Nie nazwę "Czarnego łabędzia" rozczarowaniem, ale wychodząc z sali byłem szczerze zdziwiony tak wywindowanymi ocenami dla tego filmu. Co by nie mówić, to sprawnie i ładnie opowiedziana historia, z którą tak naprawdę każdy kinoman zetknął się gdzieś wcześniej. I dla mnie to największa bolączka. Liczyłem, że film mnie porwie, całkowicie oczaruje, swoim ciężarem przygniecie i dosłownie nie będę mógł się podźwignąć, otrząsnąć po tym co mi Aronosky zaserwował. A tak niestety nie było.
Mamy dążącą do perfekcji baletnicę Ninę, która mieszka z patologicznie nadopiekuńczą matką i która powoli popada w obłęd. Wizje, których doświadcza Nina nie powstydziłby się umieścić w swoich filmach Cronenberg. Są straszne. Mocne, mięsiste, obrzydliwie dosadne, ale od początku sugerujące widzowi z czym mamy do czynienia. Jeżeli ktoś umie dodać dwa do dwóch dojdzie bardzo szybko do wniosku, że to wszystko dzieje się w chorym umyśle zahukanej dziewczyny. Dodać należy, że dochodzi do tego zdecydowanie za szybko. Do tej pory Darren Aronofsky był dla mnie synonimem oryginalności. Takiej pełnej. Opowiadał w niebanalny sposób niebanalne historie. Kończyłem "Źródło" i nie mogłem sobie przypomnieć drugiego takiego przeżycia. Po seansie "Czarnego łabędzia" niemal momentalnie przyszedł mi na myśl "Wstręt" Polańskiego. Kamila uważa, że relacje Nina - matka to powtórka z "Pianistki", a piętna filmu o rozdwojeniu jaźni po prostu nie da się pominąć. Po cichu do końca liczyłem, że Aranofski prowadzi ze mną grę, że to jednak nie jest choroba psychiczna. Ale jednak nie.
Tą banalność maskuje fakt, że "Czarny łabędź" to film niezaprzeczalnie piękny. Zdjęcia i choreografia niejednokrotnie zaparły mi dech w piersiach. Ostatnie minuty, premiera "Jeziora łabędziego" to niezapomniane przeżycie, które muszę przyznać trzyma w napięciu. Z każdego ruchu, każdej figury bije piękno. Przemiana jakiej doznaje Nina jest jedna z najładniejszych rzeczy jakie widziałem w kinie. Byłem świadkiem prawdziwej magii srebrnego ekranu. Takie zestawienie piękna i brutalnych wizji, o których wspominałem wcześniej tworzy naprawdę niepokojący klimat. Ale jest jedna rzecz, która strasznie mnie męczyła - maniera prowadzenia kamery za Portman. Trzęsący się, dziwnie wykadrowany obraz pleców przyprawiał mnie o mdłości.
Jeżeli miałbym wskazać kogoś kto zasługuje na Oscara, to i statuetka, i bezgraniczne uznanie należą się Natalie Portman. To co pokazuje w tym filmie to pierwszej klasy aktorstwo. Tłumaczę sobie, że to ona dźwiga cały ciężar i to ona stoi za sukcesem tego filmu. Jej balet (wyuczony w rok), jej kreacja jest tym co przyciąga uwagę. Widać, że jej warsztat Powiem szczerze, po epizodzie z Amidalą nie wróżyłem tej aktorce wielkiej kariery. Ten wybór wydawał mi się drogą do zamknięcia sobie kariery, a okazuje się, że Portman potrafiła to przezwyciężyć i teraz mało kto pamięta jej żałosną i płaską postać z nowej trylogii. Najpierw "Bliżej" teraz to - jestem oszołomiony.
"Czarny łabędź" na pewno pozostawia po sobie dobre wrażenie. Portman bezapelacyjnie należą się nagrody. Kunis w końcu mogła pokazać, że oprócz ładnej buzi umie też grać. Kompozycje, czy może lepiej powiedzieć aranżacje Mansella są świetne. Ale hype mnie nastawił na bóg wie co i po raz kolejny stałem się ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Film jest dobrym widowiskiem. Przyjemnym, nieprzeintelektualizowanym, artystycznym kinem, które dzięki popularności tańca trafi do szerszej publiki. Tylko i aż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz