Mamy pisarza – Mika Enslina, który po napisaniu jednej niezłej powieści zaczął pisać tanie, broszurowe przewodniki po najstraszniejszych miejscach w kraju (domach, cmentarzach), a teraz właśnie jest w trakcie kończenia kolejnego - o nawiedzonych hotelach. Nie wiadomo skąd w jego skrzynce znajduje się ulotka o nowojorskim hotelu Delfin z adnotacją, żeby nie zatrzymywać się w pokoju 1408. Pisarz postanawia sprawdzić jakież to tajemnicy skrywa hotel i po kilku trudnościach udaje mu się zarezerwować pokój. Przybywa do Nowego Jorku, odbywa rozmowę z kierownikiem i w końcu ma możliwość zamknięcia się wraz z dyktafonem i butelką w feralnym pokoju. To co go spotka za zamkniętymi drzwiami przechodzi jego najśmielsze oczekiwania.
poniedziałek, 29 października 2007
Czternaście-Zero-Osiem
Mamy pisarza – Mika Enslina, który po napisaniu jednej niezłej powieści zaczął pisać tanie, broszurowe przewodniki po najstraszniejszych miejscach w kraju (domach, cmentarzach), a teraz właśnie jest w trakcie kończenia kolejnego - o nawiedzonych hotelach. Nie wiadomo skąd w jego skrzynce znajduje się ulotka o nowojorskim hotelu Delfin z adnotacją, żeby nie zatrzymywać się w pokoju 1408. Pisarz postanawia sprawdzić jakież to tajemnicy skrywa hotel i po kilku trudnościach udaje mu się zarezerwować pokój. Przybywa do Nowego Jorku, odbywa rozmowę z kierownikiem i w końcu ma możliwość zamknięcia się wraz z dyktafonem i butelką w feralnym pokoju. To co go spotka za zamkniętymi drzwiami przechodzi jego najśmielsze oczekiwania.
wtorek, 23 października 2007
Have a nice apocalypse
Oficjalna strona "Southland Tales", na której można obejrzeć trailer do filmu (i w zasadzie chyba tylko to).
czwartek, 18 października 2007
Trudne początki
Do "Batman: Rok Pierwszy" podszedłem jednak ze średnim entuzjazmem. Historia początków tej postaci jest powszechnie znana. Miliarder Bruce Wayne jako dziecko był świadkiem zamordowania swoich rodziców. Czyn ten tak dalece zostawia ślady na jego psychice, iż jako dorosły mężczyzna postanawia walczyć ze złem. Zakłada kostium i maskę, wciela się w postać Człowieka-Nietoperza, Mściciela w pelerynie. Nie miałem pojęcia co może w tej materii jeszcze powiedzieć nawet taki scenarzysta jak Frank Miller. Jak się okazało miał do powiedzenia sporo, a komiks, który jak się spodziewałem będzie nudny i wtórny, Okazał się wciągający.
Do Gotham przybywają jednocześnie Bruce Wayne i James Gordon. Przemiennie prowadzona narracja opisuje ich walkę ze złem. Narrator-Wayne streszcza swoje pierwsze kroki jak Mroczny Rycerz. Opisuje porażkę jaką okazuje się jego akcja rozpoznawcza, jaki i sukcesy na polu walki z bandytami i potyczek z policją. Narrator-Gordon relacjonuje natomiast swoje początki na nowym komisariacie. Trudności ze skorumpowanymi kolegami, zwierzchnikiem, kłopoty w domu spowodowane uczuciem do koleżanki w pracy. Obaj spotykają na drodze wiele trudności, dowiadują się jak trzeba grać w Gotham, obaj walczą ze złem i zarazem stoją po różnych stronach. Miller nie zawiódł. Jego historia jest ciekawie i mądrze napisana. Narracja jest sprawna, dialogi nie są sztuczne, ani specjalnie sztywne.
Ciut gorzej moim zdaniem wypada jednak oprawa graficzna tej pozycji. Ani David Mazzucchielli odpowiadający za rysunki, ani Richmond Lewis odpowiadająca za kolory mnie nie powalili. "Year One" jest dla mnie graficznie poprawne. Rysunki dobre, realistyczne, ale mnie nie do końca taka kreska odpowiada. Kolorystyka również bez szaleństw. Przeważa szarość, brąz i stonowane kolory. Gotham jest brudne, ale nie gotyckie. Trochę mi tego brakowało, ale mam wrażenie, że to co widzimy odpowiada właśnie latom 80tym, w których prawdopodobnie toczy się akcja "Roku Pierwszego".
Komiks oryginalnie ukazał się w czterech odcinkach w 1987 roku. u nas, liczące 96 stron wydanie zbiorcze, wydał w 2003 roku Egmont Polska. Tłumaczył Jarosław Grzędowicz, więc nie trzeba się martwić o jakość tłumaczenia. Dobra rzecz, nie powinno się rozczarować.
Wstęp Franka Millera do "Batman: Rok Pierwszy".
sobota, 13 października 2007
O facecie, który umiał się teleportować
Na razie tylko trailer.
piątek, 12 października 2007
Zombie. Zombie. Zombie!
wtorek, 9 października 2007
Papierowe miśki
Pierwsze moje zdziwienie, gdy już trafiłem na giełdę i zacząłem szukać stolika wydawnictwa: miśków nie można było kupić! Dodawano je za friko do każdego zakupu na stoisku wydawcy. Zdziwienie numer dwa: format. szczerze... spodziewałem się zeszytu w mandragorowym formacie, a tu mam taki o wymiarach 21x15 cm., czyli takie małe coś. I po trzecie: zawartość. Całość już doskonale znałem z bearsowego bloga. Spodziewałem się jakiegoś bonusu, chociażby kilku wcześniej nie publikowanych pasków.
Trochę rzeczy do domu w sobotę przywiozłem, ale chyba właśnie z miśków cieszę się najbardziej.
poniedziałek, 8 października 2007
Dom w którym mielą
Gdy na początku ubiegłego roku pojawiły się pierwsze informacje o projekcie "Grindhouse" byłem pewnie jednym z nielicznych, który nie podniecał się tym co tworzy duet Rodriguez/Tarantino. Mimo iż uważam obu reżyserów za mocno przereklamowanych, to sam ich pomysł wydał mi się cholernie ciekawy. Tak naprawdę nigdy nie miałem styczności z czymś takim jak kina grindhousowe czy też takie dla zmotoryzowanych. Z jednej strony zwyczajna ciekawość ("co to będzie?"), a z drugiej pewne uczucie jakim darzę kino campowe, skłoniły mnie do zapoznania się z tym nietypowym na te czasy tworem. "Grindhouse" to dwa półtoragodzinne film utrzymane w stylistyce taniego kina, pełnego przemocy, krwi i seksu, wyświetlane razem i przedzielone specjalnie w tym celu nakręconymi fałszywymi trailerami. W Polsce niestety obrazy weszły do dystrybucji oddzielne i oczywiście bez bonusów jakim były fake trailers.
W tarantinowskim "Death Proof" głównym bohaterem jest Kaskader Mike (w tej roli świetny Kurt Russell). Towarzyszy mu kilka gorących babeczek. A może raczej odwrotnie? Bo to kobiety są na pierwszym planie, a to co robi męski bohater jest tłem. Gdzieś tam go widzimy, ale to żeńska część obsady błyszczy. Tak więc mamy czającego się na skraju lasu złego wilka i stadko z pozoru głupiutkich owieczek, które czekają nieświadome na śmierć – w tym przypadku na spotkanie z śmiercioodpornym, a zarazem śmiercionośnym samochodem kaskadera. Pierwsza cześć filmu to zachlewające się w barze kobitki, które obserwuje nasz Kaskader Mike. Trochę nic nie wnoszących dialogów, kolejne kolejki drinków i znów pijackie rozmowy towarzystwa oraz wynurzenia mordercy z samochodem na temat jego dokonań przy pracy na planie seriali. I tak przez pół filmu. Dla mnie było to zwyczajnie nudne i przydługie. Później mamy efektowną kraksę i znów pojawiają się Kobiety, i znów pojawia się Mike. Na polskim plakacie widnieje napis "Najbardziej kobiecy film roku" i coś w tym jest. W jakiejś recenzji przeczytałem, że to film feministyczny, a sama końcówka ma symbolizować zwycięstwo kobiet nad agresywnymi, rozsadzanymi przez testosteron facetami. Dla mnie to trochę bełkot, ale prawda jest taka, że 90% filmu to rozmowy prowadzone właśnie przez bohaterki. Mnie nie wydały się ciekawe ani specjalnie zabawne. Upijające się, przypalające, kombinujące i rzucające mięsem na lewo i prawo Kobiety Wyzwolone nie wzbudziły mojej sympatii i autentycznie pod koniec kibicowałem Kaskaderowi Mikowi. "Death Proof" jednak całkowicie nie skreślam. Film ma do zaoferowania kilka bardzo fajnych scen – jak chociażby cholernie seksowny taniec, brutalną kraksę i dość emocjonujący pościg, dla których warto posiedzieć (prawie) dwie godziny. Jak to u Tarantino ścieżka dźwiękowa jest bardzo dobra i szybko wpada w ucho. Zdjęcia również wypadają nieźle, a te wszystkie celowo umieszczone trzaski i zabrudzenia sprawiają, że dźwięk jak i obrazy wydaje się w XXI wieku w pewien sposób "egzotyczne". Wątpię, żebym kiedykolwiek zdecydował się na powtórny seans, ale wierzę, że film się może podobać.
Dla niewiernych!
wtorek, 2 października 2007
Mroczne sekrety mrocznych wód
Jak sam tytuł wskazuje dużą rolę w opowiadaniach odgrywa woda. Raz jest to zwiastun lub pewnego rodzaju ostrzeżenie przed nadnaturalnymi siłami, innym razem stanowi miejsce akcji, jeszcze innym jest tym co odbiera życie bohaterowi. Pierwsza historia "Floating Water", opowiada o kobiecie, która wprowadza się z córeczką do nowego mieszkania w budynku, w którym kilkanaście miesięcy wcześniej wydarzyła się tragedia. Oczywiście jak to bywa z młodymi, pracującymi matkami, które wcześniej przeszły załamanie nerwowe postanawia rozwiązać zagadkę (inaczej nie byłoby o czym opowiadania napisać). Mroczna atmosfera i świetnie skonstruowana psychologicznie postać głównej bohaterki to główne atuty tekstu. Największa wada to (w moim przypadku) całkowity brak zaskoczenia. Tekst ten jest podstawą dla filmu "Dark Water" Hideo Nakaty i amerykańskiego remake’u Waltera Sallesa, a oba filmy znam dobrze. "Solitary Isle" – kolejny tekst. Tym razem mamy opowieść o dwóch kumplach ze szkoły. Jeden umierając na niespotykaną chorobę opowiada drugiemu o tym, że zostawił swoją narzeczoną nagą na bezludnej wysepce w Zatoce Tokijskiej. Kilka lat później odbywa się ekspedycja naukowa właśnie na tą wysepkę i główny bohater ma szczęście w tej wyprawie uczestniczyć. "Solitary Isle" to świetnie napisane opowiadanie. Aura tajemniczości i gdzieś tam czające się nadnaturalne siły. Tworzy to mroczny koktajl powodujący podczas lektury gęsią skórkę. Niestety rozwiązanie akcji jest wielce rozczarowujące i jak dla mnie to zwyczajnie zmarnowanie olbrzymiego potencjału tej historii. Pomysł na którym opiera się "The Hold" – kolejne, trzecie opowiadanie, nawet w roku 1996 nie był świeży. Mamy głowę rodziny, twardego rybaka, który pierze na kwaśne jabłko swoją żonę i dziecko, i upija się każdego wieczora tak, że następnego ranka nic nie pamięta. Tajemnicze zniknięcie małżonki, pełne nieskrywanej agresji myśli bohatera i amnezja spowodowana wlanym w siebie alkoholem – od samego początku wniosek nasuwa się tylko jeden. O ile pod względem fabuły opowiadanie jest cieniutkie, to Suzuki po raz kolejny udowadnia, że potrafi stworzyć ciekawe i całkowicie wiarygodne psychologicznie postaci. Zastraszony synek i apodyktyczny, psychotyczny ojciec to dwie rzeczy dla których można te kilkadziesiąt stron pomęczyć. Kolejnym słabym opowiadaniem jest "Dream Cruise". Trójka uwięzionych na jachcie młodych Japończyków i przytrzymująca ten jacht tajemnicza siła. Ot co – cała historia. Trochę gadania, trochę pływania i nurkowania. Koniec mało satysfakcjonujący. Ciekawostką może być fakt, że opowiadanie zostało zekranizowane na potrzeby drugiego sezonu "Masters of Horror". Kolejne, "Adrift" – to moim zdaniem najbardziej horrorowe opowiadanie w zbiorze i jednocześnie chyba mój ulubiony tekst. Załoga statku rybackiego trafia na opuszczony jacht. Po zorientowaniu się w sytuacji i powiadomieniu Straży Przybrzeżnej postanawiają go odholować do portu. Jeden marynarz, zostaje na pokładzie tajemniczej fregaty i popijając luksusowe białe winko z pokładowej lodówki próbuje rozwikłać zagadkę zniknięcia właścicieli jednostki. "Adrift" to bardzo niepokojąca historia, która kończy się w dość makabrycznie i przez cały czas trzyma w nielichym napięciu. Następnie mamy "Watercolors". Opowiadanie o spektaklu, podczas którego z sufitu zaczyna cieknąć woda. Główny bohater zmuszony jest do sprawdzenia pomieszczeń nad prowizorycznym teatrem i odkrywa że umywalka w toalecie jest całkowicie zapchana długimi, różnokolorowymi włosami. W budynku w którym obywa się przedstawienie wcześniej znajdowała się dyskoteka i to dość mocno potęguję niesamowitość tych wszystkich wydarzeń. Dlaczego ktoś uszkodził zawory i zapchał umywalkę? Kto czai się w kabinie ubikacji? Odpowiedzi na te pytania są jak dla mnie mało satysfakcjonujące, ale trzeba przyznać, że autor sprawnie wybrnął i wyszedł mu taki dość psychodeliczny tekst z bardzo przewrotnym finałem. Według mnie chyba jeden z fajniejszych. Na koniec mamy "Forest Under The Sea", który jest całkowicie pozbawiony elementu nadprzyrodzonego, ale jednak dość straszny. Uwięziony w podziemnych jaskiniach grotołaz próbuje wydostać się i jeszcze raz zobaczyć swoją rodzinę, a przy okazji walczy z własnymi słabościami i strachem. Tutaj Suzuki grozę buduje jedynie klaustrofobicznymi opisami korytarzy i kamiennych tuneli oraz przemyśleniami głównego bohatera, który zastanawia się jakie szanse ma na przeżycie.
Jestem troszeczkę rozczarowany tą pozycją. Po autorze kapitalnego „Ringu” spodziewałem się czegoś więcej. Czegoś bardziej niesamowitego. Trzeba przyznać że Koji Suzuki to cholernie sprawny pisarz. Potrafi napisać kilkustronicowy tekst, gdzie wątek nadprzyrodzony jest ledwo dostrzegalny (bądź w ogóle go nie ma), a jest to nieprawdopodobnie niepokojąca lektura. Widać, że facet się przykłada do swoich tekstów. Wiarygodnie i z równą dokładnością opisuje połów węgorza, kierowanie żaglówką i nurkowanie w jaskiniach. Porównanie do Kinga nie jest przypadkowe. Oprócz tego, że obu panów łączy to, że piszą horrory, to obaj potrafią stworzyć żyjące i pełnokrwiste postaci. Przemyślenia bohaterów, ich wspomnienia i zachowania podczas wydarzeń, w których dane jest im uczestniczyć tworzy obraz cholernie prawdziwych osobników – przeciętnych pod względem wyglądu, intelektu i pozycji społecznej. Takich, normalnych, zwykłych ludzi, którzy stają oko w oko z nieznanym. Dodatkowym atutem książki jest egzotyka, bo miejscem akcji wszystkich opowiadań jest Japonia (lub jej wody terytorialne). Tak naprawdę azjatyckich autorów literatury grozy oprócz Kojiego nie znam w ogóle.
poniedziałek, 1 października 2007
Podcast o Batmanie
Ps. Zła sesja się skończyła, mam nadzieję że teraz trochę więcej czasu będzie na czytanie, oglądanie i pisanie.