W dzieciństwie zdarzyło mi się wypożyczyć na VHSie kilka filmów z Godzillą. Pamiętam tytuły trzech z nich, ale moja mama twierdzi, że było tego więcej. Były to głównie części z serii shōwa (czyli tej pierwszej), ale "Godzilla kontra Mothra" z 1992 roku stanowił wyjątek. Wtedy film bardzo mi się nie podobał, ale odpalając go ostatnio byłem przekonany, iż niemiłe wspomnienia mam po oryginale z 1964. Okazuje się jednak, że nie. W dużym stopniu to właśnie "Godzilla kontra Mothra" spowodował, że przez ponad dekadę uważałem te filmy za niewarte funta kłaków. Zaraz jak zorientowałem się, że już kiedyś oglądałem to "cudo" dopadło mnie lekkie przygnębienie i opadłem z entuzjazmu, ale zmusiłem się i oglądałem dalej. Nie było tragedii, przeżyłem, ale ten film to najgorsza japońska Godzilla jaką widziałem do tej pory.
Wszystko zaczyna się od meteorytu, który spadł na Ziemię i spowodował liczne klęski żywiołowe. Oczywiście obudził wiadomo kogo, ale jak się później okazuje Godzilla nie był jedynym potworem, któremu przeszkodzono w drzemce. W wyniku tajfunów na jednej z wysp Pacyfiku znalezione zostaje olbrzymie jajo, a firma do której wyspa należy postanawia je przetransportować i zrobić z niego atrakcję turystyczną (kto do cholery płaciłby za oglądanie wielkiego jaja?). Rusza więc ekspedycja składająca się z rabusia grobów, jego byłej żony i ciamajdowatego pracownika firmy mającego zabezpieczyć znalezisko. Na wyspie znajdują również dwie, mieszkające w kwiatku Calineczki, które w filmie nazwane są Kosmoskami (ale ja doskonale wiem, że to Calineczki). Te tłumaczą im, że w jajo należy do Mothry i we trójkę zapewniają planecie równowagę. Wspominają też o Battrze, którą również ma strzec równowagi, ale robi to w znacznie mniej pokojowy sposób i wpada w złość, gdy ludzie nie szanują środowiska naturalnego. Wesoła ekspedycja przekonuje Kosmoski, że jajo nie jest bezpieczne na wyspie i należy je zabrać do Japonii. Gdy wesoło płyną sobie do domu pojawia się Godzilla, który chyba ma ochotę zjeść cokolwiek jest w środku jaja. Podczas tego ataku wylęga się Mothra. Przypomina ona larwę jedwabnika (jak niby taki robaczek ma walczyć z gigantycznym gadem?) i próbuje powstrzymać Godzillę niczym innym jak jedwabną nicią - ubaw po pachy. W międzyczasie przypływa Battra (wcześniej zdemolowała dla rozgrzewki jakieś japońskie miasto) i jesteśmy świadkiem całkiem fajnej podwodnej bitwy.
Wszyscy myślą, że Godzilla z Battrą się pozabijali i są najszczęśliwsi na świecie. Jednak Mothra rozdzielona od Kosmosek wpada w szał, demoluje miasto i w końcu owija się w kokon. O ile podwodna walka wyglądała całkiem nieźle o tyle sceny, gdy gąsienica urządza demolkę wypadają bardzo słabo. Larwa Mothry przypomina jeżdżącą na kółkach plastikową kupę z dwiema żaróweczkami zamiast oczu. Oglądanie jej poczynani nie jest to w żaden sposób emocjonujące. Na szczęście Miki, telepatka znana z poprzednich części odkrywa, że Godzilla żyje. Big G. przepłynął podziemną rzeką lawy i wyszedł z góry Fuji (to dopiero coś!). Ten fakt całkowicie ignoruje Mothra, która wychodzi z kokonu i rusza do walki z Battrą, która również przeistoczyła się w ćmę (motyla?). Walczą nad gigantycznym wesołym miasteczkiem... i po raz kolejny jest tak sobie. Nie ma nic ciekawego w walce dwóch zrobionych z dywanu motyli, a co jest w tym najgorsze trwa to zbyt długo. Kiedy już Wielki-Łeb-Mothra leży na plecach i ma się żegnać z życiem pojawia się wkurzony Godzilla, któremu chyba nie podoba się fakt, że został delikatnie mówiąc olany. Ma fatalne wyczucie czasu, bo gdyby zjawił się chwilę później miałby jednego przeciwnika mniej. Mothra i Battra łączą siły. O dziwo wygrywają i mają zrzucić nieprzytomnego Godzillę do morza. Ten ostatkiem sił jednak wgryza się w Battrę i razem lądują w oceanie.
Ostatnia walka jest najlepsza w całym filmie, a wniosek z niej płynący nasuwa się sam. Ćmy bez Godzilli są do kitu. Można je jednak przełknąć, bo są dość zabawne, w ten niezamierzony sposób. Najgorsze w tym filmie jest to, że zrobiono z niego kiepską komedię. Wszystko zaczyna się jak parodia "Poszukiwaczy zaginionej Arki", prastara świątynia zbudowana jest jak piwnice krakowskich kamienic - z czerwonej cegły, a od tego co wyprawia główny bohater od razu robi się smutno. Później mamy jeszcze kolejne nawiązanie do Indiany Jonesa, a także: głupawe kłótnie między byłymi małżonkami, firmę, która z misją wysyła największego fajtłapę jakiego mają w swoich szeregach i te gadające równocześnie Calineczki, którym kupiono domek Barbie i które podróżują w klatce dla kota. To wszystko razem wręcz irytuje i wypada naprawdę żałośnie. Film ratuje Big G. i wyglądająca groźnie w swojej ostatniej formie Battra. Na plus liczyć jak zawsze można efekty pirotechniczne i demolowaną miniaturową Jokohamę. Nie sposób się nie uśmiechnąć, gdy potwory używają diabelski młyn do napieprzania. Niezrozumiała dla mnie popularność "Godzilla vs. Mothra" zaowocowała serią filmów z Mothrą w roli głównej, a Battra po tym jednym występie została niesprawiedliwie zapomniany. Przyznam szczerze, ciężko mi się tą część oglądało, ale od początku byłem dość mocno uprzedzony i pewnie te doświadczenia sprzed lat mocno wpłynęły na odbiór. Nie sądzę jednak żeby ktoś piał z zachwytów nad tym filmem, bo po prostu ćmy to kiepski przeciwnik.
Wszystko zaczyna się od meteorytu, który spadł na Ziemię i spowodował liczne klęski żywiołowe. Oczywiście obudził wiadomo kogo, ale jak się później okazuje Godzilla nie był jedynym potworem, któremu przeszkodzono w drzemce. W wyniku tajfunów na jednej z wysp Pacyfiku znalezione zostaje olbrzymie jajo, a firma do której wyspa należy postanawia je przetransportować i zrobić z niego atrakcję turystyczną (kto do cholery płaciłby za oglądanie wielkiego jaja?). Rusza więc ekspedycja składająca się z rabusia grobów, jego byłej żony i ciamajdowatego pracownika firmy mającego zabezpieczyć znalezisko. Na wyspie znajdują również dwie, mieszkające w kwiatku Calineczki, które w filmie nazwane są Kosmoskami (ale ja doskonale wiem, że to Calineczki). Te tłumaczą im, że w jajo należy do Mothry i we trójkę zapewniają planecie równowagę. Wspominają też o Battrze, którą również ma strzec równowagi, ale robi to w znacznie mniej pokojowy sposób i wpada w złość, gdy ludzie nie szanują środowiska naturalnego. Wesoła ekspedycja przekonuje Kosmoski, że jajo nie jest bezpieczne na wyspie i należy je zabrać do Japonii. Gdy wesoło płyną sobie do domu pojawia się Godzilla, który chyba ma ochotę zjeść cokolwiek jest w środku jaja. Podczas tego ataku wylęga się Mothra. Przypomina ona larwę jedwabnika (jak niby taki robaczek ma walczyć z gigantycznym gadem?) i próbuje powstrzymać Godzillę niczym innym jak jedwabną nicią - ubaw po pachy. W międzyczasie przypływa Battra (wcześniej zdemolowała dla rozgrzewki jakieś japońskie miasto) i jesteśmy świadkiem całkiem fajnej podwodnej bitwy.
Wszyscy myślą, że Godzilla z Battrą się pozabijali i są najszczęśliwsi na świecie. Jednak Mothra rozdzielona od Kosmosek wpada w szał, demoluje miasto i w końcu owija się w kokon. O ile podwodna walka wyglądała całkiem nieźle o tyle sceny, gdy gąsienica urządza demolkę wypadają bardzo słabo. Larwa Mothry przypomina jeżdżącą na kółkach plastikową kupę z dwiema żaróweczkami zamiast oczu. Oglądanie jej poczynani nie jest to w żaden sposób emocjonujące. Na szczęście Miki, telepatka znana z poprzednich części odkrywa, że Godzilla żyje. Big G. przepłynął podziemną rzeką lawy i wyszedł z góry Fuji (to dopiero coś!). Ten fakt całkowicie ignoruje Mothra, która wychodzi z kokonu i rusza do walki z Battrą, która również przeistoczyła się w ćmę (motyla?). Walczą nad gigantycznym wesołym miasteczkiem... i po raz kolejny jest tak sobie. Nie ma nic ciekawego w walce dwóch zrobionych z dywanu motyli, a co jest w tym najgorsze trwa to zbyt długo. Kiedy już Wielki-Łeb-Mothra leży na plecach i ma się żegnać z życiem pojawia się wkurzony Godzilla, któremu chyba nie podoba się fakt, że został delikatnie mówiąc olany. Ma fatalne wyczucie czasu, bo gdyby zjawił się chwilę później miałby jednego przeciwnika mniej. Mothra i Battra łączą siły. O dziwo wygrywają i mają zrzucić nieprzytomnego Godzillę do morza. Ten ostatkiem sił jednak wgryza się w Battrę i razem lądują w oceanie.
Ostatnia walka jest najlepsza w całym filmie, a wniosek z niej płynący nasuwa się sam. Ćmy bez Godzilli są do kitu. Można je jednak przełknąć, bo są dość zabawne, w ten niezamierzony sposób. Najgorsze w tym filmie jest to, że zrobiono z niego kiepską komedię. Wszystko zaczyna się jak parodia "Poszukiwaczy zaginionej Arki", prastara świątynia zbudowana jest jak piwnice krakowskich kamienic - z czerwonej cegły, a od tego co wyprawia główny bohater od razu robi się smutno. Później mamy jeszcze kolejne nawiązanie do Indiany Jonesa, a także: głupawe kłótnie między byłymi małżonkami, firmę, która z misją wysyła największego fajtłapę jakiego mają w swoich szeregach i te gadające równocześnie Calineczki, którym kupiono domek Barbie i które podróżują w klatce dla kota. To wszystko razem wręcz irytuje i wypada naprawdę żałośnie. Film ratuje Big G. i wyglądająca groźnie w swojej ostatniej formie Battra. Na plus liczyć jak zawsze można efekty pirotechniczne i demolowaną miniaturową Jokohamę. Nie sposób się nie uśmiechnąć, gdy potwory używają diabelski młyn do napieprzania. Niezrozumiała dla mnie popularność "Godzilla vs. Mothra" zaowocowała serią filmów z Mothrą w roli głównej, a Battra po tym jednym występie została niesprawiedliwie zapomniany. Przyznam szczerze, ciężko mi się tą część oglądało, ale od początku byłem dość mocno uprzedzony i pewnie te doświadczenia sprzed lat mocno wpłynęły na odbiór. Nie sądzę jednak żeby ktoś piał z zachwytów nad tym filmem, bo po prostu ćmy to kiepski przeciwnik.