Ostatnio nie było specjalnie o czym pisać. Doszedłem do wniosku, że nie chcę wylewać wiadra pomyj na drugich "Avengersów" czy ostatni film Wachowskich. Rozczarował "Haker" Manna i katastroficzne "Epicentrum". Były słabe, więc nici z ewentualnych notek. Chciałbym za to wystukać kilka zdań o "Kung Fury" i "WolfCop", bo temat bardzo świeży. Oba oglądałem w zeszłym tygodniu. Pierwszy jest odjechanym hołdem, pieśnią pochwalną lat 80-tych, a że dorabiają z Tomaszem Knapikiem lektora, to się trochę wstrzymam, obejrzę drugi raz i pewnie wtedy. "WolfCop" jeden z najsympatyczniejszych b-movies, jakie widziałem od czasu "Zombeavers". Przykro by go przemilczeć.
W zeszłą sobotę dotarłem na "Mad Max: Na drodze gniewu" i jestem zachwycony. I też się zastanawiałem czy wystawiać kolejną ultra pozytywną laurkę czy skupić się na czymś innym. Ale film jest tak obłędny, że nie potrafię przejść obok niego obojętnie. Nie zostawić po nim, na flcl śladu.
Zacznę może od tego, że pogrywam w serię "Borderlands". Tak z doskoku. Raz na jakiś czas odpalam, bawię się kilka godzin, by nie ruszać tytułu nawet przez kolejne kilka miesięcy. Akcję twórcy osadzili na górniczej planecie - Pandorze, gdzie wszyscy zwariowali. Jak się popatrzy na postaci, z którymi przyjdzie nam się spotkać, to ci próbujący tam normalnie mieszkać, są chyba nawet bardziej szaleni niż te bandy wykolejeńców szalejące po pustkowiach. A to właśnie ci półnadzy Psycho byli głównym skojarzeniem jakie miałem oglądając po raz kolejny trailery do filmu Millera - a oglądałem go kilkadziesiąt razy. Przysięgam!
Ciężko mi snuć teorie na temat ewentualnych inspiracji, ale feel i ci samobójczy psychole, którzy swoim skandowaniem, gadaniem do siebie, podnieceniem jakie ogarnęło ich w czasie pościgu, powodowali, że pod czaszką kotłowała się dość często myśl: "Przecież takie rzeczy to właśnie na Pandorze oglądałem!" Ale może umysłowo spaczonych, napędzanych adrenaliną fanatyków można przedstawić tylko w taki podobny sposób? Znowu ekipa z Gearbox Softwear złożyła niezły hołd pierwszemu Maxowi Rockatansky'emu i madmaxowej franczyźnie. W pierwszej części, po kilku godzinach grania docieramy do Kopuły, areny gdzie gracz musi walczyć ze zmotoryzowanymi przeciwnikami. Ich przywódca - Mad Mel, potrafi napsuć krwi i o ile dobrze pamiętam, nie umiałem go ubić w równej walce.
My name is Max. My world is fire and blood.
Bezkompromisowość "Mad Max: Na drodze gniewu" uderzała we mnie w każdej scenie. Fabułę uproszczono do granic tolerancji (Miller zaczynał kręcić ten film posiadając 1200 planszowy komiks), postawiono na galopującą akcję i wirtuozerię praktycznych efektów specjalnych, a jednocześnie potraktowano widza w sposób, w jaki zawsze chciałbym być w kinie traktowany. Żadnej łopatologii, żadnego ckliwego originu, retrospekcji. Udało się zarysować sylwetki i motywy popychające bohaterów właściwie już w pierwszych kilku minutach. To każdemu kto potrafi w kolorowance połączyć kolejne punkty, tak by powstał obrazek, powinno to wystarczyć. Postawienie na tradycyjne fx, które jak wiadomo, na tę chwilę nie jest opłacalne, to jak dla mnie, największy atut filmu. To jest właśnie to COŚ, za co ja kocham kino. Materiały z planu, których oglądanie zajęło mi większość zeszłej niedzieli (przez co nie napisałem tej notki wtedy i nie mogłem skończyć jej przez cały tydzień), uświadamiają mi coś, o czym chyba zapomniałem - CGI, nieważne jak dobre, nigdy nie będzie wywoływało takich emocji jak praca pirotechników i kaskaderów.
Jest taka scena, z samego początku pościgu, kiedy Cesarzowa Furiosa zjeżdża z drogi i pojawiają się pierwsi mieszkańcy pustyni. Mają taki wielki kolczasty pojazd, który ostatecznie wylatuje w powietrze. Oglądanie tego wybuchu przyprawiło mnie o gęsią skórkę. I jasne, można to było zrobić w klimatyzowanym pomieszczeniu, piętnastu chłopa na iMacach sklejałoby przez kilka dni od podstaw wybuch. Każdy pyłek, każdą lecącą nakrętkę. Generowałoby gigabajty chuj wie czego i ostatecznie ludzie byliby zadowoleni. Ale można to zrobić naprawdę. Naprawdę wysadzić półciężarówkę na pustyni, a te potężne kamery, te które pozwalają kręcić z tak olbrzymią dokładnością i z tak wysoką jakością, pozwolą uzyskać taki efekt, że ten wygenerowany w sudio wybuch może chodzić temu prawdziwemu, sfilmowanemu na pustyni, po rogale. I to koło które odpadło z tego kolczastego giganta - po prostu mega! Druga scena, która zrobiła na mnie wrażenie to ta, gdy przy jeździe w kanionie, motocyklista wbija się pod ciężarówkę i próbuje chwycić jakiejkolwiek jej części. Niby pierdółka, ale jest tam uchwycona ta desperacja i determinacja. Piękny kawał rzemiosła.
Jeżeli ktoś nie po obejrzeniu tego filmu nie rozumie dlaczego w XXI wieku spędza się pół roku na pustyni, kręcąc rzeczy które można nakręcić w studio, to prawdopodobnie nigdy nie zrozumie.
Fear the man with nothing left to lose.
Na zupełnie inną drogę gniewu wkracza Eric - bohater filmu, który przemknął chyba u nas pod zasięgiem radarów. W Polsce "Rover" był wyświetlany na Black Bear Festival, nie wiem czy gdzieś jeszcze. I pewnie nie poradziłby sobie w normalnej dystrybucji. W odróżnieniu do filmu Millera, David Michôd skręcił film trudny, wymagający, o tempie akcji wykraczającym poza możliwości komercyjnego widza.
Przez świat przeszedł nieokreślony kataklizm, chociaż oglądając odnosi się wrażenie, że to świat w którym ludziom się zwyczajnie przestało chcieć. Eric siedzi w knajpie, gdy jakieś zbiry kradną mu auto. To postapo, facet nie ma specjalnie nic do roboty, rusza za nimi w pościg. A może tylko tak to wygląda? Gdzieś na poboczu znajduje postrzelonego Reynoldsa, kompana złodziei i ratuje mu życie. Ciąg wydarzeń, w których uczestniczą, sprawia, że stają się towarzyszami broni i chociaż Eric traktuje opóźnionego w rozwoju Reynoldsa instrumentalnie, pojawia się między nimi swoista lojalność i odpowiedzialność jednego za drugiego.
"Rover" to, tak jak w przypadku nowego "Mad Maxa", film o pościgu, gdzie chociaż fabuła również sprowadzona została do pokonywania kolejnych kilometrów i odhaczania potyczek z wkurzonymi wieśniakami czy żołnierzami, to tempo akcji i akcenty, na które położyli nacisk twórcy, są zupełnie inne. Zamiast oszałamiających efektów specjalnych, są dwie genialne kreacje aktorskie. Erica zagrał Guy Pearce, a w Reynoldsa brawurowo wcielił się Robert Pattinson. Okazuje się, że idol nastolatek i gospodyń domowych, potrafi zagrać na oscarowym poziomie, czego nie spodziewałbym się po nim nigdy. I omijane od dłuższego czasu "Cosmopolis" pojawiło się u mnie na liście do obejrzenia.
Jeżeli chodzi o emocje, to wspominane tutaj filmy, leżą na przeciwnych biegunach. Po obejrzeniu "Mad Maxa" wychodziłem z kina naładowany adrenaliną. Chociaż obrazki, które pokazują, są smutne i przykre, to komiksowe przerysowanie, a także techniczne sztuczki - operowanie barwami i elektryzująca muzyka, nie pozwalały na łapanie dołów. To ciągłe napięcie podczas seansu, było jak podłączenie do akumulatora. "Rover" to smutna i ponura widokówka ze pogrążonego w rozpaczy kraju. Po seansie zostaje w ustach gorycz, człowiek czuje się rozbity i przygnębiony. Brakuje oczyszczenia. Zostaje się w tym brudzie z bohaterem, który stracił wszystko.
Oba warte obejrzenia i godne polecenia. Ten pierwszy jest tak doskonałym filmem, że nie ogarniam istnienia ludzi, którym się nie podobał. Ten drugi pewnie się podoba nielicznym, więc tym bardziej zachęcam!