Listopad był takim dość żółtym miesiącem, i nie chodzi mi tu o kolor liści, a raczej o kolor filmów, które oglądałem. Seanse z Godzillą spowodowały, że poczułem głód azjatyckich produkcji i łyknąłem kilka pozycji, które czekały na swoją kolej od dłuższego czasu. Olbrzymi procent tego co oglądam i tak nie doczeka się jakiejś konkretnej recenzji, więc teraz będę podsumowywał kolejne miesiące (takie luźne, blogowe przemyślenia).
Zacznę od kina kopanego. Na rozgrzewkę "Draka w Bronksie", przez wielu uważana za produkcję, która otworzyła wrota Hollywoodu Jackie Chanowi. Jackie gra Keunga, policjanta z Hong Kongu, który przyjeżdża do Nowego Jorku na ślub wujka. Facet bardzo szybko wplątuje się w kłopoty. Najpierw naraża się członkom lokalnego gangu, później w jego ręce wpadają diamenty z napadu i oprócz miejscowych obwiesi ścigają go także prawdziwi gangsterzy. Pomaga kalekiemu chłopcu, zakochuje się w seksownej tancerce, robi z siebie głupka i oczywiście kopie tyłki wszystkim, którzy próbują skopać tyłek jemu. Sceny walki jak to w filmach z Chanem są zróżnicowane i na ogół bardzo śmieszne. Raz pierze na kwaśne jabłko złodziei w spożywczaku, innym razem demoluje przeciwnikami ich własną melinę. Dla mnie jednak największą zaletą tego filmu jest ilość świetnych scen kaskaderskich. Nie żeby walki były złe, są ekstra, ale co kaskaderka to kaskaderka. Wszystkie popisy Jackie wykonuje oczywiście sam, bez dublerów, linek, green screenów, asekuracji. I tak po pogoni na wielopoziomowym parkingu mamy ucieczkę z ciężarówki pełnej gumowych piłek, która zaraz po tym jak Keung z niej wyskakuje rozbija się kilka pięter niżej. Zwięczającą sceną tego pościgu jest efektowny przeskok nad zaułkiem do sąsiedniego budynku. W dość długim finale Jackie ściga poduszkowiec trzymając się jedynie trapezu. Wygląda to jakby jechał na nartach wodnych tyle, że bez nart. Jedzie na nogach, tyłu, brzuchu, twarzy. Robi fikołki i wywroty, wszystko przy naprawdę dużej szybkości. Później daje się poduszkowcowi przejechać i zaczyna gonić go pieszo. W końcu unieruchamia go i przy okazji kasuje Lamborghini Countach. Film kończy biegając i skacząc z gipsem na nodze, ale gdyby nie duble z napisów końcowych, nigdy nie byłbym w stanie tego zauważyć.
Drugim filmem z Jackiem był "Przyjemniaczek", trochę nowsza i słabsza od "Draki w Bronksie" produkcja. Jackie jest kucharzem i kręci programy kulinarne. Pewnego razu, wracając ze studia wpada na kobietę gonioną przez gangsterów. Jest to dziennikarka, której udało się nagrać transakcję narkotykową, co nie specjalnie podoba się jej uczestnikom. Jackie pomaga jej i przez przypadek staje się posiadaczem kasety. Gangsterzy dowiadują się o tym znacznie wcześniej, porywają mu dziewczynę no i reszty można się domyśleć. Jest sporo klepania się po pyskach, sporo gonitw, ale chyba tylko jedna wyróżnia się spośród pozostałych. Chodzi mi o tą na placu budowy, gdzie walczą nad włączoną krajzegą, z użyciem betoniarek i szukają się między niebieskimi drzwiami. Wyszło to bardzo zabawnie i oczywiście jest cholernie emocjonujące. Podsumowując, oba filmy trochę głupawe i banalne. Taka niewymagająca rozrywka z kung-fu i sporą dawką śmiechu. Jackie Chan jest szalony, lubi grać ciałem i nie boi się obić sobie tyłka. Te dwie produkcje są idealnym tego przykładem. Głupie miny, potknięcia, śmieszne pozy, masa upadków, ten jego zabawny chód i komiczny bieg. Momentami bardziej przypomina Charlie Chaplina niż faceta, który jest mistrzem sztuk walki.
Z kopania krótka droga do walk na miecze. Którejś niedzieli zebrałem się i obejrzałem "Azumi" i "Azumi 2: Miłość albo śmierć", wydane już jakiś czas temu Anime Gate. Miałem ochotę właśnie na coś samurajskiego i zamiast rzucić się na klasyki Kurosawy wybrałem to. Niby takie sobie, ale muszę przyznać, że oglądając bawiłem się całkiem nieźle. Jest to historia dziewczyny, wychowanej wraz z kilkoma innymi dzieciakami na super skutecznych zabójców (wszystkie ninja Japonii się chowają). Razem mają za zadanie przeszkodzić w wybuchu kolejnej, wyniszczającej kraj wojny, likwidując trzech przeciwników cesarza (w pierwszej części likwiduje dwóch, w drugiej tego który się ostał). Twórcy zaserwowali sporą liczbę głupot, jak chociażby na dzień dobry oddział zabójców musi stać się silniejszy przez likwidację połowy swoich członków. Posłuszne dzieciaki zabijają swoich towarzyszy, z którymi się wychowywały, a później ruszają karnie za swoim mistrzem. Inny przykład to np. spadająca lektyka, która wybucha jakiś metr nad ziemią. Takich fabularnych bubli i technicznych wpadek jest sporo. Efekty jakoś nie powalają, choreografia walk nie zachwyca. Aktorstwo raczej słabe, a główna bohaterka grana przez Aya Ueto jest bezpłciowa do granic możliwości. A jednak ogląda się to z jakąś dziwną przyjemnością. Śmiałem się do łez z naiwności posunięć bohaterów, niedociągnięć twórców, hektolitrów wylanej krwi i kiepskiej szermierki. Jest sporo kuriozalnych postaci wyrwanych żywcem z anime. Sadystyczny, zniewieściały psychopata lubujący się w mordowaniu, banda niedorozwiniętych braci, którzy żyją z rabowania, gwałcenia i mordowania, człowiek-małpa, klan ninja do złudzenia przypominający ten z "Ninja Scroll". Wszyscy na maksa komiksowi, w odjechanych strojach i makijażach. Całość to właśnie taka pokręcona bajka z aktorami, skierowana dla wyrobionego widza, który nie weźmie tego na serio. Widać, że kręcąc bawiono się świetnie, cameo zaliczył Hideo Kojima i sporo tutaj różnych smaczków dla fanów azjatyckiego kina i anime. Szkoda jednak trochę, że nie przełożyło się to jakość filmu. Oba stoją na bardzo podobnym poziomie, dwójka ma lepszy początek, ale znacznie mniej efektowny finał, kręcony chyba na jakiejś opuszczonej żwirowni. Na plus na pewno jeszcze przyjemna muzyczka. Pewnie za dwadzieścia lat będą pojawiały się na listach dobrych crapów. Zdaniem podsumowania: warto poświęcić cztery godziny i obejrzeć, ale lepiej wypożyczyć niż kupić.
Za to shitem pierwszej wody są "Zabójcze i bezlitosne", które włączyłem w jakimś totalnym zaćmieniu umysłu i nie wyłączyłem do końca (pewnie będąc nadal pod jego wpływem). Mogę sobie wyobrazić, że faceci znajdą tą płytę w jakimś koszu z przecenionymi DVD bądź w wypożyczalni i pomyślą: "To musi być zajebisty film!". Zaręczam, nie jest. Mamy trzy zabójcze i bezlitosne, które są zabójczyniami. Jedna jest główną bohaterką, druga jest jędzą, a trzecia jest specjalistką od komputerów, która jest tylko po to, żeby było kogo zabić. Dostają zadanie i już prawie udaje im się je wykonać, ale jędza zdradza koleżanki (zabija tą trzecią, której prawie nie widać, ale w jej miejsce przyprowadza cztery inne zabójcze i bezlitosne, więc nie jest źle) i główna bohaterka musi się mści. (V) na IMDb w tym wypadku oznacza półamatorską produkcję, gdzie wszystko stoi na żałosnym poziomie. O aktorstwie nie ma w ogóle mowy. Dziewczynom niewiele brakuje do patrzenia się w kamerę. Choreografia walk nie istnieje, fabuła praktycznie również. Film ma siedemdziesiąt pięć minut, ale spokojnie mógłby trwać kwadrans albo pozostać tylko trailerem. Nie warto ruszać nawet dla zabójczych i bezlitosnych.
No i na koniec trzy filmy grozy. Na pierwszy ogień "Forbidden Siren", ekranizacja, podobno bardzo kultowej gry, w którą niestety nie miałem przyjemności pograć. Wychodzę z założenia, że film ma dostarczać rozrywki, a horror przy tym jeszcze dodatkowo straszyć. "Forbidden Siren" spełnił oba warunki. Była tajemnica, była dość szybka akcja i był gęsty klimat. Czułem niepokój i strach, a i krzyknąłem sobie nawet na jednej scenie, co mi się zdarza, ale raczej rzadko. To w sumie całkiem niezła rekomendacja dla horroru. Fabuła wydaje się z początku standardowa. Ojciec, rodzeństwo, nowy dom, tajemnicze wydarzenia, duchy. Fajnie nawiązano do historii Roanoke i Mary Celeste dobrze wplątując w scenariusz wątki mitologiczne i historyczne. (a swoją drogą, ciekawi mnie w ilu filmach, serialach, książkach, piosenkach i komiksach nawiązywano do tych wydarzeń?). Oczywiście nie jest to żadne olśnienie jeżeli chodzi o gatunek. Końcowe sceny na syrenie były dość słabe, ale znowu nie na tyle, żeby negatywnie wpłynęły na ocenę. Jeżeli ktoś lubi j-horrory i lubi oglądać je samemu to sądzę, że może nawet być przyjemnie zaskoczony tym filmem.
"Infekcja" wydana w Polsce w kolekcji Asian Terror. Tutaj również wrażenia jak najbardziej na plus, chociaż do czołówki moich ulubionych j-horrorów sporo tytułowi brakuje. Jest chylący się ku upadkowi szpital i seria niezbyt fortunnych dla jego pracowników zdarzeń. Najpierw śmiertelna pomyłka jednego z lekarzy podczas reanimacji pacjenta, a później pozostawione przez sanitariuszy zainfekowane zwłoki, które stają się gwoździem do trumny. Dość trudno mi zakwalifikować jednoznacznie "Infekcję". Jest tam wszystko. Po części to historia o duchach, po części z lekka obrzydliwa komedia ze z niesmacznym gore i sporą ilością przeróżnych obrzydliwości, ale jest również panika i paranoja w stylu "Królestwa" Von Triera. Rozwiązanie może nie jakieś wielce oryginalne, ale zaskoczyło mnie, więc plus. Niestety sporą wadą jest żółwie tempo. Film momentami nużący i to niepotrzebnie przeciągane niektórych scen wybijało z klimatu. Braki w aktorstwie i robiona mąką charakteryzacja też raczej nie potraktuje się jako zaletę. Jednak "Infekcja" to jedna z najoryginalniejszych produkcji jeżeli chodzi o azjatycki horror, jaką miałem przyjemność oglądać, więc warto poświęć półtorej godzinki.
Trzecim filmem będzie koreańska "Cinderella" z 2006 roku. Miała to być horrorowa wersja "Kopciuszka", ale "Kopciuszka" tam tyle co kot napłakał. Cenię sobie koreańskie horrory (czyli głównie dramaty z elementami grozy) głównie za warstwę techniczną. Zawsze świetne zdjęcia, jakaś myśl artystyczna przejawiająca się w kompozycji kolejnych scen i scenografii. Czuć w nich finezję i naprawdę przyjemnie się to ogląda, słucha i wspomina. "Cinderella" jest właśnie taka dość nietypowa, bo nie ma tutaj czym się zachwycać. Jest bardzo przeciętna, przy tym nudna i scenariusz poplątano o kilka razy za dużo. Atmosfera grozy momentami się trafia, ale tych momentów jej zdecydowanie za mało. Fabuły przyznam się szczerze już do końca nie pamiętam. Była bardzo popieprzona matka, która poparzoną córkę trzymała w piwnicy, a porwaną dziewczynkę, od której miała przeszczepić twarz pokochała. W każdym razie nie ma balu, księcia ani dobrej wróżki. Tragedii nie ma, ale raczej nie warto.
Następnym razem thrillery i horrory (amerykańskie), oraz komedie, a także kolejne filmy z Godzillą, samurajskie anime i wiaderko komiksów z Polski i zza granicy (na które opisywanie nigdy nie mam siły). Naprawdę sporo tego.
Zacznę od kina kopanego. Na rozgrzewkę "Draka w Bronksie", przez wielu uważana za produkcję, która otworzyła wrota Hollywoodu Jackie Chanowi. Jackie gra Keunga, policjanta z Hong Kongu, który przyjeżdża do Nowego Jorku na ślub wujka. Facet bardzo szybko wplątuje się w kłopoty. Najpierw naraża się członkom lokalnego gangu, później w jego ręce wpadają diamenty z napadu i oprócz miejscowych obwiesi ścigają go także prawdziwi gangsterzy. Pomaga kalekiemu chłopcu, zakochuje się w seksownej tancerce, robi z siebie głupka i oczywiście kopie tyłki wszystkim, którzy próbują skopać tyłek jemu. Sceny walki jak to w filmach z Chanem są zróżnicowane i na ogół bardzo śmieszne. Raz pierze na kwaśne jabłko złodziei w spożywczaku, innym razem demoluje przeciwnikami ich własną melinę. Dla mnie jednak największą zaletą tego filmu jest ilość świetnych scen kaskaderskich. Nie żeby walki były złe, są ekstra, ale co kaskaderka to kaskaderka. Wszystkie popisy Jackie wykonuje oczywiście sam, bez dublerów, linek, green screenów, asekuracji. I tak po pogoni na wielopoziomowym parkingu mamy ucieczkę z ciężarówki pełnej gumowych piłek, która zaraz po tym jak Keung z niej wyskakuje rozbija się kilka pięter niżej. Zwięczającą sceną tego pościgu jest efektowny przeskok nad zaułkiem do sąsiedniego budynku. W dość długim finale Jackie ściga poduszkowiec trzymając się jedynie trapezu. Wygląda to jakby jechał na nartach wodnych tyle, że bez nart. Jedzie na nogach, tyłu, brzuchu, twarzy. Robi fikołki i wywroty, wszystko przy naprawdę dużej szybkości. Później daje się poduszkowcowi przejechać i zaczyna gonić go pieszo. W końcu unieruchamia go i przy okazji kasuje Lamborghini Countach. Film kończy biegając i skacząc z gipsem na nodze, ale gdyby nie duble z napisów końcowych, nigdy nie byłbym w stanie tego zauważyć.
Drugim filmem z Jackiem był "Przyjemniaczek", trochę nowsza i słabsza od "Draki w Bronksie" produkcja. Jackie jest kucharzem i kręci programy kulinarne. Pewnego razu, wracając ze studia wpada na kobietę gonioną przez gangsterów. Jest to dziennikarka, której udało się nagrać transakcję narkotykową, co nie specjalnie podoba się jej uczestnikom. Jackie pomaga jej i przez przypadek staje się posiadaczem kasety. Gangsterzy dowiadują się o tym znacznie wcześniej, porywają mu dziewczynę no i reszty można się domyśleć. Jest sporo klepania się po pyskach, sporo gonitw, ale chyba tylko jedna wyróżnia się spośród pozostałych. Chodzi mi o tą na placu budowy, gdzie walczą nad włączoną krajzegą, z użyciem betoniarek i szukają się między niebieskimi drzwiami. Wyszło to bardzo zabawnie i oczywiście jest cholernie emocjonujące. Podsumowując, oba filmy trochę głupawe i banalne. Taka niewymagająca rozrywka z kung-fu i sporą dawką śmiechu. Jackie Chan jest szalony, lubi grać ciałem i nie boi się obić sobie tyłka. Te dwie produkcje są idealnym tego przykładem. Głupie miny, potknięcia, śmieszne pozy, masa upadków, ten jego zabawny chód i komiczny bieg. Momentami bardziej przypomina Charlie Chaplina niż faceta, który jest mistrzem sztuk walki.
Z kopania krótka droga do walk na miecze. Którejś niedzieli zebrałem się i obejrzałem "Azumi" i "Azumi 2: Miłość albo śmierć", wydane już jakiś czas temu Anime Gate. Miałem ochotę właśnie na coś samurajskiego i zamiast rzucić się na klasyki Kurosawy wybrałem to. Niby takie sobie, ale muszę przyznać, że oglądając bawiłem się całkiem nieźle. Jest to historia dziewczyny, wychowanej wraz z kilkoma innymi dzieciakami na super skutecznych zabójców (wszystkie ninja Japonii się chowają). Razem mają za zadanie przeszkodzić w wybuchu kolejnej, wyniszczającej kraj wojny, likwidując trzech przeciwników cesarza (w pierwszej części likwiduje dwóch, w drugiej tego który się ostał). Twórcy zaserwowali sporą liczbę głupot, jak chociażby na dzień dobry oddział zabójców musi stać się silniejszy przez likwidację połowy swoich członków. Posłuszne dzieciaki zabijają swoich towarzyszy, z którymi się wychowywały, a później ruszają karnie za swoim mistrzem. Inny przykład to np. spadająca lektyka, która wybucha jakiś metr nad ziemią. Takich fabularnych bubli i technicznych wpadek jest sporo. Efekty jakoś nie powalają, choreografia walk nie zachwyca. Aktorstwo raczej słabe, a główna bohaterka grana przez Aya Ueto jest bezpłciowa do granic możliwości. A jednak ogląda się to z jakąś dziwną przyjemnością. Śmiałem się do łez z naiwności posunięć bohaterów, niedociągnięć twórców, hektolitrów wylanej krwi i kiepskiej szermierki. Jest sporo kuriozalnych postaci wyrwanych żywcem z anime. Sadystyczny, zniewieściały psychopata lubujący się w mordowaniu, banda niedorozwiniętych braci, którzy żyją z rabowania, gwałcenia i mordowania, człowiek-małpa, klan ninja do złudzenia przypominający ten z "Ninja Scroll". Wszyscy na maksa komiksowi, w odjechanych strojach i makijażach. Całość to właśnie taka pokręcona bajka z aktorami, skierowana dla wyrobionego widza, który nie weźmie tego na serio. Widać, że kręcąc bawiono się świetnie, cameo zaliczył Hideo Kojima i sporo tutaj różnych smaczków dla fanów azjatyckiego kina i anime. Szkoda jednak trochę, że nie przełożyło się to jakość filmu. Oba stoją na bardzo podobnym poziomie, dwójka ma lepszy początek, ale znacznie mniej efektowny finał, kręcony chyba na jakiejś opuszczonej żwirowni. Na plus na pewno jeszcze przyjemna muzyczka. Pewnie za dwadzieścia lat będą pojawiały się na listach dobrych crapów. Zdaniem podsumowania: warto poświęcić cztery godziny i obejrzeć, ale lepiej wypożyczyć niż kupić.
Za to shitem pierwszej wody są "Zabójcze i bezlitosne", które włączyłem w jakimś totalnym zaćmieniu umysłu i nie wyłączyłem do końca (pewnie będąc nadal pod jego wpływem). Mogę sobie wyobrazić, że faceci znajdą tą płytę w jakimś koszu z przecenionymi DVD bądź w wypożyczalni i pomyślą: "To musi być zajebisty film!". Zaręczam, nie jest. Mamy trzy zabójcze i bezlitosne, które są zabójczyniami. Jedna jest główną bohaterką, druga jest jędzą, a trzecia jest specjalistką od komputerów, która jest tylko po to, żeby było kogo zabić. Dostają zadanie i już prawie udaje im się je wykonać, ale jędza zdradza koleżanki (zabija tą trzecią, której prawie nie widać, ale w jej miejsce przyprowadza cztery inne zabójcze i bezlitosne, więc nie jest źle) i główna bohaterka musi się mści. (V) na IMDb w tym wypadku oznacza półamatorską produkcję, gdzie wszystko stoi na żałosnym poziomie. O aktorstwie nie ma w ogóle mowy. Dziewczynom niewiele brakuje do patrzenia się w kamerę. Choreografia walk nie istnieje, fabuła praktycznie również. Film ma siedemdziesiąt pięć minut, ale spokojnie mógłby trwać kwadrans albo pozostać tylko trailerem. Nie warto ruszać nawet dla zabójczych i bezlitosnych.
No i na koniec trzy filmy grozy. Na pierwszy ogień "Forbidden Siren", ekranizacja, podobno bardzo kultowej gry, w którą niestety nie miałem przyjemności pograć. Wychodzę z założenia, że film ma dostarczać rozrywki, a horror przy tym jeszcze dodatkowo straszyć. "Forbidden Siren" spełnił oba warunki. Była tajemnica, była dość szybka akcja i był gęsty klimat. Czułem niepokój i strach, a i krzyknąłem sobie nawet na jednej scenie, co mi się zdarza, ale raczej rzadko. To w sumie całkiem niezła rekomendacja dla horroru. Fabuła wydaje się z początku standardowa. Ojciec, rodzeństwo, nowy dom, tajemnicze wydarzenia, duchy. Fajnie nawiązano do historii Roanoke i Mary Celeste dobrze wplątując w scenariusz wątki mitologiczne i historyczne. (a swoją drogą, ciekawi mnie w ilu filmach, serialach, książkach, piosenkach i komiksach nawiązywano do tych wydarzeń?). Oczywiście nie jest to żadne olśnienie jeżeli chodzi o gatunek. Końcowe sceny na syrenie były dość słabe, ale znowu nie na tyle, żeby negatywnie wpłynęły na ocenę. Jeżeli ktoś lubi j-horrory i lubi oglądać je samemu to sądzę, że może nawet być przyjemnie zaskoczony tym filmem.
"Infekcja" wydana w Polsce w kolekcji Asian Terror. Tutaj również wrażenia jak najbardziej na plus, chociaż do czołówki moich ulubionych j-horrorów sporo tytułowi brakuje. Jest chylący się ku upadkowi szpital i seria niezbyt fortunnych dla jego pracowników zdarzeń. Najpierw śmiertelna pomyłka jednego z lekarzy podczas reanimacji pacjenta, a później pozostawione przez sanitariuszy zainfekowane zwłoki, które stają się gwoździem do trumny. Dość trudno mi zakwalifikować jednoznacznie "Infekcję". Jest tam wszystko. Po części to historia o duchach, po części z lekka obrzydliwa komedia ze z niesmacznym gore i sporą ilością przeróżnych obrzydliwości, ale jest również panika i paranoja w stylu "Królestwa" Von Triera. Rozwiązanie może nie jakieś wielce oryginalne, ale zaskoczyło mnie, więc plus. Niestety sporą wadą jest żółwie tempo. Film momentami nużący i to niepotrzebnie przeciągane niektórych scen wybijało z klimatu. Braki w aktorstwie i robiona mąką charakteryzacja też raczej nie potraktuje się jako zaletę. Jednak "Infekcja" to jedna z najoryginalniejszych produkcji jeżeli chodzi o azjatycki horror, jaką miałem przyjemność oglądać, więc warto poświęć półtorej godzinki.
Trzecim filmem będzie koreańska "Cinderella" z 2006 roku. Miała to być horrorowa wersja "Kopciuszka", ale "Kopciuszka" tam tyle co kot napłakał. Cenię sobie koreańskie horrory (czyli głównie dramaty z elementami grozy) głównie za warstwę techniczną. Zawsze świetne zdjęcia, jakaś myśl artystyczna przejawiająca się w kompozycji kolejnych scen i scenografii. Czuć w nich finezję i naprawdę przyjemnie się to ogląda, słucha i wspomina. "Cinderella" jest właśnie taka dość nietypowa, bo nie ma tutaj czym się zachwycać. Jest bardzo przeciętna, przy tym nudna i scenariusz poplątano o kilka razy za dużo. Atmosfera grozy momentami się trafia, ale tych momentów jej zdecydowanie za mało. Fabuły przyznam się szczerze już do końca nie pamiętam. Była bardzo popieprzona matka, która poparzoną córkę trzymała w piwnicy, a porwaną dziewczynkę, od której miała przeszczepić twarz pokochała. W każdym razie nie ma balu, księcia ani dobrej wróżki. Tragedii nie ma, ale raczej nie warto.
Następnym razem thrillery i horrory (amerykańskie), oraz komedie, a także kolejne filmy z Godzillą, samurajskie anime i wiaderko komiksów z Polski i zza granicy (na które opisywanie nigdy nie mam siły). Naprawdę sporo tego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz