niedziela, 4 stycznia 2015

Tuzin czarnych worków na zwłoki

Będzie kolejny film o Johnie Rambo. Sugerowała to ostatnia scena czwartej odsłony, więc jego powstanie było zapewne tylko kwestią czasu. Średnio ją pamiętam, ale wydaje mi się, że John dociera do rodzinnego domu. Jego nazwisko jest na skrzynce na listy. Stallone zdradził podtytuł - wymowne "Last Blood". Dobrze, niech będzie! Z czwórką mam bardzo miłe wspomnienia, mam nawet o tym notkę! Poszukajcie sobie.

Tak się składa, że ostatnio obejrzałem "Gościa" Adama Wingarda. W mojej ocenie jeden z lepszych zeszłorocznych filmów, raczej niedoceniony, jeden z tych, który przeszedł niezauważony, może i trochę zlekceważony. Dlaczego te dwa filmy wspominam jeden po drugim? "Gość" to film o takim Rambo, który wraca z wojny, tylko nie wszystko w jego głowie się dobrze poukładało. Wrócił taki ktoś, kto jest naprawdę zły. Może już taki wyjechał, a black ops w których rzekomo służył, jedynie uwolniły prawdziwą naturę? A może był zupełnie niewinny, a narkotyki i pompowana w tajnych laboratoriach pentagonu chemia zmieniły go w wyrachowanego mordercę? 

Wyobraźcie sobie taki scenariusz w "Pierwszej krwi". Nie mamy skrzywdzonego Rambo posyłającego wszystkim spojrzenie spaniela. Nie mamy jednego trupa, tylko tak jak sugeruje pułkownik Trautman, tuziny. Tuziny pełnych, czarnych worków na zwłoki. Wyobraźcie sobie Jasona Bourna, który nie odzyskuje pamięci, ale zostaje w Europie i staje się bezwzględnym terrorystą. Albo tego z czwartej części, Crossa. Jedzie rozprawić się z CIA, przy okazji morduje w samobójczej misji dziesiątki cywilów. Nie sądzę żeby robił to przypadkowo. Po prostu ich morduje, bo to zwyczajnie umie robić.  


Jest taki film z Macaulayem Culkinem - "Synalek". Gra tam chłopca, który dopuszcza się jednoznacznie złych rzeczy. Robi ludziom, swoim bliskim krzywdę. Śliczny blond chłopiec, rozbrajający uśmiech, dobra gadka. Nikt nie wierzy, że jest małym potworkiem. Bohater "Gościa" to dorosła wersja synalka. David pojawia się na progu rodziny swojego poległego towarzysza broni. Zdobywa serce matki, ojca, brata, w końcu siostry. Imponuje trzeźwością umysłu, muskulaturą, zaradnością, dobrym wychowaniem. 


Wśród królujących na ekranach kin ekranizacji komiksów i powieści young adult, rodzinnym kinie przygodowym, PG-13 udającym, że jest kierowane do dorosłych, miło jest obejrzeć taki mocniejszy film rozrywkowy, który opiera się na pomyśle, że główny bohater, z którym sympatyzujemy na początku, okazuje się zły. W jednej z pierwszych scen David rozkłada na łopatki kilku jocksów w przydrożnym barze, mogłoby to z powodzeniem być filmu z Denzelem Washingtonem, z "Bez litości", o którym niedawno pisałem. "Gość" taki film - o dobrym ex-żołnierzu z oddziałów specjalnych - może nawet przez chwilę zapowiada. Kończy się jednak jak rasowy slasher, w strasznym labiryncie zbudowanym na potrzeby halloweenowej potańcówki. Nastolatka ucieka przed mordercą korytarzami gabinetu luster, widzi jak potwór wykańcza tych, którzy mają ją chronić, zastawia pułapkę, a ostateczna konfrontacja ma miejsce na dyskotekowym parkiecie, wśród migoczących świateł, w oparach sztucznej mgły.

Po seansie zacząłem podsyłać ten tytuł znajomym ciekaw ich opinii. W większości byłem osamotniony w zachwycie. Docenili zdjęcia i muzykę, które nadały mu niepowtarzalnego klimatu. Chwalili oszczędną grę Dana Stevensa. Niestety nikt nie podziwiał wprawy z jaką twórcy szybko przechodzili między konwencjami, jak bawili się humorem, jak idealnie zagęszczali atmosferę i podkręcali tempo. Nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że "Gość" to bardzo udany hołd dla kina lat 80-tych. Bardziej przez charakterystyczny feel, niż ilość akcji kojarzoną z filmami z tamtej epoki. Z ciekawości zacząłem czytać recenzje. "The Guest" za oceanem odebrano dobrze i film bardzo często trafia do zestawień w stylu "Great Films You Should See, But You Didn't". "You Didn't", bo takie skromne filmy, jak obraz Wingarda, nie dają rady w pojedynku z gigantami pokroju "Transformers" czy produkcje Marvela. One je po prostu zasłaniają swoim cieniem, wysysając hajs z portfeli potencjalnych odbiorców. Ku mojemu zaskoczeniu coś rozsądnego trafiłem na Filmwebie. 

Jedno zdanie recenzji zapadło mi mocno w pamięć, podpisuję się pod nim obiema rękami i nim dzisiaj zakończę: "David, z początku sprawiający wrażenie idealnego samca, z czasem zaczyna zbliżać się do wizerunku psychopaty, przez co widz w pewnym momencie czuje się niemalże winny, że wciąż go podziwia."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz