czwartek, 10 grudnia 2009

Żółta jesień

Parę miesięcy temu, natrafiałem na różnych stronach na wywiad z Quentinem Tarantino, w którym, przy okazji promocji "Death Proof", opowiadał o 20 najlepszych filmach jakie powstały w ciągu ostatnich 17 lat (od 1992, czyli momentu kiedy nakręcił "Wściekłe psy"). To, że Quentin ma specyficzny gust można odczuć oglądając filmy które wyreżyserował, napisał, wystąpił i na które wyłożył pieniądze. Z tą dwudziestką nie jest inaczej. Przewija się parę naprawdę świetnych obrazów, które uwielbiam i do których wracałem kilkakrotnie. Kilku nie znałem, dodałem sobie do listy "do nadrobienia" i akurat tak się złożyło, że tej jesieni obejrzałem trzy: "Gra wstępna", "Zagadka zbrodni" i "Joint Security Area". I muszę się z Tarantino zgodzić, wszystkie są jak najbardziej godne polecenia.



Na pierwszy ogień poszła "Gra wstępna" Takashiego Miike. Na wstępie pochwalę osobę, która zafundowała nam tytuł. Ten polski jest świetny i co się chyba nigdy nie zdarza... jest lepszy od oryginalnego. Ale do rzeczy. Miike to prawdziwy tytan pracy. Facet się nie opieprza, kręci kilka filmów rocznie. Większość jest moim zdaniem średnia, ale w tej olbrzymiej filmografii znajdzie się kilka bardzo dobrych, albo nawet wybitnych, filmów. "Gra wstępna" łapie się właśnie do tej ostatniej grupy. Jest to historia Shigehariego Aoyamy - faceta, któremu umiera żona i po dekadzie samotnego wychowywania syna, postanawia zmienić stan cywilny. Z pomocą przychodzi przyjaciel - producent filmowy. Postanawiają zorganizować lewy casting i wśród kandydatek do filmu znaleźć najbardziej odpowiednią kobietę na wybrankę serca. Uwagę Aoyamy przykuwa urodziwa była baletnica Asami. Umawia się z nią, randkuje i w końcu zabiera na romantyczny weekend, podczas którego lądują w łóżku. W tym momencie kończy się sielanka. Asami znika, a zakochany Shigeharu rusza na poszukiwania. I trafia w sam środek koszmaru, który kończy się makabrycznie w jego salonie.

"Gra wstępna" to nie jest jeden z tych głupawych filmów, których Miike poczynił przez lata. Nie ma gangów, cyborgów yakuzy, szalonych mafiozów. To historia zwykłego, korpulentnego faceta, który szukał bliskości i ciepła. Film przeraża swoim realizmem, prawdopodobieństwem, że taka sytuacja, może przytrafić się każdemu. Tobie albo twojemu znajomemu, który szuka dziewczyn przez portal randkowy. Poraża mnie myśl, że nieśmiała i na pozór niewinna dziewczyna, którą oglądamy na przesłuchaniu, może być w rzeczywistości sadystyczną bestią, rozkoszującą się maltretowaniem innych i zadawaniu cierpienia. Jest coś, co nie pozwala nie odebrać "Gry wstępnej" na serio. Przemoc jest tam do bólu autentyczna, a aktorzy cholernie przekonywujący. Uczucia Aoyamy wydają się jak najbardziej szczere i niewinne, także podczas tego ostatniego, niezbyt miłego spotkania z Asami czułem olbrzymi żal i smutek. Miike zawarł sporo charakterystycznych dla siebie elementów. Oprócz makabrycznych i krwawych tortur, prowadzi poprzez sny swoją grę z widzem. "Faza w fazie", gdzie nie wiadomo co jest prawdą, a co wytworem majaczącego umysłu i nawet brutalnie prosta historia staje się nie do końca jasna. Oczywiście nie jest to film idealny. Ogląda się go dosyć ciężko, ze względu na ślimacze wręcz tempo. Historia toczy się powoli, niespiesznie. Reżyser pozwala nawet na to, żeby widz się momentami ponudził. Ale ostatecznie uderza z siłą huraganu i pozostawia z uczuciem zadowolenia i dziesiątkami kłębiących się w głowie myśli.

Drugim "żółtym" filmem, który łyknąłem z olbrzymią przyjemnością była koreańska "Zagadka zbrodni" Joon-ho Bonga (reżysera kapitalnego "The Host") - thriller kryminalny z grającym na nosie policji seryjnym mordercą. Przemysł filmowy Korei Południowej nie przestaje mnie zadziwiać. Z każdym kolejnym filmem dochodzi do mnie, że to właśnie tam powstają najciekawsze produkcje. Koniec lat 80tych, małym miasteczkiem wstrząsa fala morderstw o podłożu seksualnym. Miejscowa policja dostaje wsparcie w postaci młodego inspektora ze stolicy. Mimo ich usilnych starań, zatrzymywania kolejnych podejrzanych, przesłuchiwania co rusz to nowych świadków i wprowadzania nowych metod śledczych, morderstwa cały czas się powtarzają, a sprawca pozostaje nieuchwytny. Podwalinami dla fabuły ma być historia prawdziwego seryjnego mordercy - pierwszego, który sterroryzował Koreę Południową. Na tle tych wydarzeń Bong pokazuje jednak nie tylko policyjną robotę. W pewnym momencie na pierwszy plan wychodzi starcie starego z nowym. Dramat młodego, pełnego ideałów inspektora, skonfrontowanego z działającym od lat, chorym systemem małej komendy. Na porządku dziennym jest wymuszanie zeznań, bicie i tortury czy podkładanie dowodów. Nie liczą się ludzie, rzetelność, sprawiedliwość czy możliwe, przyszłe ofiar. Ważny jest wynik i zdjęcie w lokalnej gazecie. Maluje się smutny obraz głupoty i krótkowzroczności, który spokojnie można byłoby przełożyć na nasze polskie, peerelowskie realia.


Wydaje się, że gatunek całkowicie wyeksploatowany, wałkowany tysiąc razy w kinie i telewizji, a jednak film Bonga jest cholernie świeży, niesamowicie inteligentny i przede wszystkim niepodobny do niczego co dane mi było obejrzeć. Słuchając jak Tarantino mówi, że jest to najbardziej interesujący i złożony film na jego liście, nawet przez głowę mi nie przeszło, że będzie w tym tyle prawdy. Zostałem cholernie pozytywnie zaskoczony. "Zagadka zbrodni", oprócz historii którą napisało życie, ma diabelnie dobry scenariusz, masę napięcia, odrobinę humoru, akcję i świetne postaci. Burackiego detektywa fenomenalnie zagrał Kang-ho Song, jeden z moich ulubionych koreańskich aktorów. Partneruje, a może raczej stawia, mu się Sang-kyung Kim. Z przyjemnością oglądałem pojedynek tych dwóch charyzmatycznych, świetnie wykreowanych bohaterów. Niesamowicie wciągający, momentami w swoim oddziaływaniu dołujący kawał porządnego kina. Nieśmiało snuję sobie przypuszczenia, że sam mistrz thrillera - David Fincher, przygotowując się do "Zodiaca" mógł szukać inspiracji u Bonga. Jeden z najlepszych filmów jakie widziałem tego roku (jak nie w ciągu ostatnich... 17 lat).

Ostatnim, o którym napiszę kilka zdań, jest "Joint Security Area" - dramat polityczny, jednego z najbardziej znanych w tej chwili koreańskich reżyserów, Chan-wook Parka. Zaskoczył mnie mocno tym filmem i udowodnił, że jest twórcą wszechstronnym, czującym się dobrze w szalonej komedii, kinie ekstremalnym jak również w bardziej stonowanych i poważnych klimatach. W strefie zdemilitaryzowanej oddzielającej Koreę Północną od Południowej, zamordowano dwóch żołnierzy z północy. Groźba konfliktu staje się jak najbardziej realna i wszyscy mają wrażenie, że siedzą na beczce prochu. Przybywa niezależna śledcza, która ma rozwiązać sprawę, ale obie strony utrudniają poznanie prawdy. Pani major Jean stopniowo odkrywa kolejne części układanki, porównuje zeznania, obala teorie i demaskuje kłamstwa. Obraz całości jaki się przed nią rysuje jest jednak dość nieoczekiwany - otóż żołnierze, którzy brali udział w incydencie, mimo wpojonej do siebie nienawiści byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni. Więc co się stało feralnej nocy?

Na ostateczne rozwiązanie zagadki trzeba poczekać do końca filmu, ale dość łatwo je przewidzieć, bo tak naprawdę to nie jest to w tym wszystkim najważniejsze. Początkowo byłem trochę rozdrażniony słabym tempem akcji i średnią intrygą. Gdy już całkowicie wsiąkłem w klimat, z irytacją oglądałem finałową strzelaninę i czekałem na chociaż jedną, wspominkową scenę z nocnych spotkań. Park nakręcił film o poczuciu winy i przyjaźni, która teoretycznie, nie mogła mieć miejsca, bo zabrania jej nie tylko regulamin wojskowy, ale również wpajany od dzieciństwa światopogląd. A jednak. Po obu stronach granicy żyje ten sam naród i okazuje się, że tych żołnierzy niewiele różni. Czują się w swoim towarzystwie nawet lepiej niż ze swoimi rodakami. Nie jest oczywiście cukierkowo. Bohaterom towarzyszy niepewność, napięcie i czujność. Wydaje mi się, że z perspektywy Europejczyka i tak nie jestem w w stanie w pełni wszystkiego zrozumieć. Mimo to, czerpałem z seansu dużo przyjemności, większość zachowań była dla mnie czytelna, no i sporo się o Korei dowiedziałem. Jeżeli kogoś zainteresował "Phenian" Guy'a Delisle'a, bądź wojenne "Braterstwo broni" to myślę, że "Joint Security Area" zaspokoi głód wiedzy.

Polecam wszystkie trzy. Chociaż gatunkowo bardzo się różnią mają sporo wspólnego: są porządnie zrealizowanymi, dobrze zagranymi, inteligentnymi produkcjami. Z listy Tarantino zostało mi sześć filmów i byłoby super, gdyby chociaż w połowie dorównywały "Grze wstępnej", "Zagadce zbrodni" i "Joint Security Area" poziomem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz