środa, 3 marca 2010

Gunhed, kolejny zapomniany klasyk cyberpunku

Powracam tym wpisem do produkcji z kultowej wytwórni Toho. Wreszcie! Od czasu ostatniego wpisu o Godzilli nie napisałem ani słowa o ich filmach. Nie żebym nie oglądał. Po prostu zostałem przekonany, że mało kogo obchodzą kolejne przygody Big G. i wszystkie inne kaijūny. Ale tym razem mam coś innego. Dzięki konkursowi na scenariusz do kontynuacji "Godzilli" z 1984 roku pojawił się pomysł by przeciwnikiem Króla Potworów był potężny super komputer. Zwyciężyła jednak Bioroślina, a skrypt Jamesa Bannona został na trochę odłożony na półkę. Musiał się spodobać, bo Masato Harada dość ostro wziął się do przerabiania scenariusza i po kilku miesiącach wziął się za kręcenie niesławnego "Gunheda" - cyberpunkowego sci-fi z wielkim mechem w roli głównej!

Niestety nie przyłożył się do tych przeróbek. Fabularnie ten film jest cienki niczym sik komara. A szkoda, bo historia, mimo iż jest mocno niejasna i momentami absolutnie głupia, ma interesujące podwaliny i wydaje się z początku że drzemie w niej jakiś potencjał.

W 2038 roku super komputer Kryon5 wypowiada ludzkości wojnę uznając ją za przestarzałą. By go powstrzymać na wyspę, gdzie został zbudowany, zostaje wysłana elitarna jednostka Gunhedów (od: Gun UNit Heavy Elimination Device) - gigantycznych robotów bojowych, ale zostaje ona całkowicie zniszczona przez system ochrony Kryona. Mamy 30letni przeskok. Grupa złodziei, nazywająca siebie poszukiwaczami skarbów (którymi w roku 2068 są procesory i części komputerowe) ląduje na wyspie Kryona5. Zostają w kilka minut wybici do nogi (dosłownie) - przeżywa jedynie mechanik Brooklyn i spotkana na miejscu Sierżant Nim (rangerka z Teksasu, której akurat zdarzyło się przybyć z jakąś tajemniczą misją). Muszą uciekać przed morderczym Biodroidem, któremu po drodze coś ukradli, a który wcześniej w jakiś dziwny sposób zasymilował koleżankę mechanika. W końcu spotykają dwójkę dzieci: 7 i 11 (z tym że nie jestem do końca pewny, czy to były dzieci czy może jakieś dziwne androidy, bo 11 pod koniec filmu zaczyna się świecić z ust). Muszą powstrzymać odliczanie, które obudzi i w konsekwencji uzbroi Kryon5, ale czemu przez 30 lat był on wyłączony nie wyłapałem. W czasie przeprawy przez kolejne poziomy Brooklyn znajduje cmentarzysko Gunhedów i uruchamia jednego, który oczywiście swoimi tłumaczeniami komplikuje wszystko jeszcze bardziej.


Scenariusz ma niezliczoną ilość dziur, ale tym samym pozostawia widzowi niesamowite możliwości do interpretacji tego co się właśnie obejrzało... albo raczej czego się nie zobaczyło. A wszystko przez fatalny montaż, który popełnił Yoshitami Kuroiwa. Facet zarżnął ten film na stole montażowym, bez kitu. Niektóre sceny są tak idiotycznie pocięte, że nie byłem w stanie wyobrazić sobie tego do czego strzelają i przed czym uciekają bohaterowie. Nawet na japońskie standardy nie jestem w stanie pojąć jak taki paszkwil przeszedł proces postprodukcji i został zaakceptowany do puszczenia widowni.

Postaci i gra aktorska też nie są najmocniejszą stroną filmu. Skupię się na Nim i Brooklynie, pomijając wzięte nie wiadomo skąd dzieciaki. Zabawna sprawa. Ona mówi po angielsku, on po japońsku i w czymś co od biedy można uznać za engrish, a rozumieją się doskonale i prowadzą przez cały film w ten sposób konwersacje. Brenda Bakke, którą obsadzono w roli Pani Sierżant nawet nie próbuje udawać, że się stara. Gra fatalnie, rusza się fatalnie i nawet tak strzela. Brooklyna gra Masahiro Takashima, który później zagrał w dwóch częściach Godzilli ciapowatego pilota. Tutaj zresztą również jego postać też jest momentami aż nazbyt komiczna. W oddziale służy za podającego ognia, zamiast papierosów nosi przy sobie marchewki, które je w najdziwniejszych momentach i czasem używa do wciskania guzików, a siadając za sterami jakiegokolwiek pojazdu dostaje choroby lokomocyjnej. I akurat jemu, człowiekowi z tytułem "Największej gapy 2068 roku" trafia się pilotowanie jednego z najbardziej kozackich pojazdów jakie widziało kino. Najlepiej wypada majestatyczny Gunhed, który swoimi enigmatycznymi wypowiedziami (bo oczywiście mówi, prawie tak fajnie jak KITT) nie narobił sobie zbyt wielkiego obciachu. Poza tym ma plusa za sam fakt, że może jeździć i walczyć na whisky, którego dziwnym trafem całe pokłady składowane są na wyspie (tak, ten mech jeździł przez pół filmu na ponad 30letnim, składowanym w drewnianych beczkach whiskaczu).

Jeszcze słowo na temat muzyki, którą muszę niestety zaliczyć do minusów. Toshiyuki Honda skomponował dość fajną ścieżkę dźwiękową, którą również zarżnięto wykorzystując na potęgę jedynie główny motyw. Te kilka miejsc, w których słychać inne melodie, wypada dobrze i oddaje klimat scen, ale jest ich tyle co kot napłakał. Niemniej jednak słychać wyraźnie, że mogło być i pod tym względem lepiej. Mam wrażenie, że w gunhed-teamie zabrakło jakiegoś trzeźwo myślącego osobnika, który pokierowałby tą produkcją jak należy.

Czytacie te moje wywody i zastanawiacie się po co opisuję takie gówno? Nie przeczę, to bardzo kiepski film, ale tym samym jest cudowną perełką kina klasy B i miłośnicy tego typu produkcji będą go oglądać z fascynacją i uśmiechem na ustach. A co najważniejsze... Efekty specjalne, scenografia, miniaturki, a przede wszystkim gigantyczne modele, które powstały specjalnie na potrzeby tej produkcji są IMPONUJĄCE. Nawet teraz. Stworzono dwa, praktycznie pełnowymiarowe pojazdy: Gunheda i sterowanego przez system obrony Aerobota (kształtem przypominał trochę skorpiona) i walka między tymi hydraulicznie sterowanymi gigantami robi wrażenie. Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie jaką ilość pracy pochłonęły te wszystkie olbrzymie plany zdjęciowe, skoro miniaturowe miasto demolowane przez Godzillę było budowane w halach Toho tygodniami. Sceny akcji z mechem w roli głównej zostały świetnie sfilmowane. Pirotechnika również pierwsza klasa, pełno w filmie spektakularnych wybuchów. O dziwo ani jedno, ani drugie nie zostało skrzywdzone podczas montażu. Względnie dużo taśmy poświęcono samemu doprowadzaniu wielkiego robota do stanu używalności i podróży przez labirynt korytarzy kompleksów wyspy, chociaż pokonywanie kolejnych kondygnacji można było spokojnie ograniczyć, a w zamian za to rozbudować niektóre wątki. Widać, że Gunhed miał być gwiazdą i również jemu zarezerwowano najlepsze momenty. Szkoda tylko, że ten popis rzemieślników, speców od scenografii, efektów specjalnych i komputerowych Harada tak kiepsko wykorzystał.

Przy premierze "Gunheda" pojawiła się oczywiście cała masa okołofilmowych gadżetów. Był model tytułowego robota, którego niepomalowaną wersję możecie oglądać wyżej możecie (i którego właścicielom strasznie zazdroszczę), komiksy, albumy z concept artami i zdjęciami z planu, a także i gra na PC, którą w USA przechrzczono na "Blazing Lazers". Jest oczywiście i soundtrack, więc można się przekonać ile z kompozycji Hondy trafiło ostatecznie do filmu. Jak podaje Wikipedia w powieści "Światło wirtualne" Williama Gibsona jest jednostka bojowa nazwana Gunhed, a fanem filmu jest nie kto inny, jak sam James Cameron.

"Gunhed", mimo swoich olbrzymich wad, zaprzepaszczonego potencjału i nakładu pracy, który został zmarnowany, jest jak najbardziej warty obejrzenia. Czysty camp lat 80tych z przesadzonymi postaciami, kiepskimi one linerami i niewyszukanym humorem. Poza tym to uczta dla miłośników klimatów cyberpunkowych, które tutaj biją zewsząd. Jest nawet "duch w pancerzu" (wspomniana przeze mnie towarzyszka Brooklyna, która trafiła do wirtualnej rzeczywistości wnętrza Biodroida)! Jeżeli istnieje jeszcze surowy materiał to wypuszczenie odrestaurowanej i przemontowanej wersji filmu byłoby cudownym rozwiązaniem, ale dobrze wiem, że "takich rzeczy na świcie to ni ma".

Zamiast trailera wrzucam teledysk do kawałka "Mindphaser" grupy Front Line Assembly. Wykorzystują w nim spore fragmenty filmu.

3 komentarze:

  1. Kurqa, strasznie mi się ten teledysk podoba właściwie =]

    OdpowiedzUsuń
  2. To był wspaniały film. Pamiętam jak w dawnych czasach, w smutne sobotnie popołudnie pożyczyłem sobie w wypożyczalni zakurzoną i zaniedbaną kasetę z filmem "Gunhed" wydaną przez wytwórnię Elgaz (ktoś jeszcze pamięta te urocze początki oryginalnych kaset VHS w Polsce?) Kaseta wpadła do odtwarzacza i...zbierałem szczękę z podłogi....

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonim ;) : Ja nie pamiętam Elgaz. W wypożyczalni w której braliśmy kaset były opakowania zastępcze, więc kiepsko pamiętam nawet okładki filmów które brałem po kilkanaście razy. Kiepski research zrobiłem, bo nie wiedziałem, że to w Polsce wyszło w tamtych czasach. Wiem, że leciało to na PRO 7, bo przy okazji tej notki, znajomy mi powiedział, że oglądał tam właśnie.

    Smutny: właściwie to pewnie i spodoba ci się film, nie wiem tylko czy strasznie ;)

    OdpowiedzUsuń