"Zrodzony z męża i niewiasty" to utwór, który mimo kilkukrotnego czytania, zawsze robi na mnie dość duże wrażenie. Prosty, krótki, a bardzo sugestywny i dający do myślenia. Narracja z perspektywy potwora, chociaż nieskładna i pełna błędów, jest ostra i trafia celnie w miękkie tkanki czytelnika. Wywołuje u mnie bardzo silne emocje: złość, smutek i strach.Ta ograniczona narracja również powoduje, że utwór się ani trochę nie zestarzał i zawsze będzie wydawać się "na czasie" (no chyba, że ludzie przestaną mieszkać w domach z piwnicami bądź przestanie padać deszcz). Nie wiem na ile było to celowe, na ile przypadkowe, ale tym opowiadaniem Matheson trafi jeszcze niejedno pokolenie. Jak na pierwszy tekst, to kurde, fantastycznie.
wtorek, 15 listopada 2011
poniedziałek, 14 listopada 2011
Pamiętnik Louise Carey - Thomas F. Monteleone
#5
"Pamiętnik Louise Carey" nawiązujący do klasycznego tekstu Mathesona "Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejszał" okazał się, przynajmniej jak dla mnie, taką pierdółką. Znam oryginalny tekst dość pobieżnie, głównie z tematycznych opracowań, a mimo to wydał mi się strasznie przewidywalny. Sprowadzał się do skrótowej relacji żony z wydarzeń z książki - tym samym można go uznać jako cholernie mocny spoiler. Smaczkiem pewnie są tu te dwuznaczne momenty, kiedy np. Louise ucieka z pokoju mając atak dławiącego śmiechu, a co pewnie w książce bohater odbierał jako szloch zrozpaczonej żony - to tylko moje domysły. Nic ponad to nie mogę zarzucić. Trochę nudne, trochę rozczarowujące. Na szczęście krótkie.
Dwa strzały z Fotogalerii Fly'a - John Shirley
#4
Kolejne opowiadanie z "Jest legendą". Tym razem mamy historię o nietypowym sposobie na podróże w czasie i strzelaninie w O.K. Corral. To wydarzenie jest mi nie tylko znane, ale można powiedzieć że i bliskie, gdyż jednym z moich ulubionych filmów jest "Tombstone" i strzelaninę w wykonaniu braci Earpów oraz Holiday'a widziałem dziesiątki razy. Także już na starcie John Shirley miał u mnie olbrzymiego plusa. Poza tym powoli staję się coraz większym fanem Weird West, a "Dwa strzały z Fotogalerii Fly'a" wpisują się w tą konwencję. Historia jest wciągająca i trzyma w napięciu - fajny bohater ze świetną motywacją i wiedzą, napędza dość konkretnie tą historię. Dobry ma również wydźwięk. Trochę nie rozumiem jednak dlaczego Bill, po tym co zrobił, nie wrócił do 1976 roku. Wcześniej wystarczyło, że pomyślał o swojej żonie, a tracił kontakt z przeszłością. Mam też trochę do zarzucenia tłumaczeniu (kwiatki w stylu "zastępca szeryfa, Marshal") i korekcie (gdzieś się trafił Wyatt pisany przez trzy 't'). Ale to i tak kawał dobrego tekstu, także polecam.
piątek, 11 listopada 2011
Ja również jestem legendą - Mick Garris
#3
Nie czytałem "Jestem legendą", także trudno mi określić jak bardzo ten prequel jest ważny. Możliwe, że Ben jest w powieści Mathesona największym prześladowcą Roberta, nie wiem. Wiem jednak, że Mick Garris dupy swoim "Ja również jestem legendą" nie urywa. Jest napisane bardzo poprawnie, kilka razy przemyślenia Bena czy jego żony wydały mi się trafne czy zabawne, ale mimo tego, trudno nie odnieść wrażenia, że opowiadanie wydaje się błahe i nieciekawe. Nie zrobiła na mnie wrażenia, ale jeżeli kiedyś będę czytać "Jestem legendą" to na pewno do niego wrócę.
Już łapię zaległości z wpisami, ale zaręczam, że czytam na bieżąco!
czwartek, 10 listopada 2011
Wezwany - F. Paul Wilson
#2
Drugie opowiadanie z antologii "Jest legendą". Po raz kolejny jestem cholernie zadowolony z lektury opowiadania F. Paula Wilsona. "Wezwany" nie dość, że jest tekstem dobrze napisanym, to pomimo lekkiej przewidywalności, do końca trzyma czytelnika za gardło. To trochę taki "Sklepik z marzeniami" w miniaturze - jedna z moich ulubionych powieści, więc duży plus, to na dodatek, uwielbiam wgląd w takie małe społeczności. I chociaż wszystkie brudy wytworzył tutaj pan Gordon, to podobało mi się to niezmiernie.
poniedziałek, 7 listopada 2011
Gaz do dechy - Stephen King, Joe Hill
#1
Przeczytałem ten tekst dzisiaj po raz drugi. Trochę dla przypomnienia i porównania opinii, trochę dla przyjemności, bo to bardzo fajne opowiadanie i trochę dlatego, że potrzebowałem jakiegoś kopa adrenaliny, a nic innego mi do głowy nie przyszło (w końcu wypadałoby wziąć się za tą antologię). Ostatnia moja lektura mnie lekko wyczerpała emocjonalnie - nie żeby mi się taki stan nie podobał, ale na dłuższą metę był męczący. "Gaz do dechy" sprawdził się jak porządny energetyk, który pobudza w czasie przymulonego przedpołudnia. To czysta akcja w najlepszym stylu. Podoba mi się koncept walki ojca z synem, o przywództwo nad gangiem - widać, że panowie autorzy mają dystans do tego co robią. Z pewnością świetnie się bawili wymyślając ten koncept i oczami wyobraźni widzieli setki fanów, którzy podnosili dyskusję na temat tego tekstu. To również jego olbrzymia siła - nie jest jednoznaczny i płaski, wychodzi poza strony książki.
Osobiście czułem tutaj bardziej Hilla niż Kinga, chociaż tak naprawdę trudno oceniać - to tylko moje mgliste przypuszczenia. Opowiadanie to świetny start w antologii "Jest legendą". Wydawnictwo SQN ma u mnie mega plusa, za jego wydanie.
falstart
Zaliczyłem wtopę z tym moim wyzwaniem czytelniczym. Wystartowałem w najbardziej niekorzystnym momencie jaki mogłem sobie wyobrazić. I chociaż jeszcze przez jakiś czas udawało mi się czytać opowiadanie dziennie, to nie będę udawał, nadrabiał i uzupełniał tych 3 tygodni. A że nie lubię się poddawać to zaczynam jeszcze raz. Należy mi się, w końcu mam dzisiaj urodziny. Będę próbować z tym challengem do skutku. Albo i nie.
niedziela, 16 października 2011
Angie - Ed Gorman
#16
"Angie" Eda Gormana to kolejny tekst z drugiego tomu "999". Nie jest to horror, ani nawet thriller..., a miała być to antologia opowiadań niesamowitych. To raczej coś w stylu "Alfred Hitchcock przedstawia" albo "Opowieści z krypty". Niemniej jednak opowiadanie jest bardzo dobre. Fajny prosty styl, bez zbędnych ozdobników, świetnie zarysowana przeszłość i charaktery postaci. Jest to historia Angie, która zawsze chciała być utrzymanką bogatego faceta, ale nigdy nie mogła trafić na tego właściwego. Angie ma też problem - żyje ze złym człowiekiem. Roy żyje z napadów na banki, zabił żonę, która nie chciała dać mu rozwodu i chce zabić także swojego syna. Problem w tym, że Angie lubi chłopca i nie jest do końca zepsuta. Czy sumienie wygra z chęcią wygodnego życia? Przekonajcie się sami.
sobota, 15 października 2011
Lodowa epopeja Basi - Kazimierz Kyrcz Jr
#15
Jeżeli kogoś interesuje szort o kobiecie masturbującej się lodami na patyku to w "Bizarro dla początkujących" znajdzie się coś dla niego. Niestety Kazek jakoś się solowymi opowiadaniami nie popisał (zobaczymy jak wyszedł mu duet z Kainem). Dał do zbioru trzy teksty, każdy na swój sposób dziwny, ale żaden się niczym nie wyróżnia i każdy jest kiepsko spuentowany. "Lodowa epopeja Basi" można uznać za najlepszą - od początku do końca jest zrozumiała. Odniosłem jednak wrażenie, że inspiracji dostarczył program o najgorszych śmierciach i kobieta lubująca się w marchewkach, więc bańka oryginalności pryska. Czytałem o wiele lepsze opowiadania Kyrcza Jr.
Wciśnięciwsiebie - Rafał Kuleta
#14
Wyobraźnię Kulety dość dobrze poznałem dzięki jego drabblom. Facet ma naprawdę chore pomysły i daje im upust także w "Wciśnięciwsiebie". To opowiadanie to zabawa słowem i kreacją, tona absurdu połączona z porno i wszystko to często w mocno wulgarnych kombinacjach. Mnożenie i odejmowanie w oparach absurdu. Kuleta trochę cierpi na manię udziwnionego słowotwórstwa, ale akurat tutaj pasuje to do pokręconej konwencji. Nawet udaje mu się wbudować w to cholernie obrzydliwego drabbla. Ciekawy eksperyment, ale osobiście nie chciałbym czytać całego zbiorku takich tekstów autorstwa Kulety. Od tego można byłoby sfiksować.
Zjedz mnie! - Adrian Miśtak
#13
O rany! To jest naprawdę obrzydliwy, powodujący gęsią skórkę tekst. Wzdrygnąłem się na "Zjedz mnie!" kilka razy. Miśtak ma bardzo obrazowy styl i dodatkowo udaje mu się stworzyć taki absurdalny klimat, który mnie osobiście przywodzi na myśl "Palec" Stephena Kinga. Trochę całość popsuły ostatnie akapity. Ogólnie nie jestem zwolennikiem racjonalizowania takich historii. Niemniej jednak opowiadanie jest naprawdę mocne i czwartkowego wieczora już nie zjadłem kolacji.
Ojczenasz, któryś jest w niebie - Aleksandra Zielińska
#12
Trzy dni z braku czasu nie pisałem, ale czytałem, nie tylko to jedno opowiadanie dziennie. Cały czas mam na tapecie "Bizarro dla początkujących" i dzisiaj będzie kilka zdań o wybranych tekstach.
"Ojczenasz, któryś jest w niebie" Aleksandry Zielińskiej - opowiadanie jest po prostu słabe. Próba stworzenia alternatywnej, bądź też orwellowskiej, wizji świata raczej się nie powiodła. Zrobione jest to po łebkach, słabo rozwinięte, nieciekawe. Może źle interpretuję zamiary, może tak miało być? Fabuła praktycznie nie istnieje, a to co jest, rwie się jak stare gacie. Odniosłem wrażenie, że autorka momentami wchodziła w rejony humoru Pratchetta - np. wszystkie rozmowy i sceny z Wyznawcami, ale szkoda, że psują je niedopracowane dialogi spod znaku "leżę i kwiczę". Językowo jest tak sobie - nieciekawy i męczący styl. Poza tym jakoś dla mnie mało bizarrowe to było.
wtorek, 11 października 2011
Sznurowata rzecz - Al Sarrantonio
#11
Na pierwsze starcie w drugim tomie "999" wybrałem redaktora antologii. Al Sarrantonio napisał bardzo krótki tekst o końcu znanej nam cywilizacji. Świat niszczony jest przez macki tytułowej sznurowatej rzeczy, która ma być jakimś prastarym potworem śpiącym pod ziemią. To dość szalony pomysł, a i geneza tej istoty jest dość niesamowita... miała się ona wziąć z głupawego żartu ojca bohaterki, która po prostu we wszystko uwierzyła. Poza tym ciężko coś o "Sznurowatej rzeczy" napisać, poza tym, że jest bardzo abstrakcyjna. Relacje między bohaterami ledwo są zarysowane, autor wyraźnie skupił się na ich beznadziejnej tułaczce i opisie pustoszonego krajobrazu. Nie podobało mi się niestety. Sarrantonio, w krótkim wstępie napisanym przez Landsdale'a, został porównany do Bradbury'ego - miejmy nadzieję, że się uda mu zrehabilitować po tej wpadce.
poniedziałek, 10 października 2011
Głód - Robert Cichowlas
#10
Zupełnie mi to opowiadanie nie podeszło. "Głód", to zaraz po "Futerkach", chyba najbardziej krwawe opowiadanie i to z pewnością jest atut. Jak ktoś lubi splatter to odnajdzie w tym tekście kilka mocnych, potrafiących ruszyć czytelnikiem scen. Niestety nie zagrała cała reszta. Stylizacja na dziennik Cichowlasowi nie wyszła. Pomysł nie wymagał moim zdaniem zupełnie narracji pierwszoosobowej. Odniosłem również wrażenie, że fabularnie nie było to do końca przemyślane. Wypad na pokera zupełnie od czapy. Dodatkowo trafiło się kilka głupotek. jak proponowanie zupełnie obcej osobie whisky albo rozszarpany gołąb w zamkniętym mieszkaniu. Autor mnie tym tekstem niestety nie przekonał.
Skończyłem "11 cięć". Warto ten zbiorek kupić dla Orbitowskiego. Jego "Amerykański horror" jest absolutnie wspaniały. Dobry teksty mieli Castle i Paliński, ale mało było w nich horroru, szczególnie u tego drugiego. Kupił mnie również Wilson swoimi "Futerkami" - lubię takie krwawe kawałki.
Gdzie jest Wall-E?
Odnalezienie Wall-E'ego wcale nie jest takie trudne. Ja jestem ciekaw ile robotów jesteście w stanie rozpoznać? Poza banałami jak: Cylon, Mątwa, Eva, Tachikoma, Robby the Robot, R2D2 czy C3PO jest kilka których rozpoznanie sprawiło mi niezłą frajdę i dziesiątki, których prawdopodobnie nie znam. Zabójcy z "Sędziego Dreeda", "Robocopa" czy z "Zagubionych w kosmosie" (a są przedstawiciele obu wersji) są jeszcze łatwi do rozpoznania, ale czy ktoś z wass poznał robota-motocykl z "M.A.S.K" i kulę z "Mobile Suit Gundam 00"?
niedziela, 9 października 2011
Doktor, dziecko i duchy z jeziora - Mort Castle
#9
Wielokrotnie spotkałem się z poglądem, że Mort Castle jest mistrzem krótkiej formy. "Doktor, dziecko i duchy z jeziora" z "11 cięć" (których tak na marginesie nie udało mi się dzisiaj skończyć) miało być sprawdzianem jego twórczości. Od jakiegoś czasu ostrzę sobie zęby na zbiorek Castla i wrażenia po tym opowiadaniu, miały mieć decydujący wpływ na ewentualny jego zakup. Facet test przeszedł. Tekst okazał się nie tylko ciekawy, ale dobrze napisany i chociaż mało w nim czystego horroru, to jednak kupił mnie swoim klimatem. We wstępie styl Castle'a określono jako hemingwaowski. Nie wiem czy tak jest, nie znam twórczości Hemingwaya na tyle, żeby móc coś sensownego w tym temacie napisać. Z pewnością można znaleźć wiele wspólnych elementów w biografiach jego i Adama Nicholsa, bohatera "Doktora, dziecka i duchów jeziora". Obaj należą do straconego pokolenia, obaj polowali w Afryce i obaj mieszkali w Ketchum, gdzie, mimo olbrzymiego sukcesu na polu literackim, strzelili sobie w 1961 roku w łeb. Ciekawe opowiadanie, wymusza na czytelniku pewne refleksje. Podobało mi się na tyle, że kupię sobie "Księżyc na wodzie".
sobota, 8 października 2011
Dyniogłowy - John Everson
#8
"Dyniogłowy" z "11 cięć" to sympatyczna miniaturka o miłości do dyń. W sam raz na Halloween. Nie mam specjalnie dobrego zdania o Eversonie. Parę lat temu czytałem jego "Demoniczne przymierze" i wydawało mi się nawet niezłe, ale czas który upłynął pozwolił mi nabrać dystansu do jego twórczości. Ale to opowiadanie jest naprawdę niezłe i mi się podobało. Na pewno jest lepsze od tego które zaserwował Masti. Obrzydliwe, trochę straszne, z elementami soft-porno. I fajnie się kończy.
Powoli kończę "11 cieć". Pewnie jutro opiszę ostatnie opowiadanie.
piątek, 7 października 2011
Futerka - F. Paul Wilson
#7
Mam wrażenie, że troszkę niefortunnie przetłumaczono tytuł tego opowiadania. Brzmi on nie do końca poważnie, a opowiadanie, mimo że z lekkim przymrużeniem oka, zasługuje na coś bardziej serio. Kto mówi futerka? Dzieci? Nieważne. "Futerka" to mocny, pro-ekologiczny tekst, który z pewnością spodobałby się Dżoanie Krupie. Skóry z zabitych szopów, które żyły sobie na terenie jakichś zapomnianych przez ludzi i czas ruin, zostają zszyte w przepiękne futro. To zaczyna się krwawo mścić na wszystkich, którzy go pragną. Mordercze futro - taki film nakręcili z pewnością Japończycy albo Koreańczycy. Widziałem już wcześniej ekranizację Argento, więc niestety mnie opowiadanie Wilsona niczym nie zaskoczyło, ale to fachowy splatter, który naprawdę warto znać. Osobiście, słabnę gdy myślę o mordowaniu zwierząt dla ich skór, także początek, w którym dwóch kłusowników idzie sprawdzić pułapki, konkretnie na mnie podziałał. Jest krwawo, brutalnie i intensywnie. Można mieć dreszcze z obrzydzenia. Autentycznie.
Siadałem do niego z mieszanymi uczuciami, a okazało się bardzo dobre. I powiem szczerze, że nawet taka lekko toporna puenta mi się podobała. Polecam.
Wiedźma - Bartosz Czartoryski
#6
Drugie i ostatnie opowiadanie Bartka z antologii "Bizarro dla początkujących" nosi tytuł "Wiedźma". Gdzieś tam się to wszystko zamyka w sennym koszmarze i baśni o Jasiu i Małgosi - co można się częściowo spodziewać po tytule. No cóż... nic specjalnego. Trochę wtórne, ale można czytać bez bólu.
środa, 5 października 2011
Sponiewierana - Graham Masterton
#5
Masterton dał totalnie ciała premierowym tekstem, który można przeczytać w antologii "11 cięć". Mowa o "Sponiewieranej". Raz na jakiś czas lubię przeczytać jakąś jego powieść. Kilka naprawdę mu się udało, ale nigdy za jego prozą nie szalałem. Za to zawsze uważałem, że najlepiej sprawdza się przy krótkiej formie. Te zbiorki, które zaliczyłem, autentycznie mi się podobały. Tutaj niestety absolutnie się skompromitował. Opowiadanie popada w banał i jest na poziomie debiutanta, a nie starego wyjadacza. Wieje nudą i brakiem ciekawego pomysłu. Gdybym był przypadkowym czytelnikiem i chwycił za książkę przed kupieniem, tak dla próby przeczytał pierwszy tekst (akurat ten Mastiego) to bym bez wahania ją odłożył na miejsce. We wstępie napisano o nim, że "zmusza do refleksji" - chyba tylko takich w stylu: "Dlaczego do cholery miałbym na to wydać pieniądze?".
wtorek, 4 października 2011
Legend of Mana
Są gry, które towarzyszą mi od lat. Wracam do nich zawsze z taką samą przyjemnością, nawet po kilkanaście razy. I chociaż istnieją setki innych, które pewnie by mi się nawet spodobały, bliżej mi do sprawdzonych tytułów. Tak się dziwnie składa, że olbrzymia część to tytuły z PSXa, w większości dzieła Squaresoftu - tego Square'a sprzed dekady, kiedy widzieli, że narracja nie oznacza półgodzinnych filmików.
Na pierwszy ogień pójdzie Legend of Mana - spin-off do serii Seiken Densetsu. Ciężko będzie w skrócie przedstawić co w tej grze takiego wspaniałego. Najważniejszy jest chyba klimat i duch w jakim jest stworzona. Dla mnie jest w niej wszystko, co powinno mieć fantasy, a o czym twórcy w dużej mierze zapomnieli. Mamy świat Fa'Diel, w którym bardzo ważną rolę odgrywa magia. Są magiczne rasy i istoty, które nie pozamykane w gettach, żyją sobie obok siebie (lub walczą ze sobą) i bohatera, który chociaż pozbawiony charakteru i cech szczególnych, odgrywa arcyważną rolę - kręci całym tym młynem. Niby to wszystko banały, ale w ostatecznym rozrachunku dostajemy rzecz wyjątkową. Fa'Diel to ociekający magią eklektyczny twór, w którym istoty z wszelkich możliwych mitologii spotykają się z tymi bajkowymi i takimi wyciągniętymi z typowego fantasy. Dlatego nie zdziwcie się, że obok szlachetnej rasy Jumi - żyjących kamieni, mamy małpę karatekę, bandę pingwinów piratów przewodzonych przez kapitana morsa, centaura romansującego z syrenami, demony i półdemony żyjące w zaświatach, smoki i gadającego, uciekającego z doniczki kaktusa. Ta mieszanka stylów kojarzyła mi się od zawsze z wielką wolnością, a ta odgrywa tutaj bardzo ważną rolę.
Mamy absolutną swobodę w kreacji świata. To gracz ustala wygląd krainy - ustawia na mapie lokacje, wybiera miejsce i sąsiedztwo. Podróżując po mapie otrzymuje questy i uruchamia wątki, ale cały czas do niego należy decyzja, które chce rozwijać. Od tego co wybierze zależy które postaci zginą, a które będą żyć. I to jak przechodzić będzie grę zależy od tego kogo wziął do drużyny. Questów jest 68, w tym można wyróżnić 3 główne historie - Elazula i Pearl, przedstawicieli wymierającej rasy Jumi, Larca i Sierry, smoczego rodzeństwa, które służy innym mistrzom oraz dziwnego trójkąta miłosnego z końcem świata w tle. Wszystkie absolutnie fantastyczne i rewelacyjnie pomyślane. Scenarzyści w każdym przypadku zaskoczyli mnie swoim świeżym konceptem i świetnie poprowadzoną historią. Chronologia gra tu również ważną rolę, dość często wykonanie jednego zadania wyklucza rozpoczęcie innego, co więcej, questy można przechodzić i zakończyć na różne sposoby. To powoduje, że autentycznie chce się wracać. Jeżeli ktoś gra bez solucji ma olbrzymią motywację by odkryć w kolejnej grze resztę możliwych wariantów. Może w tej chwili to nic specjalnego, ale na rok 1999, bo wtedy LoM miało premierę, niewiele było podobnych, tak bardzo nieliniowych tytułów.
Fabuła to niestety sprawa drugorzędna. Legend of Mana kontynuuje wątki z 3 części Seiken Densetsu, w której Dragon Emperor ścina Drzewo Many. Dziewięć wieków po tym wydarzeniu, stajemy przed zadaniem zgromadzenia rozsianych po świecie artefaktów, które pozwolą obudzić magię i odtworzyć Drzewo Many. Ta swoboda wybierania questów, która dla mnie jest olbrzymią zaletą, powoduje, że tak naprawdę nie mamy głównego wątku. Wystarczy wykonać około 1/3 questów, nie trzeba nawet skończyć żadnego z wspomnianych przeze mnie wyżej głównych wątków, by ukończyć grę. Z tym łączy się też bezbarwność postaci, którą kierujemy. Nie ma ona swojej historii, jest trybem, który powoduje, że dobro ostatecznie wygrywa,. Może boleć, chociażby jego bardzo ograniczona rola w dialogach (w zasadzie tylko ich wysłuchujemy). Wynagrodzono nam to świetnymi wątkami pobocznymi. Każda przygoda, każda spotkana postać jest bardzo charakterystyczna i ma swoją historię do opowiedzenia. Są komiczne typy, z których nie sposób się nie pośmiać. Są również tragiczni desperaci, chcący skończyć ze swoim życiem i tacy, którzy dla fortuny potrafią wybić całą rasę. Twórcy żonglują nastrojami z mistrzowską wprawą. Niejednokrotnie rozpoczęta "salwą śmiechu" przygoda ma dołujący koniec. I mimo swojej bajkowej oprawy, to Legend of Mana jest raczej smutną grą. Porusza problemu, których nie spodziewalibyśmy się tam zobaczyć. To gra o utraconej miłości, odrzuceniu, chciwości, smutku i wszelkich złych wyborach jakie można dokonać. Świat wypełniają nieszczęśliwie zakochani, porzuceni, omamieni fałszywymi obietnicami. I my mamy wszystko naprawić.
Wspomniałem o bajkowej oprawie. LoM jest w pełni rysowany, dwuwymiarowy i cudnie kolorowy. Ma taką grafikę, którą można podziwiać godzinami, za każdym razem zachwycać się widokiem, kiedy pojawiamy się na danej planszy. To co możemy oglądać w większości gier na concept artach, tutaj trafiło do samej gry. Za oprawę muzyczna odpowiada japońska kompozytorka Yoko Shimomura. Kobitka stworzyła naprawdę nastrojową, zapadającą w pamięć muzykę. Z tym co widzimy na ekranie tworzy niesamowicie klimatyczne połączenie. To jedna z tych gier, w których strona audio-wizualna nie zestarzała się ani trochę. Teraz jest cel shading, ale absolutnie go LoM nie brakuje.
Rozgrywka, bo wypadałoby o niej wspomnieć, różni się dość mocno od klasycznego nawalania się na zmianę, znanego chociażby z serii Final Fantasy. Odbywa się w czasie rzeczywistym, na tej samej planszy na której się poruszamy i przypomina trochę chodzone bijatyki. Dlatego ważne są sprawne palce i dobry kompan, który od czasu do czasu wspomoże nas jakimś specjalnym atakiem (to jedna z niewielu gier RPG, gdzie podczas rozgrywki może dołączyć drugi gracz i grać przyłączoną do bohatera postacią). A sami możemy takie rozwijać dzięki technikom, które przyporządkowujemy pod odpowiednie przyciski. Ważne jest też jaką broń używamy no i częstotliwość styl walki. Jeżeli atakujemy cały czas z powietrza to nie mamy szansy, żeby udało się nam rozwinąć jakieś silne ataki naziemne. Jeżeli nigdy nie użyliśmy, którejś z podstawowych (chociaż bezużytecznych) technik, możemy nigdy nie dostać tych najpotężniejszych ataków.
Na koniec warto wspomnieć, że miłośnicy dłubania znajdą w tym tytule coś dla siebie. Twórcy udostępnili graczowi własny dom, a w nim zagrodę na potwory, ogród i warsztat. Na wpół wyklute potwory łapiemy podczas gry - pojawiają się losowa w różnych miejscach - i możemy jest hodować, sprzedawać i zabierać w bój, Karmimy je zdobytymi podczas walk produktom spożywczym. Rozwijają się ich parametry, a także wpływamy tym na charakter. Do zdobywania pokarmu służy też drzewo, które wyrasta nam w ogrodzie. Karmione nasionami rodzi owoce, a te idą do zagrody - dość proste. W ogóle samo oglądanie i czytanie nazw tych owoców to frajda. Ale najważniejsze miejsce to warsztat. W nim mamy kuźnie gdzie budujemy i ulepszamy coraz lepsze uzbrojenie *ilości kombinacji chyba nie da się ogarnąć*. Pracownię muzyczną, w której dzięki specjalnym monetom możemy tworzyć magiczne instrumenty - odpowiednik czarów w grze. No i pracownia golemów, gdzie z materiałów, broni i zbroi składamy golema i jego układy logiczne. Ilość i jakość zastosowanych materiałów oraz to jak je poukładamy na płytce będzie dawało przeróżne rezultaty - w statystykach i technikach stosowanych przez golema (a tych jest kilkadziesiąt). Można stworzyć naprawdę potężnego sprzymierzeńca. Dla dłubaczy to jest prawdziwa gra w grze, która razem z machaniem młotem i karmieniem potworków może zająć na całe tygodnie.
Legend of Mana to 100% miodność, jedna z moich ulubionych gier - prawdopodobnie Top 10. Ostatni raz grałem wiosną tego roku - próbowałem przejść wszystkie questy i niestety po raz kolejny nie udało mi się jednego odblokować. Pewnie jeszcze mi się w takim razie zdarzy tam powrócić. Jeżeli ktoś szuka dobrego, niekonwencjonalnego fantasy, jest gotowy przełknąć do pewnego stopnia dziecinny wygląd gry i ma na zbyciu kilkadziesiąt godzin, to nie powinien się w ogóle zastanawiać tylko szukać i grać!
Oto dom, bim bam bom - Bartosz Czartoryski
#4
Bizarro to gatunek, który istnieje chyba tylko po to, by móc wrzucać w niego wszelkie pomysły, którym w tradycyjnych ramach gatunkowych ciężko byłoby zaistnieć. To moja prywatna definicja. Jestem ciekawy, czy za kilkadziesiąt lat, kiedy młodzież będzie się w szkołach uczyć o literaturze początku XXI wieku ktoś go wspomni. Miejmy nadzieje, bo niektóre teksty są naprawdę warte zapamiętania.
"Oto dom, bim bam bom" Bartka Czartoryskiego nie dość, że ma absurdalnie wspaniały pomysł - kopulujące ze sobą budynki, które nie zważając na swoich mieszkańców robią w mieście wielką orgię - jest jeszcze dobrze napisane. Jak ktoś lubi darcie papy, zrywanie dachówek, kruszenie betonu i pękanie cegieł w wersji porno to polecam. Tekst otwiera partyzancki, chociaż wyglądający jak najbardziej pro, zbiorek "Bizarro dla poczatkujących", z którym mam w najbliższym czasie zamiar się zapoznać.
poniedziałek, 3 października 2011
Marzenie - Paweł Paliński
#3
W "11 cięciach" tekst Pawła Palińskiego znalazł się chyba przez pomyłkę. W "Marzeniu" nie ma nic nadnaturalnego. Nie znajdziemy tam również makabry. Jest to jednak bardzo dobrze napisane, pełne emocji opowiadanie obyczajowe. To mój pierwszy kontakt z autorem, jego "4 pory mroku" są mi polecane bez przerwy od ponad roku, ale jakoś nie mogę się do tej pory zebrać. Teraz to się zmieni, ale nie będę się na ten zbiorek rzucać. Z pewnością facet wyróżnia się pod względem językowym - za bogaty język i oryginalne porównani ma duży plus. Do tego dochodzi też ciekawa forma. Chociaż ja osobiście widzę, że ten tekst również napisany prościej. Udało mu się oddać klimat nieudanych wakacji, dobrze prowadził fabułę do punktu kulminacyjnego... ale zakończenie nie zrobiło na mnie absolutnie żadnego wrażenia. Wybudzenie było naprawdę ciekawe, ale informacje, które przekazane zostały Jorge jakoś mnie zupełnie nie obeszły. Poza tym byłem nastawiony na horror i trochę się rozczarowałem. Na szczęście to dobry tekst i cieszę się, że mogłem się z nim zapoznać.
W "11 cięciach" tekst Pawła Palińskiego znalazł się chyba przez pomyłkę. W "Marzeniu" nie ma nic nadnaturalnego. Nie znajdziemy tam również makabry. Jest to jednak bardzo dobrze napisane, pełne emocji opowiadanie obyczajowe. To mój pierwszy kontakt z autorem, jego "4 pory mroku" są mi polecane bez przerwy od ponad roku, ale jakoś nie mogę się do tej pory zebrać. Teraz to się zmieni, ale nie będę się na ten zbiorek rzucać. Z pewnością facet wyróżnia się pod względem językowym - za bogaty język i oryginalne porównani ma duży plus. Do tego dochodzi też ciekawa forma. Chociaż ja osobiście widzę, że ten tekst również napisany prościej. Udało mu się oddać klimat nieudanych wakacji, dobrze prowadził fabułę do punktu kulminacyjnego... ale zakończenie nie zrobiło na mnie absolutnie żadnego wrażenia. Wybudzenie było naprawdę ciekawe, ale informacje, które przekazane zostały Jorge jakoś mnie zupełnie nie obeszły. Poza tym byłem nastawiony na horror i trochę się rozczarowałem. Na szczęście to dobry tekst i cieszę się, że mogłem się z nim zapoznać.
Amerykański horror - Łukasz Orbitowski
#2
Wracałem kiedyś samochodem z działki. Tylko ja i mój pies. Tak się złożyło, że na jednej z wiosek wylądowałem za podmiejskim autobusem. Zacząłem go wyprzedzać, facet ostro przyspieszył. Wjechaliśmy w teren zabudowany z dziewięćdziesiątką na liczniku. Co udało mi się kawałek wybić moją corsiną do przodu facet przyspieszał. Sfrustrowany gościu z wąsem miał pusty przebieg, nie zatrzymywał się na przystankach i postanowił mi zrobić "Pojedynek na szosie". W pewnym momencie zobaczyłem jadące z naprzeciwka auta i w zasadzie nie miałem za bardzo co robić. Mogłem wrzucić na trójkę i katując silnik spróbować wbić się przed autobus albo dać po hamulcach i schować się za nim. Odbiłem w lewo i katując bieżnik zjechałem na pusty parking przed społemowskim sklepem. Wzbiłem chmurę kurzu i obudziłem psa, który do tej pory chrapał w najlepsze. Wyskoczyłem, kupiłem dwulitrowy napój jabłko z miętą, próbując żeby wyglądało na to, że właśnie po tą butlę tak pędziłem i napiłem się z gwinta w aucie.
Mniej więcej podobne emocje towarzyszyły mi, gdy czytałem ostatnie 20 stron "Amerykańskiego horroru" Orbitowskiego. Adrenalina, napięte nerwy i strach. To, chyba najnowsze, opowiadanie Łukasza, znalazło się w antologii "11 cięć" i wierzcie mi, już chociażby tylko dla niego warto kupić książkę (ale czytałem jeszcze tylko opowiadanie, Guy'a N. Smitha [albo Szmita], więc chyba za wcześnie na takie sądy). Orbit, po raz już nie wiem który, udowadnia, że w Polsce nie ma równego sobie jeżeli chodzi o horror. Funduje czytelnikowi podróż w sam środek amerykańskiego snu, który zamienia się w najbardziej popieprzony z możliwych koszmar. Mamy doskonale znane motywy i rekwizyty - bogatą społeczność z małego miasteczka, którą łączy tajemnica, są stare kości i popieprzony księżulo, a później obserwujemy powolny rozkład i rozpad. Jest też zły. Ale jak to bywa u Orbita, on to wszystko ustawia po swojemu. Przyozdabia na swoją modłę - tworzy historię oryginalną, autentycznie straszną, do cna polską, ale jednocześnie równie amerykańską co niejeden hollywoodzki horror. To jedno z najlepszych opowiadań jakie czytałem w tym roku.
sobota, 1 października 2011
Drive
"Drive" opowiada o samotnym facecie, mechaniku, który za kółkiem nie ma sobie równych. Dorabia jako kierowca kaskader, a wieczorami organizuje ucieczki dla miejscowego kryminału. Podobno jest najlepszy. Kieruje się swoim kodeksem, ma bardzo wyraźnie nakreślone zasady i nie patrząc na koszty, stara się tego za wszelką cenę trzymać. Jeżeli ma marzenie, to może startować w profesjonalnych wyścigach. Jeżeli coś kocha, to na pewno jeździć. Na jego drodze staje kobieta z dzieckiem, której mąż, po wyjściu z więzienia, wpada w kłopoty. Jedynym sposobem, żeby mu pomóc jest wzięcie udziału w napadzie. I jak to w życiu bywa, wszystko idzie źle. Film opowiada historię osadzoną bardzo w amerykańskich realiach, ale robi to w sposób wybitnie nieamerykański.
Reżyserem jest Duńczyk i to czuć w zasadzie w każdej sekundzie. Zamiast teledyskowego montażu, rapowych kawałków prosto z list przebojów i taśmy w 3/4 wypełnionej szaleńczymi pościgami, prężącymi się na maskach stuningowanych samochodów laseczek w bikini i obowiązkowych wyścigów na ćwierć mili, mamy artystyczny wręcz obraz z kapitalnymi zdjęciami i doskonałym aktorstwem. Całości dopełnia fantastycznie dobrana muzyka. Wszystko jest doskonale harmonijne, idealnie wręcz połączone. "Drive" swoją brutalnością i zapuszczaniem się w głąb psychiki bohaterów, pokazaniem ich rozterek i ambicji, bardziej odwołuje się do tradycji kina gangsterskiego Scorsese niż do ścigałek w stylu "Szybkich i wściekłych". Nie jest to film typu obejrzyj/zapomnij. Byłem w kinie w poniedziałek, a on cały czas siedzi mi w głowie. Gdzieś tam na granicy świadomości ciągle o nim myślę. Dawno nie oglądałem tak dobrego kina akcji połączonego z dramatem. Jak dla mnie czołówka tegorocznych produkcji.
Małpa z Shinagawy - Haruki Murakami
#1
"Małpa z Shinagawy" - opowiadanie ze zbioru "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta" Harukiego Murakami. Mój pierwszy kontakt z tym pisarzem to właśnie lektura tego przekrojowego wyboru opowiadań, co jest u mnie dość częste - z twórczością wielu pisarzy mam pierwszy kontakt właśnie przez opowiadania. Tak się składa, że akurat na dzisiaj został mi ostatni tekst - myślę, że to fajne otwarcie dla tego wyzwania.
"Małpa z Shinagawy" jest dość nowa, bo z 2005 r. Jest to historia Mizuki Ando, której raz na jakiś czas przytrafia się zapomnieć swoje imię i nazwisko. Przestraszona i zmęczona sytuacją postanawia spotkać się z terapeutką, która pomaga jej odnaleźć źródło problemu. Historia Mizuki jest punktem zaczepienia dla rozważań na temat szacunku do drugiej osoby, miłości i zazdrości. Murakami jest świetnym obserwatorem i bezbłędnie, w kilku słowach potrafi nakreślić charakter postaci. Po przeczytaniu całego zbioru widzę, że dość znamienne dla jego twórczości jest umieszczanie elementów nadnaturalnych i magicznych w otoczce realizmu. "Małpa z Shinagawy" nie jest wyjątkiem. Surrealistyczna scena z przywiązaną do krzesła, gadającą małpą, która wcześniej kradła imiona i mieszkała w tokijskich kanałach, a której istnienie wszyscy bez problemu akceptują, powoduje szczery uśmiech. I to również, mam wrażenie, jest dość charakterystyczne dla tego pisarza. Opowiadanie jest dość gorzkie i smutne. Nie sposób bohaterce nie współczuć, ale nie sposób się na nim nie uśmiechnąć. Jak wszystkie teksty z tego zbioru zapada w pamięć. Bardzo dobry tekst.
piątek, 30 września 2011
Wyzwanie
Przeglądałem ostatnio listę swoich tegorocznych lektur i chcąc podtrzymać bardzo ładną passę (przynajmniej jak na mnie - 50 książek w 9 miesięcy) postanowiłem zrobić sobie małe wyzwanie czytelnicze. Zaczynam od jutra i mam zamiar dokumentować to tutaj na blogu. Oprócz swoich normalnych lektur chcę czytać 1 opowiadanie dziennie. Przez rok. A jak dobrze pójdzie to i dłużej.
Jest to również spowodowane tym, że liczba zbiorów opowiadań i antologii wszelakich zwiększa się z miesiąca na miesiąc, a mnie, mimo uwielbienia dla krótkiej formy, ciężko się za to zabrać. Właściwie nie mam kiedy. Myślę, że nie będzie monotonnie, chociaż oczywiście będzie dominować fantastyka ze wskazaniem na horror.
Nie wiem czy uda mi się codziennie spisywać takie krótkie notki, ale będę do tego dążyć. Więc, do jutra.
niedziela, 18 września 2011
Przygoda z owcą
"Thanks, Smokey!" pokazał mi Pavel. To samo w sobie jest dla mnie zabawne, ale tych którzy go nie znają, bardziej bawić będzie sam film. Niekonwencjonalne spojrzenie na temat. Trudna i niesmaczna tematyka, ale jednocześnie wszystko jest szczerze zabawne, nie sposób się nie śmiać. Poza tym ten kilkuset sekundowy obraz nasycony jest erotyzmem, jakiego czasem trudno jest szukać w filmie kinowym. Dobra rzecz.
Zresztą inne filmiki od Zoochosis są równie zabawne.
Miasto celuloidu
Skończyłem dosłownie przed godziną "Spacerownik: Łódź Filmowa" Joanny Podolskiej i Jakuba Wiewiórskiego. Podchodziłem do tej książki sceptycznie. Wydawało mi się, że nie będzie o wartościowa pozycja... po części nie wiedziałem też za bardzo czego się spodziewać. Mam złe skojarzenia z takimi publikacjami - czysto komercyjne produkty z bardzo kiepskiej jakości materiałem. Ten przewodnik okazał się inny. Od pierwszych stron się wciągnąłem. Setki anegdot o miejscach, które znam, w których byłem, które widziałem dziesiątki razy. Do tego piękne opowieści o filmowej Łodzi, o ludziach którzy tam się uczyli, pili i bawili się, mieszkali, tworzyli, a których filmy od lat oglądam i uwielbiam. To podwójna podróż w czasie: do lat świetności przemysłowej Łodzi, kiedy powstawały kolejne fabryki i pałace oraz do lat kiedy to miasto było stolicą polskiej kinematografii. Określenie HollyŁódź nie jest nadużyciem.
Jako, że horror w moim sercu na miejscu pierwszym postanowiłem wypisać króciutkie fragmenty o horrorach, które tam kręcono:
(o pałacu Scheiblera - filmowym pałacu, w którym obecnie znajduje się muzeum kinematografii) "Wszystkie pomieszczenia na parterze łącznie z klatką schodową, a zwłaszcza jadalnia, występują też w filie "Powrót wilczycy" w reżyserii Marka Piestraka (1990). To jak dotąd jedyny film, gdzie grają także pomieszczenia pierwszego piętra. Pałac łódzkiego przemysłowca zagrał tu wnętrze XIX-wiecznego pałacu Ziembalskich w Krakowie, który odwiedza malarz Kamil Orzelski (Jerzy Zelnik) ze swoją młodą żoną Krystyną (Grażyna Trela). Spędzają noc w pokoju, w którym mieszkała niegdyś hrabina Julia, tytułowa wilczyca, zastrzelona świętą kulą. Krystyna ginie zabita przez wilkołaka. Splot kolejnych wydarzeń powoduje, że Kamil strzela do wilkołaka, a cały dom płonie. Większość scen została wyczarowana w przestrzeniach pałacu przy pl. Zwycięstwa."
"Cudowne dziecko" (nie horror, a film dla dzieci, ale trochę w takich podpalaczkowych klimatach, więc daję)
(o ośrodku "Prząśniczka" w Arturówku) "Ten sam ośrodek nad Bzurą zagrał amerykański szpital w "Cudownym dziecku" (Waldemar Dziki,1987), gdzie badane są psychokinetyczne zdolności Piotra Mellera (Rusty Jedwab). Chłopiec może siłą umysłu sprawić, że pękają szklanki, przewracają się półki, a puszki same się otwierają i oblewają gości. W końcu zdolności chłopca zapobiegają gigantycznej katastrofie. Gdy Chłopiec trafia do szpitala ("Prząśniczki") budynek oglądamy zza ogrodzenia, widać na nim napis w języku angielskim, że obiekt zamknięty i wstęp wzbroniony."
"Listopad" ("Novembre")
(o Lublinku) "W 1992 r. na Lublinku kręcona była finałowa scena polsko-francuskiego horroru pt "Novembre" w reżyserii Łukasza Karwowskiego. Główna bohaterka - Sara - idzie przez pustą, wielką równinę, starając się dogonić małą dziewczynkę niosącą lalkę. Kiedy chce już do niej podejść, niewidzialna dłoń dotyka jej ramienia. Sara odwraca się do widzów twarzą, na której pojawia się uśmiech. To sen który zawsze ją prześladował."
"Thr3e" (o tym filmie autorzy wspominają dość często)
(o Grand Hotelu) "Hotel spodobał się także międzynarodowej ekipie kręconego w Łodzi dreszczowca "Three". Widać go zarówno z zewnątrz, jak i jedne z pokoi." (o Piotrkowskiej 102 i pubie Łódź Kaliska) "A przed znajdującą się w tym samym podwórku dyskoteką Port West (West Side) porywają Kevina Downes we "Thr3e"." (wspomniane przy okazji skansenu z Piotrkowskiej 282) "W 2005 r. ta sama ekipa zrealizowała w łódzkiej scenerii dreszczowiec "Thr3e" (to również adaptacja prozy Dekkera. Obraz także reżyserował Robby Henson, autor filmów dokumentalnych oraz takich hollywoodzkich produkcji, jak: "The Badge" z Patricią Arquette i Billem Bobem Thorton'em czy "The Visitation"." (o placu Reymonta) "Warto też wspomnieć wybuch autobusu w "Thr3e" Robby'ego Hensona. Najpierw w miejscu eksplozji stał amerykański autokar, wykorzystywany w filmie. Później zastąpił go wysłużony pekaesowski jelcz i to on spłonął." (o ulicy Roosevelta) "A mieszkanie głównego bohatera "Thr3e" Robbyego Hensona (2006) znajdowało się w pofabrycznej hali przy ul. Roosevelta (w dawnej fabryce Ramischa). Podobnie jak cała scenografia było ono dziełem łodzianina Wojciecha Żogały. Amerykanom podobała się nie tylko aranżacja wnętrza, ale także widok z okna. Zwłaszcza na zbudowany w latach 70. biurowiec BRE, który wydawał się im znacznie starszy."
"House"
(o domu z ul. Scaleniowej) "Zanim dom z ul. Scaleniowej trafił do skansenu, stał przez dłuższy czas opuszczony. Administracja wykwaterowała lokatorów z uwagi na zły stan techniczny obiektu i zagrożenie katastrofą budowlaną. W 2006 r. wyrażono zgodę, by kręcić w nim amerykański thriller "House" w reżyserii Robbiego Hensona na podstawie książki Teda Dekkera i Franka Perettiego. Rzecz się dzieje w stanie Alabama, na zupełnym odludziu. Młodzi ludzie, którym na leśnej drodze psuje się samochód, trafiają do opuszczonego pensjonatu Wayside Inn. Tam okazuje się, że czyha na nich psychopatyczny morderca. W filmie zagrał m.in. jeden z ulubionych aktorów Quentina Tarantino Michael Madsen ("Kill Bill", "Sin City", "Wściekłe psy")."Gorąco polecam wszystkim łodzianom i miłośnikom filmu. Myślę, że to pozycja, którą warto mieć w domu.
czwartek, 15 września 2011
W poszukiwaniu zabójczego grzyba
Jeżeli ktoś lubi techno-thrillery to "Spirala" McEuena jest pozycją obowiązkową. To również dobra pozycja dla miłośników Japonii, białych jeleni, robotyki, letterboxingu, grzybów i Tolkiena. Chociaż tego ostatniego jest naprawdę niewiele. I nie oceniajcie książki po okładce. McEuen jest świetny, mam szczerą nadzieję, że napisze kolejne powieści.
Więcej na temat "Spirali" w recenzji na Carpe Noctem.
środa, 14 września 2011
The Villainous Hall of Fame
wtorek, 13 września 2011
Dobry Dzikus nie jest zły
"Dzikusa" pokazał mi Pavel. Wydaje się, że przeszła ta książka totalnie bez echa. Mimo ilustracji popełnionych przez ulubionego rysownika Neila Gaimana - Dave'a McKeana, przez dwa lata od premiery nawet na wzmianki na jej temat nie trafiłem. Dziwna sprawa, bo ta króciutka książeczka Davida Almonda, chociaż skierowana raczej do młodszego czytelnika, dorosłym również może przynieść sporo satysfakcji. To historia dzieciaka, który zaczął sobie radzić z problemami. Stało się to dzięki pisaniu. Uciekając w świat fantazji znalazł sposób na radzenie sobie ze śmiercią ojca i szkolnym bullingiem. Jest to książeczka trochę makabryczna, ale też w pewien sposób kojąca. I całkiem mądra trzeba dodać. Można powiedzieć, że dedykowano ją wszystkim chłopcom i dziewczynkom, które w wieku dziecięcym spotykają na swojej drodze kogoś, kto uprzykrza im życie. Każdy z nas ma w sobie pewnie coś z dzikusa i dobrze to Amond ukazał. Specyficzne ilustracje McKeana są idealnym dopełnieniem. Jego niespokojna, koślawa kreska oddaje charakter tej historii.
Książeczkę można znaleźć jeszcze w księgarniach, przeceniono ją na 5 złotych. Pięć! Warto zakupić. Ja już się za nią rozglądam.
Książeczkę można znaleźć jeszcze w księgarniach, przeceniono ją na 5 złotych. Pięć! Warto zakupić. Ja już się za nią rozglądam.
środa, 7 września 2011
Paryska nostalgia
"Nie ma złych tematów jeśli historia jest prawdziwa, jeśli proza jest czysta i szczera, a odwaga i cnota poddawane opresji" powiedział Ernest Hemingway w najnowszym filmie Woody'ego Allena (tak mi się przynajmniej zdaje). Urzekło mnie to zdanie.
Jest to jedna z perełek, bo "O północy w Paryżu" to dla mnie taki sznur pereł - małych, ale jakże cennych i trafnych prawd, które nie zawsze muszą urwać dupę, ale miło je usłyszeć. Szalenie mi się film podobał, a trzeba zaznaczyć, że entuzjastą allenowskiej twórczości nie byłem nigdy. Kilka jego filmów, z przełomu lat dziewięćdziesiąty i nowego stulecia, mnie do faceta zniechęciło. Dopiero, gdy przeczytałem "Czystą anarchię" i za namowami Kamili skusiłem się na "Annie Hall" oraz "Manhattan", doszło do mnie, że gościu ma przebłyski geniuszu i potrafi nakręcić niesamowity film.
Siłą "O północy w Paryżu" są nocne wyprawy Gila (który tak na marginesie, z tą swoją wkasaną koszulą wygląda gorzej niż ja z wypuszczoną) podczas, których spotyka się z paryską bohemą lat 20tych. Bezbłędnie dobrany drugi plan i genialne sceny ze wspomnianym Hemingway'em, Dalim, Buñuelem, Picasso czy państwem Fitzgerald kradną film głównej obsadzie. Myślę, że każdy kto ma w sobie choć odrobinę romantyka tęskni za minionymi epokami (i nie chodzi mi tu o tęsknoty za PRLem). Tacy ludzie z pewnością znajdą w "O północy w Paryżu" coś dla siebie. Jednakże Allen swoim wywodem na temat "złotych czasów" nie przekazuje nam niczego nowego. Każdemu w pewnym momencie przychodzą do głowy podobne przemyślenia. Dla mnie to jest ok. Ja lubię sobie obejrzeć taką oczywistość. Bez napinki. Zdaje sobie jednak sprawę, że jest to mało błyskotliwe spostrzeżenia jak na tego autora i ludzie mogą poczuć się rozczarowani. Film jest inteligentną, pełną specyficznego humoru rozrywką. Nie wiem czy to dobra rekomendacja. Mam nadzieję, że tak. Oglądajcie!
niedziela, 4 września 2011
RockMann
Od dłuższego już czasu słucham Trójki. Zaraziła mnie Kamila i jestem jej za to dozgonnie wdzięczny. Jedynym z największych atutów tego radia jest Wojtek Mann. I nie chodzi mi tutaj o jego gabaryty. Jego specyficzne poczucie humoru lubiłem od zawsze. Już jako szczyl, gdy w niedzielę o 16 rodzina przełączała na "Szansę na sukces", czułem że facet jest niesamowity. Już wtedy jego dowcip, chociaż skierowany do wiele bardziej dojrzałych ludzi, mnie cieszył. Poza tym od tego człowieka, od jego głosu, bije niesamowite ciepło... nie umiem tego nawet ubrać w słowa. Jak z przed wyjściem do pracy włączam Trójkę i tak się składa, że audycję prowadzi właśnie pan Wojtek i mówi o ptaszkach, to automatycznie idę do pracy z o wiele lepszym humorem.
Miałem szczęście i trafiłem w bibliotece na jego autobiografię "RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą". Jest to jego pierwsza, miejmy nadzieję, nie ostatnia książka. Przedstawiona jest historia człowieka, dla którego muzyka jest pasją i to właśnie ona jest rdzeniem wokół której snute są opowieści z życia autora. Cóż więcej mogę napisać? Te trzy godziny czytania są bardzo nostalgiczną podróżą w czasie. Cofamy się z autorem do lat, których nie jestem w stanie pamiętać, jedynie sobie wyobrazić. Muszę przyznać, że mimo tej całej peerelowskiej szarości jawią mi się one bardzo kolorowo (bez jakiegokolwiek gloryfikowania). W samym obcowaniu z muzyką jest jakaś magia. Jestem z pokolenia, dla którego internet jawił się jako puste i obce miejsce, a kaseta magnetofonowa była głównym nośnikiem muzyki. Podczas lektury czułem, że to moje wspólne słuchanie muzyki, jeżdżenie na koncerty, polowanie na piosenkę i zgrywanie kawałków z radia, wpisuje się w to o czym Mann pisze.
Świetna autobiografia świetnego człowieka. Nie polecam jedynie tym, którzy nie lubią muzyki. Są tacy?
Reanimacja - pacjent żyje!
Nie będę rzucał sparafrazowanym sucharem z Marka Twaina, flcl żyje i chociaż nie ma się zbyt dobrze, to jeszcze jakiś czas pociągnie.
Jak człowiek funkcjonuj w świecie pracy i obowiązków, to niewiele czasu i sił zostaje mu na przyjemności. I praca, i obowiązki w dużym stopniu zmuszają człowieka do siedzenia przed komputerem, także szkoda poświęcać drogocenne wolne minuty na klepanie w necie. Ale chęć dzielenia się pozostała. Zawsze lubiłem pisać... także nadal staram się przez regularnie prowadzić piwnego bloga, piszę recenzje dla Carpe Noctem, udzielam się na forum Gotham Cafe..., ale i tak odczuwałem pewien niedosyt.
Blog niedawno obchodził 4. urodziny i zrobiło mi się go żal. Taki smutny, zaniedbany, a przecież świetnie mi służył. Czas na kolejną reaktywację! Otrzymał jeszcze brzydszy od dotychczasowego wygląd (przynajmniej w moim mniemaniu to takie lekkie retro) i uaktualniłem go nieznacznie. Zmieni też delikatnie swój charakter. Chciałbym, żeby na rzecz długich filmowych recenzji (których znowu nie było tak dużo) więcej było krótkich impresji. Kilka zdań o ostatnio obejrzanych. Spinać się będę do tekstów o rzeczach, które jakoś szczególnie mnie zainteresują. Doszła jeszcze strona "popełnione" - domyślnie będzie spisem wszystkiego (recenzji, wywiadów i artykułów) co napisałem dla Carpe - od miesiąca funkcjonuje w wersji 2.0, więc wszystko co wcześniej linkowałem jest już nieaktualne.
Let's rock!
wtorek, 12 kwietnia 2011
Zaplątani
Disney to taka wytwórnia, która z jednej strony posiada najlepsze animacje (dla podkreślenia napiszę że chodzi mi o te "animacje wszech czasów"), a jednocześnie potrafi uwalić naprawdę fajny pomysł i sklecić głupawego, ciężkostrawnego gniota. Niejednokrotnie mnie zawiedli, niejednokrotnie pokazali też, że konkurencja musi się od nich wiele nauczyć. Także, każda ich nowa produkcja to w jakimś stopniu dla mnie zagadka. Zupełnie nie wiedziałem też czego się spodziewać po ich najnowszym dziele - "Zaplątanych". Dla mnie to był film zagadka. Trafiłem kiedyś na jakieś concept arty, ale tak się złożyło, że przedstawiał on samą wieżę. Innych bliższych kontaktów nie pamiętam. I tak się dziwnie złożyło, że gdy pojawił się pomysł pójścia na to do kina, bez większego zastanowienia się zgodziłem. Co więcej szybko stałem się entuzjastą tego pomysłu! nadal nie wiedząc na co się wybieram.
"Zaplątani" to historia Roszpunki. Podejrzewam, że tytuł wziął się stąd, że ewentualna "Roszpunka" byłaby wielce nieatrakcyjna dla chłopców, szczególnie, że kojarzy się głównie z Barbie. Księżniczka o magicznych włosach, porwana przez jędzowate babsko, spędza całe życie zamknięta w wieży. Aż zjawia się Flynn, przystojny łotr o dobrym sercu i obiecuje jej, że w zamian za zwrot kosztowności które ukradł, zaprowadzi ją na coroczny pokaz lampionów - które notabene mieszkańcy królestwa wysyłają w niebo w rocznicę jej zaginięcia. I ruszają w drogę pełną przygód. Ich śladem podążają zła macocha-kidnaperka, wykiwani wspólnicy łotrzyka i aż-za-bardzo-praworządny koń ze straży miejskiej (który zabiera tytuł najzabawniejszego i jednocześnie najodważniejszego disnejowskiego konia wałachowi Belli).
O czym wypada wspomnieć, to fakt, że mimo iż mamy film o księżniczce, a i pewne uczucie między głównymi bohaterami się rodzi (bo jakby mogło nie), to nie jest to już taka słodka historia miłosna, z ptasimi trelami w chórku. To dużo bardziej wybiegająca wobec oczekiwań młodych ludzi historia. Może nie tyle uwspółcześniona, bo nadal mamy na wskroś bajkową krainę, gdzie jest magia i zwierzęta niejednokrotnie inteligentniejsze od ludzi, ale jednak... "Zaplątani" są bardziej współcześni duchem niż większość disnejowskich animacji. Chociażby sama Roszpunka to krnąbrna nastolatka z krwi i kości. Czuć w niej młodość, naiwność, ale też to postać kipiąca energią, autentyczna i rozbrajająco zabawna. Od dawna tak dobrze wykreowanej postaci kobiecej Disney nie stworzył. Flynn natomiast to złodziej-parkurowiec. Akrobata nie tylko na miarę Aladyna, ale prawdziwy Yamakashi do kwadratu. I nawet dialogi są bardziej "luzackie", a przy tym i naturalne, i zabawne. Humor niewymuszony, a sceny łapiące za serce chociaż obecne, to są nieprzesłodzone.
Generalnie film nie ma słabej strony. Nie ma momentu nudy, bo akcji jest naprawdę sporo..., ale nie ma też specjalnego zaskoczenia. Niby to nie problem, bo w "Zaplątanych" chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę, ale wszyscy (może oprócz dzieciaków) doskonale wiemy jak się cała heca skończy. Bardzo przypadły mi do gustu piosenki (chociaż z tej tawernianej, śpiewanej przez zgraję oprychów, nie zrozumiałem prawie nic). Świetnie wkomponowane i zaśpiewane. Od strony wizualnej film pierwsza klasa. Jest kolorowo, baśniowo i z fikuśnym wykończeniem. Nie dość, że wszystkie lokacje są bajerancko zaprojektowane to oszałamiają bogactwem detali. Udało się też Disneyowi stworzyć przepiękną, magiczną scenę z lampionami, na której autentycznie zaniemówiłem z wrażenia. Animacja postaci jest świetna. Miny jakie strzela Roszpunka mnie niejednokrotnie rozbrajały. Polski dubbing jednak bez szału. Jakoś mi do końca nie pasował młody Stuhr, BrzydUla wypadła w moim odczuciu lepiej i całkowicie faceta przyćmiła. Za muzykę odpowiada Alan Menken, także to powinno wystarczyć. Ten czterokrotny zdobywca Oscara to klasa sama w sobie.
Nam się udało jeszcze załapać na seans w kinie. Jako że trochę czasu upłynęło to pewnie teraz jest to już niemożliwe. Niemniej jednak "Zaplątani" mieli niedawno swoją premierę na DVD i sądzę, że będzie to nie tylko kapitalny prezent dla najmłodszych.
środa, 16 marca 2011
Bioshockowe point & click
Wydaje mi się, że "Bioshock" to gra idealna dla mnie. Bliska mojemu sercu od momentu kiedy o niej usłyszałem. "Duchowy spadkobierca 'System Shock 2'" - te słowa przyspieszają mi tętno. Brzmi to niesłuchanie dziwnie, ale sprawa wygląda tak, że muszę jeszcze trochę obejść się smakiem. Znam ją tylko z kilku chwil, gdy mogłem u kogoś przemierzać dla przymiarki Rapture. Na moim starniawym piecu nie pociągnie. Wierzę jednak, że kiedyś nadrobię. Na razie musi mi wystarczyć flashowa gra, którą wyhaczyłem na 1up.
Gierka jest banalnie prostą, świetnie wykonaną przygodówką point & click. Humor, przyjemna grafika (kreska w jakimś stopniu przywodzi mi na myśl "Wartości rodzinne" Śledzia) i pięć minut zabawy."Episode One: Prairie Dogging" jak sama nazwa wskazuje jest pierwszy, mam nadzieję, że będą kolejne. Miłej zabawy.
Gierka jest banalnie prostą, świetnie wykonaną przygodówką point & click. Humor, przyjemna grafika (kreska w jakimś stopniu przywodzi mi na myśl "Wartości rodzinne" Śledzia) i pięć minut zabawy."Episode One: Prairie Dogging" jak sama nazwa wskazuje jest pierwszy, mam nadzieję, że będą kolejne. Miłej zabawy.
Klikać! |
O "Mistyfikacji" na CN
Kilka dni temu na CarpeNoctem pojawiła się moja mocno zaległa recenzja "Mistyfikacji" Harlana Cobena. Zaległa z mojej winy.
Jeżeli ostał się jakiś fan Cobena, który zakupu tej książki jeszcze nie dokonał, a rozważa, to niech uważnie przeczyta. Może zaoszczędzi kilkadziesiąt złotych. Według mnie to najsłabsza rzecz jaką popełnił Harlan. Więcej w recenzji.
niedziela, 27 lutego 2011
Oscary 2011 - typowanie
Podałem swoje typy na zdobywców statuetek w zeszłym roku i absolutnie wspaniale bawiłem się dnia następnego, gdy okazywały się całkowicie błędne. Nie widzę powodu dla których nie miałbym zrobić tego również i dzisiaj. Za +/- 24 godziny rozpocznie się gala, więc to dobry czas żeby napisać o swoich przypuszczeniach. Co roku próbuję też obejrzeć filmy nominowane w najważniejszych kategoriach i dochodzę do wniosku, że to niemożliwe, szczególnie teraz kiedy kategoria "Najlepszy film" jest idiotycznie rozszerzona do 10 nominowanych i umniejsza swojej randze.
- "Czarny łabędź"
- "Fighter"
- "Incepcja"
- "Wszystko w porządku"
- "Jak zostać królem"
- "127 godzin"
- "Prawdziwe męstwo"
- "Do szpiku kości"
- "Toy Story 3"
- "The Social Network" - jeżeli chodzi o film roku to wydaje mi się, że największe szanse ma właśnie film o Zuckerbergu. Ogląda się go wybornie, jest świetnie zagrany i trzyma w napięciu. Poza tym absolutnie nie czuć, że tyle tam gadają. Wolałbym, żeby to właśnie "The Social Network" zgarnęło statuetkę, a nie "Jak zostać królem". Kibicuję natomiast "127 godzinom", bo są świetne (od tygodnia wracam myślami do filmu Boylea) i po cichu trzymam kciuki za "Incepcję"... bo to fantastyka. Pierwszy nie dostanie, bo Boyle triumfował niedawno, drugi gdyż to fantastyka.
Najlepszy aktor pierwszoplanowy
- Javier Bardem
- Jeff Bridges
- Jesse Eisenberg
- James Franco
- Colin Firth - mówi się, że Colin powinien dostać nagrodę w zeszłym roku, nie wiem, nie widziałem. Wiem, że w "Jak zostać królem" odwalił kawał dobrej roboty i stworzył bardzo ciepłą postać, którą bardzo łatwo polubić i sympatyzować. Myślę, że Złoty Glob i BAFTA są zresztą zwiastunami Oscara. Ale znowu... kibicuję Franco. A w ogóle to skandal, że zabrakło tutaj DiCaprio.
Najlepszy aktor drugoplanowy
- John Hawkes
- Jeremy Renner
- Mark Ruffalo
- Geoffrey Rush
- Christian Bale - tu może być sporo niespodzianek. Bale jednak wydaje mi się najbardziej prawdopodobny, chociaż ja "Fightera" nie miałem przyjemności zobaczyć.
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
- Annette Bening
- Nicole Kidman
- Jennifer Lawrence
- Michelle Williams
- Natalie Portman - myślę, że Portman wytańczyła sobie nagrodę. Strasznie oszczędna przez większość filmu, w tańcu pokazała niesamowitą perfekcję. Osiągnąć tyle w rok przygotowań i nauki - jestem pod wielkim wrażeniem. Mam nadzieję, że członkowie Akademii również.
Najlepsza aktorka drugoplanowa
- Amy Adams
- Helena Bonham Carter
- Melissa Leo
- Jacki Weaver
- Hailee Steinfeld - Steinfeld widziałem tylko w reklamie ubrań dla nastolatek, ale podobno w "Prawdziwym męstwie" pozamiatała i to, że z miejsca okrzyknięto ją odkryciem roku jest niepodważalnie słuszne. Ok. Mam nadzieję, że kiedyś to sprawdzę. Na razie oddam "głos" na nią, bo tak patrząc na tą kategorię, widzę Bonham Carter i odnoszę wrażenie, że chyba nie widzieli kogo w tym roku nominować.
Najlepszy reżyser
- Darren Aronofsky
- David O. Russell
- Tom Hooper
- Ethan Coen i Joel Coen
- David Fincher - podobnie jak w przypadku Firtha - Glob i BAFTA wskazują właśnie jego. Wiem, że za gigantycznym sukcesem "The Social Network" stoi świetny scenariusz, ale to właśnie Fincher sprawił, że wszystko zagrało.
Najlepszy scenariusz oryginalny
- "Kolejny rok"
- "Incepcja"
- "Wszystko w porządku"
- "Jak zostać królem"
- "Fighter" - taki totalny strzał. Jakoś sukcesy tego filmu skłaniają mnie, żeby myśleć tak a nie inaczej. Po prostu nie wierzę w sukces "Incepcji", jej scenariusz spowodował pewnie, że część członków poczuła się głupio - chociaż sercem jestem z Nolanem.
Najlepszy scenariusz adaptowany
- "127 godzin"
- "Toy Story 3"
- "Prawdziwe męstwo"
- "Do szpiku kości"
- "The Social Network" - wygra Sorkin. Po prostu musi. Napisał genialny film. Chociaż znowu - nie obraziłbym się gdyby to Boyle i Beaufoy za "127 godzin" zgarnęli nagrodę. Z tym, że oni zrobili cholernie dobry film, bo mieli świetny materiał, a zrobienie z historii powstania Facebooka czegoś tak dobrego uważam jednak za większą sztukę.
Najlepszy film nieanglojęzyczny
- "Kieł"
- "Hævnen"
- "Pogorzelisko"
- "Hors-la-loi"
- "Biutiful"- z tej piątki kojarzę tylko Iñárritu. No i Bardema nominowali za rolę męską, więc dla mnie to jakiś w miarę jasny przekaz, że mamy do czynienia z czymś bardzo dobrym.
Najlepszy długometrażowy film animowany
- "Jak wytresować smoka"
- "Iluzjonista"
- "Toy Story 3" - tutaj będzie musiał zgarnąć nagrodę Pixar. Chociażby za scenę na wysypisku i strasznie wzruszającą końcówką, kiedy Andy przedstawiał dziewczynce zabawki. Ale lepszej rozrywki dostarczył mi z pewnością "Jak wytresować smoka".
Najlepszy długometrażowy film dokumentalny
- "Gasland"
- "Inside Job"
- "Wojna Restrepo"
- "Śmietnisko"
- "Wyjście przez sklep z pamiątkami" - tylko ten film widziałem, szalenie mi się podobał. Trzymam kciuki, chociaż dupowata Akademia pewnie się za bardzo boi i da statuetkę "Gaslandowi" (z trailera widać, że rzucili się na ważki temat, bo nawet odcinek w "CSI" o tym zrobili).
Najlepsza charakteryzacja
- "Barney's Version"
- "Niepokonani"
- "Wilkołak"
Najlepsza muzyka oryginalna
- "Jak wytresować smoka"
- "Incepcja"
- "Jak zostać królem"
- "127 godzin"
- "The Social Network"- Zimmer zrobił zajebistą ścieżkę do "Incepcji". Ten powtarzający się motyw zapada w pamięci na bardzo długo. Jednakże to co skomponował duet Reznor/Ross mogę słuchać i słuchać - genialne kompozycje. Bardzo bym się cieszył gdyby się Akademia w tej kwestii ze mną zgodziła.
Najlepsza piosenka
- "127 godzin"
- "Country Strong"
- "Toy Story 3"
- "Zaplątani" - chyba najbardziej mi zapadła w pamięci. Poza tym sam film jest świetny, a brak tej animacji wśród nominowanych uważam za smutne - nie rozumiem czemu można zwiększyć ilość nominowanych filmów w kategorii Najlepszy film do 10, a w przypadku animacji kisimy się nadal przy trzech.
Najlepsza scenografia
- "Alicja w Krainie Czarów"
- "Harry Potter i Insygnia Śmierci część I"
- "Jak zostać królem"
- "Prawdziwe męstwo"
- "Incepcja" - jak to bywa ze snami - scenerie zmieniały się co chwilę i potrafiły oddziaływać na widza. Widać ile wyobraźni użyto w "Incepcji" . To jak je wykorzystano i fakt, że wykraczały poza rzemieślniczą robotę powinno zostać tutaj nagrodzone.
Najlepsze efekty specjalne
- "Alicja w Krainie Czarów"
- "Harry Potter i Insygnia Śmierci. Część I"
- "Medium"
- "Iron Man 2"
- "Incepcja" - coś więcej niż standard. Poza tym to nie tylko CGI (scena wybuchu Paryskiej uliczki) no i zapadają w pamięć.
Najlepsze kostiumy
- "Alicja w Krainie Czarów"
- "Jestem miłością"
- "Burza"
- "Prawdziwe męstwo"
- "Jak zostać królem"
Najlepsze zdjęcia
- "Incepcja"
- "The Social Network"
- "Prawdziwe męstwo" "
- Jak zostać królem"
- "Czarny łabędź" - za początkowy taniec z snu i przepiękny balet na końcu oraz kapitalnie nakręcone sceny ćwiczeń. Chociaż za tą obrzydliwie prowadzoną kamerę za plecami bohaterki powinni ich publicznie zbesztać.
Najlepszy dźwięk
- "Salt"
- "Prawdziwe męstwo"
- "Jak zostać królem"
- "The Social Network"
- "Incepcja"
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski
- "The Crush"
- "God of Love"
- "Na Wewe"
- "Wish 143"
- "The Confession" - tytuł wybitnie pod Oscara :D
Najlepszy krótkometrażowy film animowany
- "Let's Pollute"
- "Madagascar, carnet de voyage"
- "The Gruffalo"
- "The Lost Thing"
- "Day & Night" - widziałem tylko short Pixara i skłamałbym, gdybym napisał że mi się nie podobał czy że był kiepski. Bardzo przyjemny i do tego wykonany naprawdę fajnie.
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny
- "Killing in the Name"
- "Poster Girl"
- "Strangers No More"
- "Sun Come Up"
- "The Warriors of Qiugang" - totalny strzał. Równie dobrze mógłbym wybrać cokolwiek.
Najlepszy montaż
- "127 godzin"
- "Czarny łabędź"
- "Fighter"
- "Jak zostać królem"
- "The Social Network" - jakoś wybitnie do gustu przypadło mi to przeplatanie historii migawkami w których Zuckerberg "negocjował" i bronił się przed oskarżeniami. Sądzę jednak, że mają równe szanse mają "127 godzin" i "Czarny łabędź".
Najlepszy montaż dźwięku
- "Toy Story 3"
- "Niepowstrzymany"
- "Prawdziwe męstwo"
- "Tron: Dziedzictwo"
- "Incepcja" - za to co zrobili z utworem Edith Piaf.
środa, 23 lutego 2011
O "Poziomie śmierci" i trzecim numerze "Śledczego" na CN
"Poziom śmierci" Lee Childa wspomniałem przy okazji książkowego podsumowania ubiegłego roku. To mocna, trzymająca od początku do końca w nielichym napięciu sensacja. Dodatkowe atuty: bardzo ciekawy główny bohater, interesująca intryga, świetna narracja. Zresztą ja już to pisałem. W każdym razie jakiś czas temu na CarpeNoctem ukazała się mojego autorstwa owej książki. Jeżeli ktoś jest zainteresowany prozą Lee Childa, chce rozpocząć przygodę z jego pisarstwem to do niej odsyłam.
Od dłuższego czasu na Carpe wisi również moja recenzja trzeciego numeru magazynu "Śledczy". Fani thrillera czy kryminałów to z pewnością czas spędzony na jego lekturze uznają za ciekawy. Praktycznie nie ma słowa na temat gangów czy mafii - artykuły z tego numeru oscylują przede wszystkim wokół tematyki seryjnych morderców. Można sobie uzupełnić obraz tych osobników, który ukształtowała nam literatura i kino, o informacje z pierwszej ręki. Więcej pod linkiem i oczywiście w kioskach. A 4 kwietnia kolejny numer!
czwartek, 3 lutego 2011
15 lat polskiej polityki w pigułce
Czytam "Słówka historyczne czyli III Rzeczpospolita w cytatach" Agnieszki Laskowskiej. Muszę przyznać, że to świetna pozycja. Warto ją mieć w domu. To takie 15 lat (1989-2004) polskiej polityki w pigułce. Czytam o rzeczach, których nie pamiętam albo pamiętam przez mgłę. Niektóre wydarzenia znowu znam doskonale. Są wypowiedzi, których kontekst często nie był mi znany. Czytam i śmieje się, prawie się kulam od tego śmiechu, chociaż nie wiem czy nie powinienem płakać.
Przeczytajcie zresztą sami:
Ten i wiele śmieszniejszych, a zarazem smutniejszych cytatów szukajcie tu:
Przeczytajcie zresztą sami:
"Bóg dał nam numer jeden." Jarosław Kaczyński o numerze listy wyborczej PC.
I komentarz autorki: "Wszyscy pozostali politycy byli przekonani, że dla nich numery losuje przedstawiciel Państwowej Komisji Wyborczej."
Ten i wiele śmieszniejszych, a zarazem smutniejszych cytatów szukajcie tu:
Subskrybuj:
Posty (Atom)