Od lat nie chodzę do kina na polskie filmy. Ostatnim na jaki się wybrałem była "Operacja Samum" Pasikowskiego i było to przed prawie 11 laty. Nie jest to spowodowane ani jakimś urazem, ani niechęcią do polskiej kinematografii. Pod koniec podstawówki na dużym ekranie oglądałem praktycznie każdą polską produkcję. Cały czas oglądam je na DVD i w telewizji, wypożyczałem je również przez lata w wypożyczalni. Wygląda na to, że po prostu, jakoś mi się nie składało i przy kasie zawsze wybierałem coś zagranicznego. Najważniejsze jednak, udało mi się to w końcu zmienić! Przed trzema tygodniami (znowu mega opóźnienie, ale teraz mogę zwalić je na karb sesji) zawędrowałem z Kamilą do pabianickiego kina Tomi i mieliśmy olbrzymią przyjemność obejrzeć "Wszystko, co kocham".
Najnowszy film Jacka Borcucha to historia czwórki licealistów, którym przyszło żyć i grać punka w komunistycznej Polsce, na początku lat 80tych. Papierosy, piwo, granie muzy, pierwsza miłość i seks, a daleko w tle stan wojenny i małe, ludzkie dramaty. Nie zrozumcie mnie źle. Jest Jaruzelski, żołnierze na ulicach i konwój wojskowy, ale nie poświęcono im zbyt wiele czasu. Nie jest to film historyczny, a przynajmniej dla mnie nie był. Odebrałem go raczej jako opowieść o młodości, o pewnym stanie ducha, uczuciach towarzyszących chłopakom (szczególnie Jankowi, głównemu bohaterowi) u progu dorosłości, niż fabularyzowaną relację z tych wydarzeń. Poza tym reżyserowi (i scenarzyście w jednej osobie) udało się uciec od pewnego tendencyjnego podejścia do tematu wydarzeń z grudnia 1981 roku. Mam wrażenie, że współcześnie zapomina się, że to były tragedie "po obu stronach barykady". Żołnierze, którzy stoją na punkcie kontrolnym są gołowąsami, niewiele starszymi od bohaterów. Wszystkim towarzyszy taka sama niepewność i strach. W pierwszym momencie, gdy dowiedziałem się, że ojciec głównego bohatera jest w partii i do tego jest wojskowym myślałem, że Chyra (bo on grał tą postać) będzie niezłym skurwielem przeciwko któremu syn będzie się buntował. Borcuch poszedł w inną stronę. Pokazał pistolet, który ostatecznie nie wystrzelił. Ojciec ma legitymacje partyjną, ale mieszka pod jednym dachem z kochającą go żoną, która wstępuje do Solidarności i nie jest zatwardziałym komuchem i partyjną szują. Dobrze obrazują to sceny z rodzinnego domu, gdy umiera mu matka. Pomaga synom, którzy grają "wywrotową" muzykę pozwalając im przeprowadzać próby w jednostce i wstawia się za nimi, by mogli zagrać na balu na zakończenie roku szkolnego.
Co mi się bardzo podobało to brak martyrologi, pozytywistycznej myśli i wałkowania ogranych kawałków. Brak tutaj nauczycieli pomagającym biednej i uciskanej młodzieży wyjść na ludzi (co było chociażby obecne w takim, skądinąd bardzo fajnym "Rezerwacie"). Nie ma również takiego przesadnego demonizowania tamtego okresu. Są kartki, ale nie pokazano pustych sklepowych półek. Jest co robić, nawet w takiej małej miejscowości jak Hel. Gonzo u siebie idealnie to ubrał w słowa: "Nie jest to historia o szarym PRLu, ani tym bardziej czarno-białym. Tu są kolory. I optymizm, choć nie wszystko kończy się dobrze. Tak jak w życiu." Napisałem na początku, że "Wszystko, co kocham" jest o uczuciach i młodości. Chłopaki może i się buntują, ale co przede wszystkim z nich bije, to ta młodzieńcza beztroska. Chodzą na piwo i tanie wino, popalają kiepskie fajki i cieszą się małymi rzeczami: kąpielą w morzu, hokejem za garażami czy jeżdżeniem motorynką. Wszystko to wygląda naprawdę bardzo naturalnie i prawdziwie. Kolejną rzeczą, którą osobiście bardzo się podobała jest pominięcie wątków kościelnych oraz ten ich... przypadkowy (powiedzmy) patriotyzm. Wszystko wynikło ze zwyczajnej chęci grania i utarcia nosa komisarzowi. Konsekwencji tego koncertu, czy to rozmawiając w szkolnym kiblu, czy już słysząc skandujących kolegów, z pewnością żaden z nich nie przewidział.
Właśnie tym ten film ostatecznie mnie kupił. Taką totalnie naturalną koleją rzeczy. Pokazaniem, że tak naprawdę te duże rzeczy, mają często początek w impulsie albo nawet przypadku. "Wszystko, co kocham" pod względem sposobu opowiadania historii, naturalnej gry aktorów i emocji jakie towarzyszyły mi podczas seansu, w ogóle nie przypominał mi kina polskiego, z jakim do tej pory miałem styczność.
Wychwalić muszę pod niebiosa młodych aktorów (chociaż i ci starsi zagrali bez zarzutów). Takiego luzu, takiej gamy uczuć i takiego czucia roli nie widziałem dawno. Zagrali brawurowo i cholernie wiarygodnie. Bardzo duże wrażenie zrobiła na mnie również niesamowicie naturalna scena miłosna między Mateuszem Kościukiewiczem a Olgą Frycz. Dawno nie oglądałem tak odważnego seksu w filmie (ale można to zrzucić na karb tego jakie kino preferuję i na 10 filmów, które oglądam tylko 1 jest europejski o najprawdopodobniej jest to horror). Kapitalna jest również muzyka, cholernie podobały mi się zdjęcia. Osoba odpowiedzialna za scenografię i przeniesienie Helu o te 28 lat wstecz, zasługuje również na oklaski. Od strony technicznej muszę się jednak przypieprzyć do jednej rzeczy - dźwięku. Mam wrażenie, że polskich filmach obowiązują zupełnie inne standardy niż na Zachodzie, bo zbyt często się zdarza, że nie rozumiem kwestii i normalne jest, że coś mi umyka. Tutaj oczywiście nie było inaczej i kilkanaście razy miałem trudności z dosłyszeniem dialogów, szczególnie tych, które działy się w mieszkaniu Janka.
Szczerze polecam z całego serca. To bezpretensjonalne, dobrze zagrane i inteligentne kino.
Najnowszy film Jacka Borcucha to historia czwórki licealistów, którym przyszło żyć i grać punka w komunistycznej Polsce, na początku lat 80tych. Papierosy, piwo, granie muzy, pierwsza miłość i seks, a daleko w tle stan wojenny i małe, ludzkie dramaty. Nie zrozumcie mnie źle. Jest Jaruzelski, żołnierze na ulicach i konwój wojskowy, ale nie poświęcono im zbyt wiele czasu. Nie jest to film historyczny, a przynajmniej dla mnie nie był. Odebrałem go raczej jako opowieść o młodości, o pewnym stanie ducha, uczuciach towarzyszących chłopakom (szczególnie Jankowi, głównemu bohaterowi) u progu dorosłości, niż fabularyzowaną relację z tych wydarzeń. Poza tym reżyserowi (i scenarzyście w jednej osobie) udało się uciec od pewnego tendencyjnego podejścia do tematu wydarzeń z grudnia 1981 roku. Mam wrażenie, że współcześnie zapomina się, że to były tragedie "po obu stronach barykady". Żołnierze, którzy stoją na punkcie kontrolnym są gołowąsami, niewiele starszymi od bohaterów. Wszystkim towarzyszy taka sama niepewność i strach. W pierwszym momencie, gdy dowiedziałem się, że ojciec głównego bohatera jest w partii i do tego jest wojskowym myślałem, że Chyra (bo on grał tą postać) będzie niezłym skurwielem przeciwko któremu syn będzie się buntował. Borcuch poszedł w inną stronę. Pokazał pistolet, który ostatecznie nie wystrzelił. Ojciec ma legitymacje partyjną, ale mieszka pod jednym dachem z kochającą go żoną, która wstępuje do Solidarności i nie jest zatwardziałym komuchem i partyjną szują. Dobrze obrazują to sceny z rodzinnego domu, gdy umiera mu matka. Pomaga synom, którzy grają "wywrotową" muzykę pozwalając im przeprowadzać próby w jednostce i wstawia się za nimi, by mogli zagrać na balu na zakończenie roku szkolnego.
Co mi się bardzo podobało to brak martyrologi, pozytywistycznej myśli i wałkowania ogranych kawałków. Brak tutaj nauczycieli pomagającym biednej i uciskanej młodzieży wyjść na ludzi (co było chociażby obecne w takim, skądinąd bardzo fajnym "Rezerwacie"). Nie ma również takiego przesadnego demonizowania tamtego okresu. Są kartki, ale nie pokazano pustych sklepowych półek. Jest co robić, nawet w takiej małej miejscowości jak Hel. Gonzo u siebie idealnie to ubrał w słowa: "Nie jest to historia o szarym PRLu, ani tym bardziej czarno-białym. Tu są kolory. I optymizm, choć nie wszystko kończy się dobrze. Tak jak w życiu." Napisałem na początku, że "Wszystko, co kocham" jest o uczuciach i młodości. Chłopaki może i się buntują, ale co przede wszystkim z nich bije, to ta młodzieńcza beztroska. Chodzą na piwo i tanie wino, popalają kiepskie fajki i cieszą się małymi rzeczami: kąpielą w morzu, hokejem za garażami czy jeżdżeniem motorynką. Wszystko to wygląda naprawdę bardzo naturalnie i prawdziwie. Kolejną rzeczą, którą osobiście bardzo się podobała jest pominięcie wątków kościelnych oraz ten ich... przypadkowy (powiedzmy) patriotyzm. Wszystko wynikło ze zwyczajnej chęci grania i utarcia nosa komisarzowi. Konsekwencji tego koncertu, czy to rozmawiając w szkolnym kiblu, czy już słysząc skandujących kolegów, z pewnością żaden z nich nie przewidział.
Właśnie tym ten film ostatecznie mnie kupił. Taką totalnie naturalną koleją rzeczy. Pokazaniem, że tak naprawdę te duże rzeczy, mają często początek w impulsie albo nawet przypadku. "Wszystko, co kocham" pod względem sposobu opowiadania historii, naturalnej gry aktorów i emocji jakie towarzyszyły mi podczas seansu, w ogóle nie przypominał mi kina polskiego, z jakim do tej pory miałem styczność.
Wychwalić muszę pod niebiosa młodych aktorów (chociaż i ci starsi zagrali bez zarzutów). Takiego luzu, takiej gamy uczuć i takiego czucia roli nie widziałem dawno. Zagrali brawurowo i cholernie wiarygodnie. Bardzo duże wrażenie zrobiła na mnie również niesamowicie naturalna scena miłosna między Mateuszem Kościukiewiczem a Olgą Frycz. Dawno nie oglądałem tak odważnego seksu w filmie (ale można to zrzucić na karb tego jakie kino preferuję i na 10 filmów, które oglądam tylko 1 jest europejski o najprawdopodobniej jest to horror). Kapitalna jest również muzyka, cholernie podobały mi się zdjęcia. Osoba odpowiedzialna za scenografię i przeniesienie Helu o te 28 lat wstecz, zasługuje również na oklaski. Od strony technicznej muszę się jednak przypieprzyć do jednej rzeczy - dźwięku. Mam wrażenie, że polskich filmach obowiązują zupełnie inne standardy niż na Zachodzie, bo zbyt często się zdarza, że nie rozumiem kwestii i normalne jest, że coś mi umyka. Tutaj oczywiście nie było inaczej i kilkanaście razy miałem trudności z dosłyszeniem dialogów, szczególnie tych, które działy się w mieszkaniu Janka.
Szczerze polecam z całego serca. To bezpretensjonalne, dobrze zagrane i inteligentne kino.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz