środa, 31 grudnia 2008

Szybszy niż błyskawica

Rzutem na taśmę, w ostatni dzień roku o ostatnim filmie jaki miałem przyjemność obejrzeć w tym roku w kinie. "Piorun" - najnowsza, komputerowa animacja Disney'a. Trailer widziałem już w sierpniu, leciał przed "Kung Fu Pandą" i jakoś wtedy nie wywołał u mnie entuzjazmu. Kolejny film o zagubionym zwierzątku, które podróżuje w towarzystwie innego zwierzątka. Futrzaki, rybki i owady mi się z lekka przejadły, ale na film pojechałem ze względu na 3D i kurde nie żałuję, bo było super.

Piorun to psi aktor. Gra superpsa w niezwykle popularnym serialu akcji i jest święcie przekonany, że super moce którymi tam dysponuje są prawdziwe. Cała produkcja jest robiona pod Pioruna, każdy robi wszystko, żeby pies nie zorientował się, że to mistyfikacja. Gdy przypadkowo trafia do Nowego Jorku dochodzi do bolesnego kontaktu z rzeczywistością. Dowiaduje się co to ból, głód i że super szczek nie robi na nikim najmniejszego wrażenia. Pewien, że moce wrócą rusza w wielce niebezpieczną podróż do Hollywood, by uratować swoją właścicielkę Penny. W wyprawę wciąga wiecznie narzekającą kotkę Marlenę, którą bierze za szpiega swojego największego wroga. Przyłącza się do nich również chomik Atylla - fanatyczny maniak Pioruna. Masa przygód, kupa śmiechu i niesamowicie duży faktor rozrywkowy. Piorun nie potrafi ani chwili usiedzieć w miejscu i ciągle pakuje się w tarapaty. Włamuje się do schroniska dla zwierząt, a zeskakuje na wagon pędzącego pociągu lub pędzi ratować swoją młodą panią z płonącego hangaru. Po prostu czysta komedia akcji. A otwierająca scena pościgu, pełna strzelania i wybuchów wygląda jak wyciągnięta z filmów Bonda. Zresztą muzykę zrobił John Powell, więc dostajemy coś dynamicznego, na miarę kilku kawałków z trylogii Bourne'a.

Najważniejszą dla mnie zaletą był obraz! Pierwszy raz wybrałem się na film w 3D i zakochałem się. Animacja jest naprawdę dobra, chociaż to raczej standard - zresztą Disney nie wypuściłby czegoś niedorobionego. Zwierzątka wyglądają ładnie, fajnie prezentują się tła i efekty. Jednak to, że ten film robi wrażenie, to w dużej mierze zasługa technologii 3D. Różnica jest diametralna i nawet nie potrafię ubrać w słowa mojego zachwytu. Wszystko nabiera kształtu i wyrazu, nawet pieprzony dym wydaje się prawdziwy. Podejrzewam, że ocena byłaby niższa, gdybym oglądał go w zwyczajnym kinie. Mimo iż technologia ma kilka wad (np. okulary zakładane na okulary, lekko migający i momentami okropnie ciemny obraz) to jestem pewny, że będę częstym gościem na trójwymiarowych seansach.

Drugim czynnikiem, który działa na korzyść filmu jest humor. "Piorun" po prostu rozkłada na łopatki. Po pierwsze chomikiem Atyllą, po drugie dobrym polskim dubbingiem, a po trzecie zdubbingowanym chomikiem Atyllą. Tomasz Karolak który podkłada głos gryzoniowi zabija tekstami z "Pana Wołodyjowskiego" zmiksowanymi z takimi z reklam i seriali. Świetnie wypada również Sonia Bohosiewicz jako cyniczna i sarkastyczna Marlena i cholernie śmieszne stadka miejskich gołębi. Po za tym jest kilka naprawdę zabawnych patentów: pozbawiający mocy różowy styropian czy kula w której porusza się chomik.
Bawiłem się świetnie, z czystym sumieniem polecam. Szczególnie w kinie w 3D - może jeszcze grają, więc można sobie zafundować podwójny pokaz z "Madagaskarem 2".

czwartek, 25 grudnia 2008

Wprowadzam się w świąteczny nastrój #2

Oglądania mniej lub bardziej świątecznych filmów ciąg dalszy i nadal będą to filmy animowane, bo tak jak Keviny czy poczynania Johna McClane'a są ponadczasowe. Piję więc herbatę za herbatą, obżeram się czekoladowymi mikołajami, raczę się wiśniową nalewką i zabieram się za spisywanie tego co zobaczyłem w dzisiejszy, świąteczny poranek.

"Grinch: świąt nie będzie" z Carrey'em w roli głównej, podczas któregoś ze świątecznych obiadów, kilka lat temu, wymęczył mnie i moją rodzinę niemiłosiernie. Sądziłem, że moja znajomość z zielonym Ktosiem skończyła się na zawsze. A jednak. Skusiłem się na pierwowzór - "Grinch: Świąt nie będzie" z 1966 roku i jestem zadowolony. To zaledwie 25 minutowa rozśpiewana krótkometrażówka. Wszystkie cholernie zabawne teksty napisał sam Dr. Seuss - autor książeczki na podstawie której powstał film. Jest lekka, przyjemna i człowiek aż rwie się do śpiewania. Zawiera ogromny ładunek humoru i dostarcza naprawdę dobrej zabawy. Dla mnie dodatkową atrakcją jest Boris Karloff, który nie tylko jest narratorem, ale i również użyczył głosu Grinchowi. A morał: "He puzzled and puzzled till his puzzler was sore. Then the Grinch thought of something he hadn't before! Maybe Christmas, he thought, doesn't come from a store. Maybe Christmas... perhaps... means a little bit more!" można spokojnie sprzedać każdemu christmas haterowi. Jutro o 12:30 na TVP1 leci remake i tak pozytywnie nastawiony do tego zielonego zrzędy, postaram się rzucić okiem. Może tym razem mi podejdzie.


Drugi film to mój klasyk z dzieciństwa, chociaż chcąc być dokładnym powinienem zaznaczyć, że świątecznym klasykiem była książeczka, którą zrobiona na jego podstawie. Chodzi o "Opowieść wigilijna Myszki Miki" - disney'owską wersję "Opowieści wigilijnej" Dickensa. Książeczkę czytałem jako dzieciak spokojnie kilkanaście razy. Zdarzyło mi się zrysowywać postaci na świąteczne kartki dla rodziny i naprawdę zrobiłem sobie tym dzisiejszym seansem olbrzymią przyjemność. Nie tylko jest to "Opowieść wigilijna" - historia, która w doskonały sposób wykłada na ławę to co najważniejsze w Świętach (chyba najbardziej świąteczna ze wszystkich świątecznych historii), ale również humorystyczna kreskówka Disney'a. Ciamajdowaty Goofy jako Jacob Marley, były wspólnik Ebenezera Scrooge'a czy sepleniący Donald czy właśnie liczący złote monety Sknerus wywoływali u mnie uśmiech dziesięć lat temu i robiły to również dzisiaj. Wersji tej opowieści są pewnie dziesiątki, ale właśnie ta (i może ta z Patrickiem Stewartem) jest to moją ulubioną - pewnie przez olbrzymi ładunek nostalgii i przez fakt, że była pierwsza.

I trzecia pozycja to znowu Disney, tym razem chyba niespecjalnie znany - sam dowiedziałem się o nim trzy dni temu. Jest to "The Small One" z 1978 roku, i tak jak "Dziewczynka z zapałkami" o której pisałem przedwczoraj, tak i "The Small One" jest jedną z najbardziej wzruszających disney'owskich produkcji jakie miałem przyjemność obejrzeć. Jest to historia starego, małego osiołka (Small One), który nie ma siły pracować w gospodarstwie i musi zostać sprzedany. Wraz ze swoim młodym panem rusza do miasta w poszukiwaniu nowego domu, ale słabego zwierzątka nikt nie chce kupić. Ta poruszająca historia przyjaźni chłopca i osła o olbrzymim sercu łapie za serce od pierwszej chwili i trzyma aż do samego końca. Jesteśmy świadkami ostatniego dnia spędzanego wspólnie i chociaż jest tam kilka radosnych i charakterystycznych dla tego studia momentów - poranna zabawa czy chociażby śpiewający kupcy to wcale nie jest do śmiechu. Jednak jest happy end i chociaż nic przez cały film na to nie wskazuje to jednak jest to świąteczna pozycja. Dla miłośników Disney'a, dobrych filmów krótkometrażowych i wyciskaczy łez pozycja obowiązkowa (i do znalezienia na YT).

Polecam poświęcić trochę ponad godzinę i obejrzeć wszystkie trzy. Póki jeszcze są Święta.

środa, 24 grudnia 2008

Dziewięć


W 2005 roku Shane Acker stworzył "9" - ponad 10 minutowy, animowany szort o szmacianej lalce. Nie brzmi to zajebiście, ale zajebiste jest w każdym calu - zaręczam. Post-apokaliptyczna sceneria, wysysające duszę mechaniczne potwory i szmaciana lalka, która od razu zaskarbia sobie sympatię widza. "9" było jednym z pierwszych filmów jakie obejrzałem w Internecie (jeszcze w czasie kiedy mój komputer nie mógł uciągnąć YT i korzystałem z tej strony tylko "u kogoś" albo "gdzieś") i pamiętam towarzyszące mi uczucie, że Acker pokazał tylko fragment większej historii. Że te 10 minut powinny mieć ciąg dalszy. Wydawało mi się, że ta krótkometrażówka ma olbrzymi potencjał. "9" zostało nominowane do Oskara i okazało się, że nie tylko ja tak myślałem.


Dzisiaj trafiłem na newsa, że Tim Burton i Timur Bekmambetov produkują pełnometrażowe "9", które reżyseruje Acker. Od razu obejrzałem je jeszcze raz, a później trailer i wiem, że to jest jedna z najbardziej przeze mnie oczekiwanych premier 2009 roku. Patrzę na gwiazdorską obsadę (Elijah Wood, Jennifer Connelly, John C. Reilly, Crispin Glover, Christopher Plummer i Martin Landau) i myślę holy shit! Mam nadzieję, że oryginalna produkcja zdobędzie sympatyków i otworzy drogę do kin kolejnym ambitnym projektom, a nie tylko setkom zwierzątek, które ostatnimi czasy zdominowały srebrny ekran (chociaż może trochę generalizuję, bo przecież jest "Gnijąca panna młoda" i będzie "Koralina i tajemnicze drzwi").


wtorek, 23 grudnia 2008

Wprowadzam się w świąteczny nastrój #1


Już się obrobiłem ze wszystkim. Co jakiś czas wędruję tylko pomagać do kuchni, rozbić zrazy czy sięgnąć coś mamie z wyższej półki. Tak to cały wolny czas poświęcam na wprowadzanie się w świąteczny nastrój. Na pierwszy ogień poszedł tekst o horrorach świątecznych Guru, później "Top 12 Greatest Christmas Specials" zrobione przez Douga Walkera (który bardziej jest znany jako Nostalgia Critic). Doug umieścił w zestawieniu kilka pozycji, których nigdy nie miałem okazji obejrzeć, w tym krótkometrażówkę Disney'a "The Little Matchgirl". Film z 2006 roku, był nominowany do Oskara, a całkowicie umknął mojej uwadze. Więc nadrobiłem.
Opowieść Hansa Christiana Andersena zna chyba każdy, ale Disney jest kochany właśnie za to, że bierze się za rzeczy powszechnie znane i robi z nich perełki kinematografii. Ten sześciu minutowy szorcik jest jednym z najbardziej wzruszających w ich dorobku. Animatorzy odwalili kawał dobrej roboty. Nie tylko narysowali to pięknie, ale udało im się tchnąć w taśmę celuloidową coś ponad ładną kreskę. Bije chłodem rosyjskiej zimy, czuć ciepło ognia zapałek. Całość robi cholernie pozytywne wrażenie. Pewne jest to, że niejedna osoba uroni łzę i nie poczuje się tutaj tych radosnych Świąt. "Dziewczynka z zapałkami" przypomni jednak o czymś znacznie ważniejszym, o czym powinniśmy w Święta pamiętać. Może i pieprze jak potłuczony Kaziu, ale jeżeli obejrzycie animację zrozumiecie dlaczego. Wzruszyłem się po prostu. Polecam.



piątek, 19 grudnia 2008

Resident Evil 5

Miałem przyjemność sprawdzić w środę grę na japońskim demie, które pojawiło się w sieci (trzeba było spalić na płytę i odpalić na XO z na wszelki wypadek z odłączonym netem). I kurde bele maks, podobało mi się. Demko zawiera dwie dość trudne (jak dla mnie trudne) misje i przyznam się szczerze, nie udało mi się skończyć żadnej. Ta pierwsza dzieje się chwilę po egzekucji, którą obserwujemy z ukrycia. Zostajemy spostrzeżeniu i atakuje nas horda zombiaków z gigantem-katem na czele, który potrafi rozpłatać Chrisa i jego partnerkę jednym celnym ciosem topora. Zainfekowani wpieprzają się przez okna, drzwi, w końcu przez ścianę. Trzeba wytrzymać na placu do momentu, aż przyleci niejaki Kirk i nas uratuje (albo spieprzyć... nie jestem pewny, cały czas próbowałem wybić tam wszystkich i za każdym razem kończyłem z flakami na piachu). Zanim doczekamy się ratunku to wystrzelamy kilogramy pocisków - sieka jest bardzo konkretna. Druga część dema dzieje się chyba zaraz po, trzeba dobiec do miejsca katastrofy helikoptera Kirka. Tym razem atakują nas latające mutanty, musimy się rozdzielić z naszą partnerką i osłaniać ją z drugiego budynku przed falami atakujących zombie. Wisienką na torcie jest pojedynek z czarną wersją Leatherface'a, który swoją piłą z łatwością przechodzi przez Chrisa.

Nie grałem w tą super innowacyjną część czwartą, którą wielu uważa za najlepsze co wyszło w serii, więc, gdy po odpaleniu "Resident Evil 5" złapałem za pada zostałem bardzo mile zaskoczony. Sterowanie jest łatwe i przyjemne, pod jednym przyciskiem giwera, pod drugim kosa. Szybki dostęp do mapy i proste rozwiązanie ekwipunku (który olaboga! obsługuje się w czasie rzeczywistym!). Dobrze się celuje, ale co najważniejsze... jest cholernie dynamicznie i w końcu to przypomina prawdziwą epidemię! Od razu jesteśmy rzuceni na głęboką wodę. Atakujących są dziesiątki, a między kolejnymi headshotami trzeba jeszcze osłonić Shevę (partnerkę Chrisa), przeładować, podnieść amunicję, apteczkę i najlepiej spieprzyć gdzieś gdzie nie można nas osaczyć. Właśnie patrząc na to co działo się w demo sądzę, że dużo będzie się tam uciekać. Bardzo szybko dochodzi do tego, że wystrzelamy się ze wszystkiego, a czasu na machanie kosą jest za mało. Kolejnym plusem są te kontrowersyjne, czarne zombie i lokacje - afrykański trzeci świat jest po prostu idealną lokacją i bije na głowę ziejące nudą Raccoon City. Jest brudno, obskurnie i co chwilę można natrafić na coś obrzydliwego (np. na miejscową rzeźnię). Inteligencja Shevy stoi na niezłym poziomie. Babeczka celnie strzela, kiedy trzeba to sprzeda kopniaka uwieszonemu na szyi Chrisa zombiakowi, ale nie ma to jak drugi gracz. Świetnym więc dodatkiem wydaje się być tryb co-operacji i gdyby tylko był drugi pad, przechodzilibyśmy to demo z Grindem na split screenie. Jedynym mankamentem, który zauważyłem przy pierwszym spotkaniu są wyparowujące ciała. Trochę to cuchnie. No i ingerencja w otoczenie mogłaby być większa.
Grało się super, a filmiki z gameplay'a, które pojawiają się od jakiegoś czasu jak grzyby po deszczu, pokazują, że czekają jeszcze tony atrakcji. Demo piątki przywróciło u mnie sympatię do tej serii. "Resident Evil 5" na pewno gra zostaniem hitem, ale już totalną bajką byłoby gdyby twórcy urozmaicili sensownie tryby rozgrywki i dorzucili jakieś bonusy.

wtorek, 9 grudnia 2008

Godzilla vs. Destoroyah

I przyszedł czas na ostatni film z lat 90tych. Zwieńczeniem serii Heisei jest "Godzilla kontra Destruktor" - świetny obraz, który ma w sobie masę odniesień do oryginału z 1954 roku, jest niesamowicie emocjonujący, efektowny i zawiera fantastyczny finał.

Najważniejsza wiadomość: Godzilla umiera! Jest chodzącą bombą nuklearną. Walka z nim to praktycznie samobójstwo całej ludzkości. Potwór dokona żywota w wielkim wybuchu, który zniszczy świat! Tyle apokalipsy. Fakty są takie, że wyspa na której żył razem z Juniorem została zniszczona w wyniku podziemnego wybuchu. Serce Godzilli które w istocie jest reaktorem atomowym, przyjęło olbrzymią dawkę promieniowania i teraz się przegrzewa. Dni dzielą ludzkość od największej katastrofy, większej niż sam Godzilla.

W tym samym czasie w Zatoce Tokijskiej, miejscu gdzie umarł oryginalny Godzilla, prowadzone są badania geologiczne. Odkryto w ziemi formę życia, którą zmutowała przez działanie Oxygen Destroyera - broń wykorzystaną w 1954 roku. Początkowo producenci zakładali, że mógłby to być duch pierwszej Godzilli, ale doszli jednak do wniosku, że lepszym pomysłem będzie nowy, jeszcze nieznany przeciwnik. I tak otrzymaliśmy Destruktora, który zaczyna wielkości łebka od szpilki, a kończy żywot będą większym od Godzilli. Żyjątek jest kilka i są wyjątkowo żarłoczne. Dość szybko zwiększają swoje rozmiary i oczywiście atakują ludzi. W tym momencie film zaczyna przypominać kino klasy B, coś a'la produkcje science fiction z wielkimi robalami. Destruktor to takie skrzyżowanie pająka, skorpiona. Mordy mają trochę podobne do Predatorów, a język z drugą szczęką to znowu zrzynka z Obcy. Robią konkretną rozpierduchę. Wybijają do nogi oddział żołnierzy, rzucają się na cywilów. Jasnym staje się, że tylko G. może coś zdziałać.

Po raz kolejny wykorzystano Juniora (który w końcu doczekał się dobrego wyglądu) jako przynętę. O dziwo ten nawet powalczył i wygrał pierwszą rundę. Gdy dochodzi do spotkania syna z ojcem pojawia się Destruktor w ostatecznej postaci (kilka mniejszych połączyło się w jednego wielkiego skurczybyka) i zaczyna się świetna walka. Potwory radośnie demolują Tokio. Destruktor rozdziela się na kilka mniejszych, to znowu łączy w jednego bydlaka. Udaje mu się śmiertelnie ranić młodego. W końcowej fazie walki Godzilla zaczyna się topić. Jego przeciwnika ostatecznie zabijają ludzie - Super-X III + cała armia Japonii. Big G. wysyła swoją energię martwemu synowi (tak ja to wcześniej zrobił Rodan). Dzięki temu transferowi i olbrzymiej dawce chłodzenia, jakie fundują ludzie udaje się uniknąć wybuchu. Junior zmienia się w normalnego Godzillę, umarł Król, niech żyje Król.

Co tu dużo mówić, końcówka jest naprawdę fantastyczna. Nie dość, że walka jest jedną z najlepiej zrobionych w całej serii, to jeszcze jesteśmy świadkami dwóch bardzo wzruszających momentów: śmierci Juniora, która okazuje się odwracalna i permanentnego wyparowania Godzilli. Efekty są pierwsza klasa (pierwsza klasa jak na kaiju) i zrobiono to wręcz artystycznie. Chyba żadne monstrum w historii nie miało tak świetnej sceny śmierci. "Godzilla vs. Destoroyah" pięknie łączy się z pierwszym filmem postaciami i niespodziewanymi konsekwencjami, no i świetnie zamyka cykl. Chociaż mam wrażenie, że twórcy zapomnieli o paradoksie jaki spowodował "Godzilla kontra Król Ghidorah" albo po prostu wolą go ignorować. Polecam, ale oglądać trzeba koniecznie jako któryś z kolei.

Godzilla vs. SpaceGodzilla

Chciałbym jak najszybciej opisać to co zostało do opisania w serii Heisei, bo powoli wszystkie części zlewają mi się w jeden wielki obraz (część oglądałem ponad miesiąc temu). Korzystając więc z chwili wolnego postaram się dziś opisać pozostałe dwa filmy i trzasnąć jakieś krótkie podsumowanie. Niestety, "Godzilla kontra Kosmogodzilla" to spadek formy w stosunku do poprzedniej odsłony z Mechagodzillą i Rodanem. Nadal można się na niej nieźle bawić, więc nie było wielkiego zawodu, ale mogło być zdecydowanie lepiej.

Ku Ziemi leci... potwór. Wysyłają przeciw niemu Moguerę, fatalnie wyglądającego robota, który powstał ze złomu po Mechagodzilli i jak można się domyśleć, jako złom skończy. Moguera dostaje baty, a potwór zostanie później ochrzczony Kosmogodzillą. Monstrum powstało z rozwijających się w czarnej dziurze komórek Godzilli. Wygląda w zasadzie bardzo podobnie do niego, tyle że przyozdobiono mu plecy gigantycznymi kryształami w których magazynuje energię. W samym filmie zafundowano dwa wyjaśnienia skąd ów komórki wzięły się w kosmosie. Pierwsze, według którego komórki trafiły w przestrzeń na Mothrze i drugie, które tłumaczy ich obecność, wyparowaniem Biollante w atmosferę. Teoretycznie to drugie jest zupełnie niemożliwe, bo przybysze z przyszłości w "Godzilla vs. King Ghidorah" wymazali tą linię czasową. Nieważne. Kosmogodzilla trafia na wyspę, na której żyje sobie Godzilla z Juniorem. Malec podrósł, ale zafundowali mu taki wygląd, że nie wiadomo czy śmiać się (a raczej wyć ze śmiechu) czy płakać. Na plakacie po lewej widać jaki jest okropnie słodziutki. Wygląda jak zabaweczka z jajka z niespodzianką. Na wyspie znajdują się również ludzie, którzy przeprowadzają próby z wszczepieniem urządzenia umożliwiającego kontrolę na Godzillą. Oczywiście to nie zdziałało.

Wracając do najważniejszego - potwory walczą. Godzilla początkowo jakoś sobie radzi, ale chroniąc syna przed jednym z ataków Kosmogodzilli zostaje w końcu powalony. Temu drugiemu udaj się uwięzić Juniora i uciec. Ląduje w mieście Fukuoka i buduje sobie, tak jak Superman, kryształową fortecę. Muszę przyznać, że wśród tych wszystkich filmów z napieprzającymi się wśród wieżowców potworami w tym sceneria wypada naprawdę oryginalnie. Ludziom jednak taka dekoracja się chyba nie podoba i wysyłają do walki Moguerę. Ta próbuje trochę zająć przeciwnika, ale ponosi klęskę. Godzilla też raczej nie ma łatwo. Wszystkie kryształy, które wyrosły z ziemi potrafią robić również jako samonaprowadzające się rakiety, z czego Kosmogodzilla skrzętnie korzysta i wali nimi ile wlezie. Gdy udaje się odciąć jej dopływ energii, niszcząc jeden z wieżowców i kryształy z jej pleców robi się cienka jak sik komara i ginie od Red Spiral Atomic Breath.

Dostajemy film dość przeciętny. Przede wszystkim Moguera nie jest ciekawym przeciwnikiem. Wygląda żałośnie i we wszystkich swoich scenach jedyne co robi to śmieszy (na pierwszym plakacie można zobaczyć jak wygląda podczas lotu, jak nie lata wygląda gorzej). Drugim mankamentem jest Junior. Jego położyli niesamowicie. Na dokładkę mamy niezbyt interesująco wyglądającą walkę z Kosmogodzillą. Kryształy są oryginalne, miło zobaczyć coś nowego, ale mam wrażenie, że zrobiono w tym wypadku krok w wstecz. Sam scenariusz jest zjadliwy. Oprócz "potwornego" i "ludzki" wątek mają coś do zaoferowania. Telepatka Miki, która ma kontrolować umysłem Godzillię, zostaje porwana przez Yakuzę, by dla nich terroryzować Japonię (i pewnie cały świat) Królem. Fajny twist i mogłoby być całkiem ciekawie, tyle że planu nie udaje się zrealizować, a Miki zostaje odbita przez ukochanego. Ogólnie film ma sporo akcji, jakichś wielkich tragedii nie ma i można spędzić całkiem nieźle te sto minut z hakiem. Tak jak wspomniałem na początku akapitu - to po prostu przeciętniak.

Godzilla vs. Mechagodzilla

Po trzech słabszych (słabszych od "Powrotu Godzilli") filmach byłem pewny, że seria nie wzbije się ponad ten poziom. "Godzilla kontra Mechagodzilla 2" mnie jednak bardzo pozytywnie zaskoczył. To dwudziesty film z serii, który mimo dwójki w tytule, jest tak naprawdę trzecim opowiadającym o potyczce tych dwóch gigantów. Ma przejrzysty scenariusz, świetne sceny walk i dzięki niemu pozbyłem się niesmaku jaki pozostał po poprzedniej części.

Skąd się wzięła Mechagodzilla? Ludzie postanowili wyciągnąć mechaniczną głowę Mecha-King Ghidorhy i na podstawie jej zbudować maszynę będącą w stanie zabić Godzillę. Ale zanim doszło do pierwszej walki działo się trochę. W tym samym czasie, w którym budowano robota, na jednej z wysp Pacyfiku odkryto jajo (po raz kolejny). Ludzie muszą je zdobyć, zbadać i chociaż oszczędzono nam gadek o robieniu z niego atrakcji turystycznych). Ekipa, która ma je przetransportować dowiaduje się, że pilnuje go Rodan - wielki pterodaktyl. Oczywiście pojawia się Big G i po krótkiej walce kasuje ptaszysko. Ludzie korzystając z zamieszania zabierają jajo, z którego później wykluje się Junior, syn Godzilli. Dziwna sprawa z tym Rodanem, bo ciężko dojść co on na tej wyspie robił. Chyba inaczej próbują to wyjaśnić w wersji oryginalnej i inaczej w dubbingowanej. Natrafiłem na trzy wersje i jak dla mnie każda jest tak samo logiczna i prawdopodobna. Pierwsza, z japońskiej wersji, w której tłumaczą, że Godzilla podrzucił jajo do gniazda Rodana. Druga, która chyba funkcjonuje w tej zdubbingowanej, gdzie Pterodaktyl był głodny i chciał sobie je zjeść (czytałem kilka recenzji, gdzie Amerykanie tak to wyjaśniali) . No i jest trzecia na którą gdzieś tam szperając również natrafiłem, według której wylęgał się obok jaja, na co wskazywać mogą jakieś pozostałości po skorupie. Ja chciałbym dodać od siebie jeszcze jedną - Junior to syn Godzilli i Rodana, a walka, która ma miejsce na wyspie to kłótnia kochanków. Uznajmy jednak na potrzebę tego wpisu, że Godzilla zabawił się w kukułkę. Głupie jak cholera, ale przecież on nie ma czasu wysiedzieć jaja, musi niszczyć miasta. W serii takich nie do końca jasnych zagrań jest kilka. Cóż, to Godzilla, tu nic nie jest proste.

Z jajka w jakichś przedziwnych okolicznościach wykluwa się Junior (o dziwo syn Króla Potworów wygląda słodziutko), którego szuka tato (który ma oczy mniejsze niż jego potomek). Wpada po niego do Kioto i pzry okazji zaczyna je demolować. Do walki zostaje wysłana Mechagodzilla i wydawać by się mogło, że będzie w stanie skopać mu dupę, ale jak to bywa z technologią, przestaje działać w najbardziej nieodpowiednim momencie. Ludzie orientują się, że Godzilla wyczuwa fale mózgowe Juniora, izolują go w specjalnym pomieszczeniu i Senior daje się zrobić w konia. Idzie szukać syna w oceanie. Naukowcy korzystając z danego im czasu robią dwie rzeczy. Część analizuje malca i odkrywają słaby punkt, który znajduje się w okolicach ogona (totalnym przegięciem jest to, że największe umysły Japonii stwierdzają, że jest do drugi mózg). Druga ekipa sprawuje się lepiej i modernizuje robota. Używają do tego zawieszonego projektu - mechanicznego pterodaktyla nazwanego Garuda i tworzą Super-Mechagodzillę. Postanawiają zrobić z Juniora przynętę, ale sprawy się komplikują, gdy zwabiony zostaje również Rodan (dzięki temu, że wcześniej G. praktycznie go ugotował swoim oddechem udało mu się zmutować i teraz potrafi strzelać z dzioba laserem) . Pojawia się Godzilla, pojawiają się roboty i dostajemy fantastyczną walkę, która wynagradza ten mózg w dupie, na który zafundowali nam chyba w jakimś amoku. Dzieje się naprawdę dużo. Twórcy popadli w bardzo wesoły nastrój niszczenia, zafundowali całkiem niezłe efekty. Super-Mechagodzilla robi konkretną rozpierduchę. Godzilla pokonana, sparaliżowana, leży i czeka na śmierć. Jednak okazuje się, że istnieje coś takiego jak ponad gatunkowa solidarność potworów. Rodan oddaje swoją energię Godzilli (i umiera), ta mutuje i rozwala blaszaka czymś co nazywa się wesoło Red Spiral Atomic Breath. Zabiera dzieciaka do oceanu i odpływają w siną dal.

"Godzilla vs. Mechagodzilla" to naprawdę solidne kaiju. Dużo science fiction, mało komedii. Solidna porcja akcji i walk. Fabuła nie jest specjalnie poplątana, bo tak naprawdę wszystko dzieje się wokół Juniora i prób jego odzyskania. Pojawia się po raz kolejny Miki Saegusa i dzieciaki z szkoły dla umysłowo uzdolnionych i tym razem trochę lepiej je wykorzystano. Przez ostatnie półtora miesiąca widziałem dziesięć filmów z Godzillą i w tym wątki z ludźmi nie są chyba najmniej irytujące. Zazwyczaj są albo strasznie wkurzające, albo nudne, albo zwyczajnie nijakie. Tutaj nawet mimo żałosnego pterodaktylowego geeka, który staje się później pilotem Garudy jest wszystko jak najbardziej strawne. I byłoby wszystko pięknie gdyby tylko nie ten mózg w dupie...

czwartek, 4 grudnia 2008

Krucjata

Wczoraj obejrzałem "Królestwo niebieskie" i muszę przyznać, podobało mi się. Lubię takie wizualne fajerwerki. Ta naiwna i prosta fabuła dała się przełknąć bez problemów, patos był w dawce, którą można wytrzymać, no a wierność z historią... jakaś tam była. Ale przecież to nie był dokument, prawda? Film podobał mi się na tyle, że kiedyś sięgnę po tego ponad trzy godzinnego Director's Cuta i obejrzę bez bólu. Dzieło Scotta przypomniało mi jednak o "Crusade", które będzie tematem tej krótkiej noty.


Pamiętacie taką wytwórnię jak Carolco Pictures? Było to studio, które wyprodukowało trylogię z Rambo, "Harry Angela", drugiego Terminatora. Ich znaczek można oglądać przed kilkoma, innymi hitami. W latach 80tych i na początku 90tych Carolco naprawdę się liczyło. Rok w rok wypuszczali hit. W 1995 roku przymierzali się do kręcenia epickiego filmu o krucjatach. Takiego z gwiazdami, rozmachem i jak na tamte czasy sporawym budżetem (około 120 milionów dolarów), który wykładał Mario Kassar. "Crusade" miała opowiadać historię rycerza Hagena, który bierze udział w pierwszej wyprawie krzyżowej do Jerozolimy. Do głównej roli wybrano Arnolda Schwarzeneggera, a reżyserować miał Paul Verhoeven. Według informacji, które wyszperałem, bardzo krwawy scenariusz napisał Walon Green. Podpisano już kontrakt z Arnoldem, ale produkcję wstrzymano z powodu innego wysokobudżetowca, który dostał pierwszeństwo. Verhoeven, żeby miał zajęcie, dostał do zrobienia mniejszy film - "Showgirls". Tą drugą produkcją, którą Carolco postanowiło zrobić jako pierwszą, była "Wyspy piratów". Widział ktoś ten film? Kiedyś leciał w święta, ale usnąłem w trakcie. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że filmy z piratami nie mają szans na sukces jeżeli w obsadzie nie ma Deppa, a w każdej scenie nie atakuje nas tona efektów CGI. Film zarobił trochę ponad 10 milionów dolarów, co przy budżecie 92 milionów zielonych było żenująco śmieszną kwotą. "Showgirls" dostało najwyższą kategorię wiekową. To był praktycznie wyrok. Nikt poniżej 17 roku życia nie miał szans go obejrzeć, ale mimo tego udało mu się uzbierać 20 milionów, co stanowiło połowę budżetu. Carolco straciło w ciągu roku ponad 100 milionów dolarów i tym samym zbankrutowało. Arnold zamiast honorarium dostał od Kassara prawa do filmu. Projekt "Crusade" przepadł.

Jeszcze parę lat temu pojawiały się newsy, że ktoś bierze się z projektem za bary, że przerabia się scenariusz, ale chyba niezbyt efektowne wyniki "Królestwa niebieskiego" przekreśliły całkowicie szanse na powstanie tego filmu. Szkoda. Uwielbiam Arnolda, bardzo chciałbym zobaczyć go w jakimś filmie machającego mieczem, jeżdżącego na koniu i krzyczącego "AAaaarr!". Myślę, że mimo wieku i choroby dałby radę. Może więc, kiedy skończy zabawę w gubernatora, postanowi włożyć strój starego krzyżowca albo Conana Króla?

wtorek, 2 grudnia 2008

Żółty listopad

Listopad był takim dość żółtym miesiącem, i nie chodzi mi tu o kolor liści, a raczej o kolor filmów, które oglądałem. Seanse z Godzillą spowodowały, że poczułem głód azjatyckich produkcji i łyknąłem kilka pozycji, które czekały na swoją kolej od dłuższego czasu. Olbrzymi procent tego co oglądam i tak nie doczeka się jakiejś konkretnej recenzji, więc teraz będę podsumowywał kolejne miesiące (takie luźne, blogowe przemyślenia).

Zacznę od kina kopanego. Na rozgrzewkę "Draka w Bronksie", przez wielu uważana za produkcję, która otworzyła wrota Hollywoodu Jackie Chanowi. Jackie gra Keunga, policjanta z Hong Kongu, który przyjeżdża do Nowego Jorku na ślub wujka. Facet bardzo szybko wplątuje się w kłopoty. Najpierw naraża się członkom lokalnego gangu, później w jego ręce wpadają diamenty z napadu i oprócz miejscowych obwiesi ścigają go także prawdziwi gangsterzy. Pomaga kalekiemu chłopcu, zakochuje się w seksownej tancerce, robi z siebie głupka i oczywiście kopie tyłki wszystkim, którzy próbują skopać tyłek jemu. Sceny walki jak to w filmach z Chanem są zróżnicowane i na ogół bardzo śmieszne. Raz pierze na kwaśne jabłko złodziei w spożywczaku, innym razem demoluje przeciwnikami ich własną melinę. Dla mnie jednak największą zaletą tego filmu jest ilość świetnych scen kaskaderskich. Nie żeby walki były złe, są ekstra, ale co kaskaderka to kaskaderka. Wszystkie popisy Jackie wykonuje oczywiście sam, bez dublerów, linek, green screenów, asekuracji. I tak po pogoni na wielopoziomowym parkingu mamy ucieczkę z ciężarówki pełnej gumowych piłek, która zaraz po tym jak Keung z niej wyskakuje rozbija się kilka pięter niżej. Zwięczającą sceną tego pościgu jest efektowny przeskok nad zaułkiem do sąsiedniego budynku. W dość długim finale Jackie ściga poduszkowiec trzymając się jedynie trapezu. Wygląda to jakby jechał na nartach wodnych tyle, że bez nart. Jedzie na nogach, tyłu, brzuchu, twarzy. Robi fikołki i wywroty, wszystko przy naprawdę dużej szybkości. Później daje się poduszkowcowi przejechać i zaczyna gonić go pieszo. W końcu unieruchamia go i przy okazji kasuje Lamborghini Countach. Film kończy biegając i skacząc z gipsem na nodze, ale gdyby nie duble z napisów końcowych, nigdy nie byłbym w stanie tego zauważyć.

Drugim filmem z Jackiem był "Przyjemniaczek", trochę nowsza i słabsza od "Draki w Bronksie" produkcja. Jackie jest kucharzem i kręci programy kulinarne. Pewnego razu, wracając ze studia wpada na kobietę gonioną przez gangsterów. Jest to dziennikarka, której udało się nagrać transakcję narkotykową, co nie specjalnie podoba się jej uczestnikom. Jackie pomaga jej i przez przypadek staje się posiadaczem kasety. Gangsterzy dowiadują się o tym znacznie wcześniej, porywają mu dziewczynę no i reszty można się domyśleć. Jest sporo klepania się po pyskach, sporo gonitw, ale chyba tylko jedna wyróżnia się spośród pozostałych. Chodzi mi o tą na placu budowy, gdzie walczą nad włączoną krajzegą, z użyciem betoniarek i szukają się między niebieskimi drzwiami. Wyszło to bardzo zabawnie i oczywiście jest cholernie emocjonujące. Podsumowując, oba filmy trochę głupawe i banalne. Taka niewymagająca rozrywka z kung-fu i sporą dawką śmiechu. Jackie Chan jest szalony, lubi grać ciałem i nie boi się obić sobie tyłka. Te dwie produkcje są idealnym tego przykładem. Głupie miny, potknięcia, śmieszne pozy, masa upadków, ten jego zabawny chód i komiczny bieg. Momentami bardziej przypomina Charlie Chaplina niż faceta, który jest mistrzem sztuk walki.

Z kopania krótka droga do walk na miecze. Którejś niedzieli zebrałem się i obejrzałem "Azumi" i "Azumi 2: Miłość albo śmierć", wydane już jakiś czas temu Anime Gate. Miałem ochotę właśnie na coś samurajskiego i zamiast rzucić się na klasyki Kurosawy wybrałem to. Niby takie sobie, ale muszę przyznać, że oglądając bawiłem się całkiem nieźle. Jest to historia dziewczyny, wychowanej wraz z kilkoma innymi dzieciakami na super skutecznych zabójców (wszystkie ninja Japonii się chowają). Razem mają za zadanie przeszkodzić w wybuchu kolejnej, wyniszczającej kraj wojny, likwidując trzech przeciwników cesarza (w pierwszej części likwiduje dwóch, w drugiej tego który się ostał). Twórcy zaserwowali sporą liczbę głupot, jak chociażby na dzień dobry oddział zabójców musi stać się silniejszy przez likwidację połowy swoich członków. Posłuszne dzieciaki zabijają swoich towarzyszy, z którymi się wychowywały, a później ruszają karnie za swoim mistrzem. Inny przykład to np. spadająca lektyka, która wybucha jakiś metr nad ziemią. Takich fabularnych bubli i technicznych wpadek jest sporo. Efekty jakoś nie powalają, choreografia walk nie zachwyca. Aktorstwo raczej słabe, a główna bohaterka grana przez Aya Ueto jest bezpłciowa do granic możliwości. A jednak ogląda się to z jakąś dziwną przyjemnością. Śmiałem się do łez z naiwności posunięć bohaterów, niedociągnięć twórców, hektolitrów wylanej krwi i kiepskiej szermierki. Jest sporo kuriozalnych postaci wyrwanych żywcem z anime. Sadystyczny, zniewieściały psychopata lubujący się w mordowaniu, banda niedorozwiniętych braci, którzy żyją z rabowania, gwałcenia i mordowania, człowiek-małpa, klan ninja do złudzenia przypominający ten z "Ninja Scroll". Wszyscy na maksa komiksowi, w odjechanych strojach i makijażach. Całość to właśnie taka pokręcona bajka z aktorami, skierowana dla wyrobionego widza, który nie weźmie tego na serio. Widać, że kręcąc bawiono się świetnie, cameo zaliczył Hideo Kojima i sporo tutaj różnych smaczków dla fanów azjatyckiego kina i anime. Szkoda jednak trochę, że nie przełożyło się to jakość filmu. Oba stoją na bardzo podobnym poziomie, dwójka ma lepszy początek, ale znacznie mniej efektowny finał, kręcony chyba na jakiejś opuszczonej żwirowni. Na plus na pewno jeszcze przyjemna muzyczka. Pewnie za dwadzieścia lat będą pojawiały się na listach dobrych crapów. Zdaniem podsumowania: warto poświęcić cztery godziny i obejrzeć, ale lepiej wypożyczyć niż kupić.

Za to shitem pierwszej wody są "Zabójcze i bezlitosne", które włączyłem w jakimś totalnym zaćmieniu umysłu i nie wyłączyłem do końca (pewnie będąc nadal pod jego wpływem). Mogę sobie wyobrazić, że faceci znajdą tą płytę w jakimś koszu z przecenionymi DVD bądź w wypożyczalni i pomyślą: "To musi być zajebisty film!". Zaręczam, nie jest. Mamy trzy zabójcze i bezlitosne, które są zabójczyniami. Jedna jest główną bohaterką, druga jest jędzą, a trzecia jest specjalistką od komputerów, która jest tylko po to, żeby było kogo zabić. Dostają zadanie i już prawie udaje im się je wykonać, ale jędza zdradza koleżanki (zabija tą trzecią, której prawie nie widać, ale w jej miejsce przyprowadza cztery inne zabójcze i bezlitosne, więc nie jest źle) i główna bohaterka musi się mści. (V) na IMDb w tym wypadku oznacza półamatorską produkcję, gdzie wszystko stoi na żałosnym poziomie. O aktorstwie nie ma w ogóle mowy. Dziewczynom niewiele brakuje do patrzenia się w kamerę. Choreografia walk nie istnieje, fabuła praktycznie również. Film ma siedemdziesiąt pięć minut, ale spokojnie mógłby trwać kwadrans albo pozostać tylko trailerem. Nie warto ruszać nawet dla zabójczych i bezlitosnych.

No i na koniec trzy filmy grozy. Na pierwszy ogień "Forbidden Siren", ekranizacja, podobno bardzo kultowej gry, w którą niestety nie miałem przyjemności pograć. Wychodzę z założenia, że film ma dostarczać rozrywki, a horror przy tym jeszcze dodatkowo straszyć. "Forbidden Siren" spełnił oba warunki. Była tajemnica, była dość szybka akcja i był gęsty klimat. Czułem niepokój i strach, a i krzyknąłem sobie nawet na jednej scenie, co mi się zdarza, ale raczej rzadko. To w sumie całkiem niezła rekomendacja dla horroru. Fabuła wydaje się z początku standardowa. Ojciec, rodzeństwo, nowy dom, tajemnicze wydarzenia, duchy. Fajnie nawiązano do historii Roanoke i Mary Celeste dobrze wplątując w scenariusz wątki mitologiczne i historyczne. (a swoją drogą, ciekawi mnie w ilu filmach, serialach, książkach, piosenkach i komiksach nawiązywano do tych wydarzeń?). Oczywiście nie jest to żadne olśnienie jeżeli chodzi o gatunek. Końcowe sceny na syrenie były dość słabe, ale znowu nie na tyle, żeby negatywnie wpłynęły na ocenę. Jeżeli ktoś lubi j-horrory i lubi oglądać je samemu to sądzę, że może nawet być przyjemnie zaskoczony tym filmem.

"Infekcja" wydana w Polsce w kolekcji Asian Terror. Tutaj również wrażenia jak najbardziej na plus, chociaż do czołówki moich ulubionych j-horrorów sporo tytułowi brakuje. Jest chylący się ku upadkowi szpital i seria niezbyt fortunnych dla jego pracowników zdarzeń. Najpierw śmiertelna pomyłka jednego z lekarzy podczas reanimacji pacjenta, a później pozostawione przez sanitariuszy zainfekowane zwłoki, które stają się gwoździem do trumny. Dość trudno mi zakwalifikować jednoznacznie "Infekcję". Jest tam wszystko. Po części to historia o duchach, po części z lekka obrzydliwa komedia ze z niesmacznym gore i sporą ilością przeróżnych obrzydliwości, ale jest również panika i paranoja w stylu "Królestwa" Von Triera. Rozwiązanie może nie jakieś wielce oryginalne, ale zaskoczyło mnie, więc plus. Niestety sporą wadą jest żółwie tempo. Film momentami nużący i to niepotrzebnie przeciągane niektórych scen wybijało z klimatu. Braki w aktorstwie i robiona mąką charakteryzacja też raczej nie potraktuje się jako zaletę. Jednak "Infekcja" to jedna z najoryginalniejszych produkcji jeżeli chodzi o azjatycki horror, jaką miałem przyjemność oglądać, więc warto poświęć półtorej godzinki.

Trzecim filmem będzie koreańska "Cinderella" z 2006 roku. Miała to być horrorowa wersja "Kopciuszka", ale "Kopciuszka" tam tyle co kot napłakał. Cenię sobie koreańskie horrory (czyli głównie dramaty z elementami grozy) głównie za warstwę techniczną. Zawsze świetne zdjęcia, jakaś myśl artystyczna przejawiająca się w kompozycji kolejnych scen i scenografii. Czuć w nich finezję i naprawdę przyjemnie się to ogląda, słucha i wspomina. "Cinderella" jest właśnie taka dość nietypowa, bo nie ma tutaj czym się zachwycać. Jest bardzo przeciętna, przy tym nudna i scenariusz poplątano o kilka razy za dużo. Atmosfera grozy momentami się trafia, ale tych momentów jej zdecydowanie za mało. Fabuły przyznam się szczerze już do końca nie pamiętam. Była bardzo popieprzona matka, która poparzoną córkę trzymała w piwnicy, a porwaną dziewczynkę, od której miała przeszczepić twarz pokochała. W każdym razie nie ma balu, księcia ani dobrej wróżki. Tragedii nie ma, ale raczej nie warto.

Następnym razem thrillery i horrory (amerykańskie), oraz komedie, a także kolejne filmy z Godzillą, samurajskie anime i wiaderko komiksów z Polski i zza granicy (na które opisywanie nigdy nie mam siły). Naprawdę sporo tego.