyeksponowania auta, ale wynagrodzono to obecnością wszystko-tnących helikopterów, które przez dobre dziesięć minut królują na ekranie. Kolejnym atutem są dziewczyny. Sophie Marceau jako pierwszy w serii główny, kobiecy, czarny charakter wypadła przekonująco. Wielka w tym zasługa scenariusza, bo intryga jest dobrze napisana i dość długo nie mogłem rozgryźć po czyjej stronie jest Elektra. Natomiast Denise Richards jak pani doktor od fizyki atomowej, grą aktorską może nie powala, ale walcząca o każdy oddech z napierającą wodą zapada w pamięci. Obie są piękne, chociaż tak całkowicie różne i idealnie dobrane. Główny, męski przeciwnik, grany przez Roberta Carlyle'a jest w tym towarzystwie niestety najsłabszy. Mało charyzmatyczny, flegmatyczny i przy tym trochę zabawny. Nie zmienia to faktu, że dzięki swoim "właściwościom" prezentuje się w panteonie łotrów bardzo ciekawie. "Świat to za mało" - po części przełomowy (Elektra), po części nostalgiczny (pożegnanie Q) i jak dla mnie, to tak naprawdę ostatni, "klasyczny" Bond.

10.) "Szpieg, który mnie kochał" (1977). Łodzie podwodne to dla mnie taki nieodłączny element "bondowskich" filmów. Pojawiały się w każdej bondowskiej epoce, a tutaj są chyba w największym stężeniu (3 okręty atomowe + Lotus Espirit). Nie jestem fanem Moore'a, ale jest to jeden z jego lepszych występów. Sporo tutaj takich klasycznych dla serii motywów - gonitwa na nartach, potyczka w pociągu i świetny pościg samochodami. Dobrze ogląda się strzelaninę w super-tankowcu, a jeszcze lepiej zalewanie Atlantydy. Ten film pamięta się jeszcze z dwóch powodów. Pierwszym jest Szczęki - praktycznie niezniszczalny morderca, który zagryza swoje ofiary stalowymi zębami. Zabijał jeszcze w "Moonrakerze", ale tutaj zaliczył zdecydowanie lepszy występ. Ten Drugi powód to piękna Barbara Bach w roli pani major Amasovej. Barbara stworzyła niesamowicie seksowną w swoim chłodzie postać, jedną z najbardziej charakterystycznych towarzyszek Bonda. Była taką tykającą bombą - do końca nie wiadomo było czy nie zwróci się przeciwko Jamesowi (szkoda, że nie starczyło twórcą odwagi i nie zafundowali nam na koniec jeszcze jednego śmiertelnego pojedynku). "Szpieg, który mnie kochał" to dobre kino akcji w stylu lat 70tych. Szkoda, że tak niewiele "Moore'ów" stai na podobnym poziomie.

9.) "Żyje się tylko dwa razy" (1967). Sean Connery to mój ulubiony James Bond. Facet idealnie nadający się na szpiega-dżentelmena. Jego kreacja najbardziej mi odpowiadała. Żaden późniejszy Bond nie miał już tyle klasy i stylu, i żaden nie został Japończykiem! A Connery został i to właśnie w tym filmie. Przygody Bonda w Japonii może nie należą do wybitnych, ale właśnie z racji umiejscowienia akcji trafiły na tą listę. Lubię ten specyficzny kraj i fajnie było zobaczyć jak z 007 robią skośnookiego (chociaż tylko idiota by się nabrał na to przebranie). James przechodzi elitarny trening ninja, bierze fikcyjny ślub i zostaje... rybakiem. Później z całą bandą ninja atakuje wygasły wulkan z bazą WIDMA w środku i zapobiega wybuchowi wojny między USA, a ZSRR. Robią tam jedną z najlepszych, jak nie najlepszą rozpierduchę jaką można było obejrzeć w serii. Trochę zawodzą dziewczyny. I Aki, i Kissy są sympatyczne, ale nie powalają urodą i nie zostają na dłużej w pamięci. Za to w "Żyje się tylko dwa razy" mamy najlepszego Blofelda - Donalda Pleasence'a. Piszę to zapewne, głównie ze względu na sentyment do tego aktora, ale nie wydaje mi się, by żaden wcześniejszy czy późniejszy (dla niewiedzących, Blofelda w każdym filmie grał inny aktor) był równie demoniczny i nieprzyjemny. To chyba najważniejszy przeciwnik Bonda, prawdziwe nemesis tego bohatera, więc trudno byłoby mi pominąć ten film. Dobra historia, fajne postaci i świetna sceneria.

8.) "Doktor No" (1962). Pierwszy film z agentem 007 i tak się złożyło, że również pierwszy jaki dane mi było obejrzeć. Było to latem '92 i od tamtego czasu mam go blisko serca. Zabawna sprawa. Oglądałem go na czarno-biały telewizorze Neptun i dla mnie do końca życia "Doktor No" będzie czarno-białym filmem, przez co zawsze ciężko mi go powtarzać. Jest to jeden z tych filmów, które lubię po prostu za szpiegowski klimat. Brak tutaj spektakularnych scen akcji, ale człowiek ani przez chwilę się nie nudzi. Jest dobrze nakreślona intryga, jest czarny charakter, który przez część filmu się nie ujawnia, jest zabawny, przesądny pomocnik. Występuje tutaj chyba najbardziej rozpoznawalna dziewczyna Bonda - Honey Ryder. Ursula Andress w swoim białym bikini zapisała się złotymi literami w historii kinematografii. Trudno przejść obok jej wdzięków obojętnie. Przez wielu, "Doktor No" uważany jest za jedną z najważniejszych pozycji kina sensacyjnego. Coś w tym jest. Mimo prawie 50 lat nadal ogląda się go bardzo dobrze. Sean Connery jest bezbłędny. Stworzył kapitalnego bohatera, pełnego dystyngowanego luzu i zabójczego humoru.

7.) "Tylko dla twoich oczu" (1981). Oglądając Rogera Moore'a w roli 007 nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten facet jest tam tylko dla wygłupów. Każde jego spojrzenie, uśmiech, gest są pełne kpiarstwa i humoru. Większość filmów w serii z Moorem utrzymane są w podobnym tonie. Dużo akcji, ale przy tym jeszcze więcej gagów, głupkowatych gadżetów i żartobliwych hasełek. Wszystkie te filmy coraz bardziej szły w stronę fantastycznych bajeczek (czego przykładem jest "Moonraker", gdzie amerykańscy marines przylatują w ładowni promu kosmicznego i strzelają się z bandą złych, w przestrzeni kosmicznej, z karabinów laserowych), ale zdarzył się wyjątek - "Tylko dla twoich oczu". Jest to część która bardziej przypomina mi te filmy z Connery'm, zresztą już na początku mamy cholernie mocne nawiązanie. Na krótką chwilę wraca Blofeld, który porywa odwiedzającego grób swojej żony Bonda. I oczywiście nie wychodzi mu to na dobre. Cały film jest utrzymany w bardziej poważnym, szpiegowskim tonie. Brak tutaj idiotyzmów z których znane były film końca lat 70tych, jest za to dobrze poprowadzona fabuła i ciekawa intryga. Są świetne sceny podwodne, potyczka w akwalungach i krwiożercze rekiny. Bond dużo podróżuje, więc trafią się i pościg małym Citroen po wąskich uliczkach i gajach oliwnych, i sporty zimowe (tym razem przeciwnikami są nie tylko narciarze, ale i hokeiści), i wspinaczka górska. Główna dziewczyna - Melina, wg mnie za bardzo przymulona i niespecjalnie mi się podobała. W pamięć zapadają za to młodziutka łyżwiarka-nimfomanka - Bibi (którą James gasi bezbłędnym tekstem: "Ubierz się to kupię ci loda") i hrabina Lisl grana przez Cassandrę Harris (pierwszą żonę Pierce'a Brosnana), której chyba jako jedynej dziewczynie Bonda widać kawałek gołego biustu (a przynajmniej tylko u niej go zobaczyłem). Gdyby więcej "moore'owskich" Bondów było na tym poziomie byłoby świetnie. Szkoda, że Roger nie pożegnał się z rolą właśnie tym filmem. Dwa kolejne, które zrobił to największe chłamy w serii, całkowicie psują to co osiągnął tutaj.

6.) "Jutro nie umiera nigdy" (1997). Już widzę, że niektórzy się krzywią, ale ja naprawdę uważam, ten film za bardzo dobry. Chyba, że mam po prostu słabość do tych morskich przygód Jamesa, bo finał na tej śmiesznej łódce jest jak dla mnie kapitalny. Mocną stroną filmów z lat 90tych są, przywoływane przeze mnie często, sceny akcji. W tej części micha cieszy się najbardziej na pościgach. Pierwszym, który podniósł u mnie ciśnienie jest ten w garażu. Świetny pomysł, świetne wykonanie. Później mamy tą niemożliwą ucieczkę na motocyklu, z przesiadającą się Wai Lin i nurkującym helikopterem. Wąskie uliczki, jazda po dachach i przez budynki oraz skok nad wirnikiem - po prostu bomba. Kapitalna jest również sekwencja otwierająca, kiedy to Bond robi wjazd na terrorystyczny market i ucieka odrzutowcem z głowicami atomowymi. Dopracowano również sceny walk - mnie najwięcej radości przyniosła ta w wyciszonym pokoju. Jeżeli chodzi o dziewczyny to jestem tylko częściowo usatysfakcjonowany. Michelle Yeoh niestety ani przez moment nie jest olśniewająca, chociaż uroku odmówić jej nie można, a Teri Hatcher jest jak dla mnie pomyłką obsadową. Za to strasznie zadowolony jestem z obsadzenia w roli mendowatej kanalii Jonathana Pryce'a. Strasznie cenię tego aktora i "Jutro nie umiera nigdy" dużo dzięki niemu zyskało. Cieszy też malutka rolka Vincenta Schiavelliego, perfekcyjnego zabójcę, którego wykańcza telefon komórkowy. "Jutro nie umiera nigdy" to świetne kino akcji. Trochę przebajerowane, momentami mocno przesadzone, ale ogląda się świetnie.

5.) "Pozdrowienia z Rosji" (1963). Bond ma szczęście do pięknych kobiet, a tutaj zaciąga do łóżka jedną z najpiękniejszych blondynek jakie dane mu było spotkać - Tatianę Romanovą, którą gra prześliczna Daniela Bianchi. Oprócz świetnych dziewczyn, "Pozdrowienia z Rosji" to wyborne sceny akcji, którymi później wielokrotnie w kolejnych odcinkach się inspirowano (walka z helikopterem, pościg motorówkami czy starcie w przedziale kolejowym). Dużo się dzieje, a te dwie godziny są naprawdę urozmaicone. Mamy najazd na obóz cyganów, grę wywiadów, organizację terrorystyczną, której macki kierują wszystkim, a Bond trafia na równego sobie przeciwnika - Reda Granta, z którym toczy morderczy pojedynek. Dla mnie ten film, na swój sposób przełomowy, nadaje ton całej reszcie serii przygód agenta 007. Działa WIDMO, o którym wcześniej słyszeliśmy tylko od Doktora No. Pojawia się również sam Blofeld (jedna z najważniejszych postaci w bondowskim uniwersum) no i debiutuje major Boothroyd, czyli Q zrzędliwy dziadzio od gadżetów.

4.) "Licencja na zabijanie" (1989). Ci którzy krzywili się przy szóstej pozycji teraz pewnie chcą zarzucić lekturę. Nigdy nie byłem specjalnym fanem Timothy Daltona. Zanim nie powtórzyłem w zeszłym tygodniu obu filmów z jego udziałem, sądziłem, że jest on błędem równie poważnym jak George Lazenby w "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości". Okazuje się, że Dalton to świetny Bond i idealnie pasuje na agenta, któremu zabierają tytułową licencję na zabijanie. Tutaj 007 mści się na mordercach żony Felixa Leiter (którego przy okazji zbiry okrutnie okaleczyli) i moim zdaniem jest to jedyny aktor, któremu udaje się uzyskać podobne emocje. Dalton ma w tych swoich oczach jakąś desperację i ukrytą złość, przez co wygląda na nie do końca stabilnego psychicznie (przypomina trochę pod tym względem Daniela Craiga). "Licencja na zabijanie" to wykapany film sensacyjny kręcony na przełomie lat 80tych i 90tych. Jest bójka w barze, odbicie więźnia z konwoju i narty wodne (bez nart wodnych) za samolotem. Jest kartel narkotykowy, są ninja, ciężarówki, szaleni kultyści, jest dużo strzelania i wybuchów, a wszystko oczywiście na bardzo wysokim poziomie. Mamy świetne czarne charaktery, sporo znanych twarzy (Benicio Del Toro, Robert Davi, Cary-Hiroyuki Tagawa) w dobrych rolach i znowu tylko dziewczyny nie dopisały. Talisa Soto (późniejsza księżniczka Kitana) zbyt mało eksponowana, natomiast na grającą pierwsze skrzypce Carey Lowell nie mogłem autentycznie patrzeć (i to moim zdaniem jedyny poważny zarzut jaki mogę wystosować wobec tej produkcji). Jest sporo głupich gadżetów, ale humor utrzymuje się na odpowiednio znośnym poziomie. Wydaje mi się, że jest to najbardziej brutalna część (jedna szuja eksploduje w komorze ciśnień, inna zostaje zmielona), jednak nie razi to aż tak bardzo. Olbrzymia szkoda, że nie nakręcono trzeciego filmu z Daltonem. Miało to być chyba "The Property of a Lady" i gdyby było utrzymane w podobnym tonie mógłby być fantastyczne.

Pierwsza trójka

3.) "Operacja Piorun" (1965). Co tu dużo pisać? Czwarty film o przygodach Bonda, to dla mnie pod względem fabuły i szpiegowskiego klimatu prawdziwy majstersztyk. Otwierająca sekwencja zapada w pamięć na lata i kojarzą ją chyba nawet ci, którzy już dawno zapomnieli, że oglądali takie coś jak "Operacja Piorun". Bond śledzi przestępce przebranego za kobietę. Dopada go, po krótkiej potyczce zabija, a później ucieka ochronie jet packiem (który później wystąpił w dwudziestym filmie). Wszystko jest tutaj w idealnych proporcjach. Piękne dziewczyny, charakterystyczny bondowski humor, cała plejada czarnych charakterów (z jednookim Largo i Blomfeldem na czele) i duża rozpierducha na końcu. Jak pewnie zauważyliście to kolejny, "wodny" Bond na tej liście. Naprawdę trudno mi się im oprzeć. Kiedy myślę o "Operacji Piorun" to widzę kapitalne, podwodne zdjęcia, które nawet teraz, po 45 latach robią wrażenie. Najlepszy film z najlepszym Bondem, ale jednak trochę brakuje do miejsca pierwszego. Nie zrozumcie mnie źle, cenię starsze filmy, Connery i Claudine Auger tworzą naprawdę elektryzujący duet, ale jednak w porównaniu z tymi z wyższych miejsc "Operacja Piorun" wydaje się być trochę naiwna.

2.) "Casino Royale" (2006). Debiut Daniela Craiga, w którego praktycznie od początku nikt nie wierzył (w tym również i ja), a okazał się naprawdę dobry i wprowadził do serii powiew świeżości. Nie ma sensu pisać, że to całkowicie "niebondowski" Bond. Wszyscy wiedzą, że zostały tylko pewne elementy charakterystyczne, ale klimatycznie ten film to zupełnie inna bajka i wyraźnie odcina się od pozostałej dwudziestki. Co więcej, brakuje tu nawet takich, wspólnych dla serii akcji, jak chociażby: skoku na spadochronie, nurkowania, wyścigu na łódkach czy wysadzenia w powietrze bazy terrorystów. Jest w zamian parkourowy pościg po placu budowy, bójki w luksusowym kasynie i udaremnienie zamachu na lotnisku. Mnie to pasuje. "Casino Royale" to fantastycznie zrealizowane kino. Pełne napięcia i akcji. Emocjonujące od początku do końca i w piękny sposób rozwijające postać samego Jamesa (który przez lata wykonywania kolejnych zadań, trochę skostniał). Ten film nie ma wad. Vesper Lynd (Eva Green) jest najładniejszą brunetką z jaką 007 miał przyjemność. Craig to najlepiej bijący się Bond, co więcej, czarnoskóry Felix bije swoje wcześniejsze wersje na głowę. "Casino Royale" jest świetne, dla wielu jest pewnie najlepsze, ale u mnie brakuje mu do miejsca pierwszego jednej rzecz - wspomnień i uczucia nostalgii.

1.) "GoldenEye" (1997). Prawie rok temu, przy okazji wpisu o "007 Quantum of Solace" napisałem tak: "Ostatni raz Bonda na wielkim ekranie oglądałem trzynaście lat temu, ale pamiętam doskonale, że z "GoldenEye" wychodziłem pełen zachwytów. Magia kina zadziałała wtedy chyba podwójnie, bo był to pierwszy film, na który wybrałem się sam, bez asysty kogoś dorosłego i przeżywałem to jak stonka okres." Podtrzymuję to. "GoldenEye" darzę największym sentymentem i ile bym razy go nie oglądał, zawszę czerpię z tego olbrzymią przyjemność. To idealny Bond. Wszystkie składniki dokładnie odmierzono. Nie ma tutaj, żadnego zbędnego dialogu, żadnej dłużyzny czy niepotrzebnego przestoju. Cały czas coś się dzieje i aż ciężko oderwać się od ekranu. . Scorupco jest naprawdę dobrym wyborem. I broń Boże nie przemawia ze mnie żaden fałszywy patriotyzm. Pasuje na tą zwyczajną programistkę drugiej kategorii idealnie. Ma w sobie pewien subtelny magnetyzm i czarującą niewinność. Oczywiście seksualnym wulkanem jest tutaj Famke Janssen, która chyba w tej kategorii jest moim numerem jeden. Od samego patrzenia na Xenię Zirgavną Onatopp może zrobić się duszno, więc nic dziwnego, że Jamesa zatykało podczas kontaktów z nią. Chyba tylko w przypadku "Świat to za mało" mieliśmy lepszy twist dotyczący czarnego charakteru. Pamiętam moje wielkie zdziwienie na sali kinowej kiedy okazało się, że Sean Bean (czyli Janus, czyli Alec Trevelyan, czyli 006) żyje i ma się dobrze. Scena, gdy wyłania się z cienia i zdradza swoją tożsamość, działa na mnie za każdym razem i przyprawia o ciarki na plecach. Próżno szukać drugiego takiego momentu wśród pozostałych 21 filmów. Kolejną, niezapomnianą rzeczą jest dla rajd czołgiem po ulicach Petersburg, to chyba taka wizytówka tego filmu - coś całkowicie świeżego, coś czego do tamtej chwili nie miał okazji zobaczyć w kinie. Zresztą nie ma w "GoldenEye" czegoś, czego bym nie lubił. Tak jak napisałem, Bond idealny.

Trzy miesiące odświeżania i ponad sześć godzin pisania dobiegło końca. Wybór jedenastu filmów był banalny w porównaniu z napisaniem tych kilku zdań o nich. Trudno było dlatego, iż w dużej mierze te filmy są do siebie bardzo podobne, a zazwyczaj podobają mi się w nich te same elementy. Powtórzeń pewnie i tak jest cała masa, za co przepraszam. Bondy to klasyka filmów akcji, świetne kino rozrywkowe i godziny dobrej zabawy. Nawet z tych słabszych, nie opisanych przez mnie tutaj, części można wynieść sporo przyjemności. Jeżeli ktoś ma opory przed poznaniem, bądź powtórnym zagłębieniem się w świat agenta 007, zaręczam - warto!

7 komentarzy:

  1. Kurcze, naprawdę Ci zazdroszczę tych Bondów. ;) Sam oglądałem je bardzo dawno temu i pewnie też nawet nie wszystkie. Mało z nich pamiętam, a i moje podejście było inne, bo jak byłem mały to większość Bondów zlewałem. ;) Chętnie bym sobie też zrobił takie masowe odświeżenie. Szczególnie, że te nowy Bondy z Craigiem przywróciły moją wiarę w tą postać.

    Nie masz na liście "Widoku na zabijanie"? (czy jak to tam się po Polsku nazywało, chodzi mi o "A View to a Kill") - z tego co pamiętam tam był szalony Christopher Walken i demoniczny babochłop Grace Jones. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziwna lista. dla mnie miejsca 1 i 2 na równi Moonraker i Szpieg który mnie kochał (bo to ta sama fabuła w innych settingach, nawet żarty się powtarzają). potem IHMSS (Lazenby jest biedny, ale sam film jako Bond wyjątkowy i inny), Licencja jako tak samo 'inny' Bond, Goldfinger i Człowiek ze złotym pistoletem (Scaramanga!!!), w niekoniecznie takiej kolejności. Pewnie też Operację Piorun , Pozdrowienia z Rosji i Żyje się tylko dwa razy też bym zawarł w topie. A z brosnanowych to Die another Day, za klimat wczesnych Bondów z Moorem.

    Co tu robią 2 słabiutkie i mało bondowskie (nie mówię o Goldeneye) Brosnany, czy Craig, pojęcia nie mam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Aleś się rozpisał:-) Ja Bonda katowałem jako dzieciak, gdy pełno go było w wypożyczalniach video, ale już wtedy jakoś nie rozumiałem co w tym niby jest takiego zajebistego. Do dziś nie kumam co się tutaj może aż tak podobać. Nie lubię Bondów i w zasadzie to omijam je jak się da. Ostatni jaki widziałem to chyba „Licencja na zabijanie”. Gdy go oglądałem to był w Polsce nowością i na tym zakończyłem swój romans z tą postacią.

    OdpowiedzUsuń
  4. racja, GOLDENEYE najlepszy - najlepiej wypoziomowany, najlepiej sprzedany, z najlepszą piosenką i najlepszymi dziewczynami. chociaż po prawdzie to za bondem jakoś specjalnie nie szaleję. ze starych pamiętam przywoitego MOONRAKERA z głupkowatym finałem w kosmosie.

    OdpowiedzUsuń
  5. sorry że dopiero teraz odpisuję, ale pieprzony bloger mi nie dodał poprzednio posta i nawet tego nie zauważyłem.

    no więc tak:
    "Zabójczy widok", czyli właśnie "A View to a Kill" to dla mnie jest pierwsza trójka najgorszych Bondów. strasznie idiotyczny i głupawy. czasami aż nie można było przestać się śmiać. Moore tam był chyba przed 60tką i oprócz przerzedzonych włosów nie pokazał tam nic. chyba tylko gorsza była "Ośmiorniczka".
    co do "Moonrakera"... setting dużo zmienia. gdyby nie laserowa bitwa pod koniec i marines w luku wahadłowca to może bym ten film ocenił wyżej. chociaż nie... tam kretynizmów było na kopy.
    "Człowiek ze złotym pistoletem"... kurde, w sumie dla samego faktu, że Moore dostaje tam wpierdziel od karła, a później zamyka go w walizce powinienem ten film lubić, ale duet Moore i ten drący mordę wieśniak z USA mnie porządnie odrzucił. poza tym to sceny pojedynku to naprawdę licha zżynka z "Wejścia smoka".
    "Goldfinger" mnie nudził. "W tajnej służbie jej Królewskiej Mości" mi się nie podobało i całkowicie bez sensu było biorąc pod uwagę, że przecież wcześniej już się Bond z Blofedem spotkali. podobną budowę miało "Casino Royale" (Bond większość czasu spędza w siedzibie swojego przeciwnika, trochę bzyka, zostaje pojmany, na końcu chce żyć długo i szczęśliwie ale mu to nie wychodzi) i było znacznie lepsze. te dwa brosnanowe Bondy są moim zdaniem bardzo mocno bondowskie (co starałem się wcześniej napisać). bardziej w stylu tych z lat 60tych, ale elementy tych późniejszych też są. "die another day" mi się za to nie za bardzo podobało.

    OdpowiedzUsuń
  6. a dlaczego 11 a nie 7 (w właściwie 007) ;)
    toć 11 najlepszych to połowa... 1/3 to trochę lepiej...

    OdpowiedzUsuń
  7. bo to najmniejsza dwucyfrowa liczba pierwsza ;)

    a tak serio... ta seria jest na tyle fajna, że można wybrać z niej dużo dobrych filmów. w sumie, żadnego z tej 11 nie chciałem pominąć. zauważ że u mnie sporo tych jedenastek. chyba lubię tę liczbę.

    OdpowiedzUsuń