piątek, 12 marca 2010

Synowie Martina i samochody

Ramon Gerard Antonio Estevez znany przede wszystkim jako Martin Sheen ma czworo dzieci. Wszystkie poszły w ślady ojca - aktora. Grają, produkują, a nawet i kręcą filmy. Ale tak naprawdę liczą się i są rozpoznawalni tylko dwaj synowie: Charlie i Emilio. Akurat obu przydarzyło się w latach 80tych zagrać w filmach, w których olbrzymią rolę odegrały auta i akurat obie produkcje stały się klasyką kina klasy B tamtej dekady. Wzięło mnie, żeby podzielić się jakimiś luźnymi przemyśleniami na temat tych filmów. Zacznę od starszego syna i od produkcji, którą miałem "przyjemność" niedawno oglądać...

"Maksymalne przyspieszenie" to doskonały przykład, że talent pisarski nie idzie w parze z talentem reżyserskim. Tak się złożyło, że nakręcił go na podstawie jednego ze swoich tekstów Stephen King - pisarz najbliższy mojemu sercu. I nie można tego napisać bardziej delikatnie - ten film jest wybitnie słaby i traktuję go jako jedną z największych porażek Kinga. Motyw maszyn, które obracają się przeciwko ludziom pojawiał się w jego twórczości, był to nawiedzony magiel w opowiadaniu "Magiel" (zekranizowanym przez Tobe Hoopera) i demoniczny Plymouth Fury z powieści "Christine" (zekranizowanej przez mojego ulubionego Johna Carpentera). Tutaj mamy ogólnoświatowy bunt wszelkich urządzeń elektrycznych spowodowany przelatującą w pobliżu Ziemi kometą. I tak: zwodzony most powoduje katastrofę drogową, kosiarka do trawy goni rowerzystę, bankomat zwymyśla faceta, który chce wypłacić pieniądze. Głównych bohaterów, którym przytrafiło się być na stacji benzynowej, odcinają od świata ciężarówki - mordercze, potężne kolosy, które przemierzają Amerykę wzdłuż i w szerz. Początkowo maszyny i ludzie spędzają czas na wzajemnej, wesołej eliminacji. Później okazuje się, że ci słabsi przeżyją tylko jeżeli będą służyć tym silniejszym... nalewając im bez końca benzyny do baków.

Jakkolwiek by się ten pomysł morderczych ciężarówek nie wydawał głupi, to jednak w Stanach te kolosy na kołach są panami dróg. Dobrym przykładem jest chociażby "Konwój" Peckinpaha, gdzie kolumna kilkuset ciężarówek prowadzi "wojnę" z policją z kilku stanów, czy telewizyjny "Pojedynek na szosie" Spielberga. Mimo, iż istnieje tam pewnego rodzaju kult samochodu ciężarowego (wyścigi, wystawy, zlecanie malowania obrazów ze swoimi pojazdami) to jednak wzbudzają one w sporej grupie ludzi lęk. Wydaje mi się, że King doskonale o tym wiedział i dlatego adwersarzami nie zostały np. sedany albo pick upy. O ile jeszcze mogę w miarę sensownie tłumaczyć sobie ten pomysł, o tyle nie potrafię usprawiedliwić Kinga z napisania tak głupiego, dziurawego i nudnego scenariusza do tego filmu. To autentyczny potworek z odmętów lat 80tych ze wszystkim grzechami jakie noszą campowe produkcje tamtych lat: fatalnymi dialogami, przerysowanymi do granic możliwości i irytującymi postaciami, głupimi, momentami irracjonalnymi ich zachowaniami, seksem w warunkach najbardziej nieodpowiednich z możliwych i całą zbrojownią (z wyrzutniami rakiet, granatami i całą kolekcją ciężkich karabinów maszynowych) znajdująca się akurat pod stacją benzynową w zabitym dechami Pcinie Dolnym.

Od strony technicznej "Maksymalne przyspieszenie" to również koszmarek. Po oczach bije fatalne aktorstwo. Emilio Estevez wypowiada swoje kwestie z tak zbolałą miną jakby narobił w gacie, cała reszta drugoligowych aktorów się może i stara, ale ma wrażenie, że nikt nawet nie próbował brać filmu Kinga serio. Pat Hingle, który parę lat później grał komisarza Gordona w filmach o Batmanie, tutaj gra najbardziej szujowatego właściciela stacji jakiego świat widział. Miota się, wszystkim grozi, doprowadza dzieci do płaczu i każde zdanie jakie pada z jego ust jest bardzie głupie od poprzedniego. Oglądałem, słuchałem i zastanawiałem się czy King pisząc, a później robiąc ten film nie był na alkoholowo-narkotycznej fali. O dziwo, jego krótki, otwierający epizodzik bankomatowy jest najlepiej zagranym momentem filmu. Z efekty specjalnymi jest różnie. Pirotechnika i sceny katastrofy są w porządku, ale już zupełnie nie przyłożono się do krwi i efektów gore. Poza tym jak każdy tani sensacyjniak z tego okresu, tak i ten ma sporo błędów i wpadek filmowców. Jeszcze przyjemniej się ogląda!


 Zastanawiałem się kiedyś nad kultowością tej pozycji. Zawdzięcza ją w pewnej mierze osobie Kinga, ale drugą, z pewnością dużo bardziej znaczącą, przyczyną jest to, że AC/DC zrobiło do niej ścieżkę dźwiękową. "Maksymalne przyspieszenie" jest wg mnie oglądalne tylko i wyłącznie dla tego. Gdyby nie te kawałki to każda minuta byłaby męczarnią. Ci Australijczycy grają idealnie dla takiego filmu. Oglądamy gniota, ale seans jest po prostu niezapomniany. Każdy film oglądałoby się lepiej, gdyby AC/DC robiło do niego muzę. Niestety tylko reżyserski debiut Stephena spotkał taki zaszczyć. Myślę, że warto zobaczyć ten film, głównie dla nich. Obowiązkowo z popcornem, piwem i może towarzystwem, które umili te półtorej godziny komentarzami.


Charlie Sheen zanim "pojechał do Wietnamu" popełnił w tym samym czasie (obie produkcje z 1986 roku) zdecydowanie lepszy film. "Widmo" Mike'a Marvina, bo o nim mowa, to taki protoplasta "Szybkich i wściekłych" z wątkiem nadnaturalnym, który najprawdopodobniej zjechał James O'Barr w swoim komiksie "Kruk". Film opowiada historię chłopaka, który wraca z martwych, by wymierzyć sprawiedliwość swoim oprawcom. Z racji tego że wygląda jak młody Charlie Sheen, a nie jak gnijące zombie, udaje mu się romansować z seksbombą Sherilyn Fenn i tym samym podpaść swojemu mordercy, który anektuje sobie prawa do dziewczyny. I tak Widmo dnie spędza na kąpielach, bywaniu w barze szybkiej obsługi, w którym pracuje jego brat i ewentualnym wożeniu crossem poderwanej dziewczyny, a w nocy na wyścigach. Zemsty dokonuje ścigając się superszybkim Turbo Interceptor i powodując kolejne efektowne kraksy. Bo oprawcy głównego bohatera to zmotoryzowany gang, który żyje z nielegalnych wyścigów i wszelkich przestępstw związanych z samochodami. Także nie można zabić ich inaczej.

To naprawdę fajnie napisana, mocno osadzona w amerykańskiej kulturze historia. Są szybkie samochody, ładne dziewczyny, kelnerki na wrotkach, szeryf, rock & roll i grupa punkowych złoczyńców. "Widmo" trochę mi przypomina pod tym względem te wszystkie filmy, w których pokazywano beztroskie życie młodzieży z przedmieści. Ciężko też znaleźć mi drugi film z tego okresu, który byłby podobnym wyrazem amerykańskiej miłości do samochodu. Oprócz prototypowego, futurystycznego Dodge M4S, którym jeździł główny bohater możemy podziwiać kilka świetnych furek - jest: Chevrolet Corvette, Dodge Daytona, Pontiac Firebird i przepiękny, chociaż mocno zajechany Plymouth Barracuda. Sam gang, który jeździ tymi cacuszkami jest mocno charakterystyczny i cholernie zabawny (wydawać by się mogło, że w latach 80tych czarne charaktery i przestępcy byli tylko tacy).

Turbo Interceptor i jego lakier metalic z masą perłową
Aktorzy w dużej mierze wywiązali się bardzo dobrze. Postaci są oczywiście przerysowane, ale też należycie rozwinięte. Główny czarny charakter (Cassavetes) jest odpychający, a jego głupawi kompani... głupawi. W pamięć zapadają chyba najbardziej Skank z przeżartym mózgiem i Rughead (wiejska głowa do wycierania). Sherilyn Fenn w jednej ze swoich pierwszych ról promieniuje urokiem dziewczyny z sąsiedztwa. Jest jednocześnie cholernie seksi, a przy tym niewinna. I chociaż nie popisuje się talentem aktorskim, to jednak jej występ zapada w pamięć na długo. Z tego co pamiętam sam Sheen jakoś wybitnie nie zagrał. Sztywny, milczący i mało charyzmatyczny. Wygląda jakby myślami był już przy swoim kolejnym filmie, co zresztą jest najprawdopodobniej prawdą, bo nawet do końca nie grał - pojechał na plan zdjęciowy "Plutonu" (zatrudniono innego aktora, który grał w retrospekcji sceny śmierci tym samym "tłumacząc" dlaczego nikt go po powrocie nie poznał [legenda głosi, ze wg scenariusza siła, która przywróciła Jake'a do życia spowodowała również, że nikt nie pamiętał jak on wyglądał, ale jaka jest prawda nie wiem]). Cieszy mała i dość zabawna rólka Randy'ego Quaida, który wcielił się tępiącego wyścigi w szeryfa. A ma co tępić. Te wszystkie wspaniałe maszyny, które wymieniłem wcześniej można podziwiać przede wszystkim właśnie, podczas świetnie nakręconych, dynamicznych wyścigów. W 1986 roku obyło się bez teledyskowego montażu i podrasowania całości komputerem, chociaż tak niebezpieczne kręcenie kosztowało życie jednego z filmowców. W każdej takiej scenie czuć szybkość i moc silników, a oko cieszą kolejne ujęcia kamery. Oprócz tego, że był świetnie nakręcony to okraszono go dobrymi efektami komputerowymi (sekwencja otwierająca film) i muzyką, jaką można było usłyszeć w filmie tylko w tamtej dekadzie. Poniżej mała próbka.



Dla mnie "Widmo" to mocno niedoceniony przez wielu klasyk. Często mówi się o nim tylko w kontekście tego kosmicznego Interceptora, zapominając, że to również świetna historia. Oczywiście nie jest to film idealny. Kuleją dialogi (chociaż zdarzają się bezbłędne hasła), a aktorstwo i klimat jest bardzo charakterystyczny dla kina klasy B tamtych lat - trzeba po prostu to lubić. Według mnie, każdy fan produkcji z lat 80tych powinien ten seans mieć odhaczony. Osobiście zemsta, której dokonuje Widmo, podoba mi się zdecydowanie bardziej niż ta, dużo bardziej znanego Erica Dravena. Jest może i mniej dojrzała, bardziej popowa..., ale tym samym zdecydowanie mniej pretensjonalna i ckliwa niż ta krucza. Klimat, tak jakby, bardziej "mój". Jest strzelanie, są wybuchy i pojedynki na szosach - czego chcieć więcej?

I "Kruk" nie miał takiego wyczesanego teledysku promującego film.

1 komentarz:

  1. No, rzeczywiście, Kruk nie miał takiego wypasionego teledysku. Na szczęście. :D

    OdpowiedzUsuń