wtorek, 4 listopada 2008

Wojny Klonów

Lubię "Wojny Klonów", które machnął pięć lat temu dla Lucasa Genndy Tartakovsky. Bardzo przyjemna animacja, fajne kanciaste postaci, niewymagające historyjki, które zgrabnie łączyły epizod drugi z trzecim. Czerpałem z każdego odcinka czystą przyjemność. Nie przeszkadzało mi, że Jedi niszczyli gołymi rękami całe legiony droidów bojowych, nie przeszkadzały mi roboty-harleyowce czy tam latające tłoko-zgniatarki. Czasami przez dwadzieścia minut się strzelali, a ja z uśmiechem obserwowałem rysowane wystrzały blasterów. Jednak, gdy odświeżałem we wakacje trochę mi to wszystko zaczęło zgrzytać, Kamila się nudziła, a miodność zaczęła gdzieś uciekać. Dotarło do mnie, że to jednak kreskówka przeznaczona dla młodszego widza. To właśnie to one lubią przesadzać, wyolbrzymiać, jak to zrobiono w filmie, to dla nich wyhype'owano wszystkich bohaterów do granic możliwości. Ograniczono fabułę tylko do kolejnych walk, pościgów, wybuchów. Fajniej by to wypadło, gdyby zrobiono to chociaż częściowo w formie takiej legendy Jedi. Gdzieś na Tatooine dzieciaki opowiadają sobie zasłyszane od przemytników i pilotów opowieści o klonach, generałach z mieczami świetlnymi i mrocznych Sithach. Koloryzują wszystko jak te z "Legends of the Dark Knight". Byłoby inaczej, ale dla mnie chyba lepiej. W sierpniu tego roku doszło do mnie, że te pierwotne zachwyty i wychwalania tego tytułu pod niebiosa spowodowane były po prostu olbrzymim głodem tego typu produkcji. Ale pod koniec września w polskich kinach miały lecieć nowe "Gwiezdne Wojny" i miało być tylko lepiej!

Tegoroczne kinowe "Wojny Klonów" mnie jednak nie zachwyciły. Zacznę od tego, że do momentu obejrzenia tego filmu zupełnie inaczej rozumiałem pojęcie pilota. Tutaj dostajemy tak naprawdę cztery odcinki serialu zbite w film, a na dodatek wepchnięte gdzieś na siłę do kreskówki którą kilka lat temu się zachwycałem. Dla kogoś kto nie zna serialu Tartakowskiego niezrozumiała będzie chociażby obecność Ventress. Fabuła jest poprowadzona dość chaotycznie, czuć przeskoki między kolejnymi segmentami, które pewnie pierwotnie stanowiły zwykłe odcinki. Wydawało mi się, że pilot służy do wprowadzenia w świat, fabułę, opowiada jakąś historię, która będzie dalej rozwijana - takim idealnym pilotem dla mnie jest pierwszy, półtoragodzinny odcinek "Stargate" robiący ładne przejście z filmu w serial telewizyjny. Tutaj tego nie ma. Twóry założyli, że skoro oglądamy to musimy wszystko wiedzieć, że świetnie orientuje się w uniwersum i każdy będzie zachwycony, że wszystko zaczyna się od wielkiej rozpierduchy. Ludzie, którzy po to sięgną tak po prostu będą zdezorientowani. "Skywalker rycerzem i ma ucznia? Jakaś baba z czerwoną latarką? Skąd to się wzięło?". Nowe "Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów" nie mogą samodzielnie, jako film funkcjonować. To mniej więcej tak, jakby zacząć oglądanie nowej sagi od trzeciego epizodu.


Drugi, ostatni, ale przy tym najpoważniejszy zarzut to słaba animacja. Sądziłem, że jeżeli coś idzie do kina to grafika będzie stała na trochę wyższym poziomie niż to co puszczą w telewizji. Okazało się, że jednak byłem w błędzie. Animacji nie podkręcili ani trochę albo zrobili to tak nieznacznie, że nie da się tego zauważyć. Statyczne, rozmyte tła i niedorobione tekstury wręcz odrzucają. O ile w serialu może takie coś funkcjonować, to jednak przy filmie wchodzącym do dystrybucji kinowej z etykietą "Gwiezdne Wojny" odrzuca. Przy modelach postaci również ochów i achów nie będzie. Momentami ta kanciastość wygląda po prostu źle, ale idzie się przyzwyczaić (chociaż patrząc na takiego Anakina widzę gębę Matta Damona i jest mi jakoś dziwnie).
Skoro wymieniłem już minusy to przejdę do plusów. Dla mnie to przede wszystkim muzyka! W końcu postęp i zamiast Williamsa, zatrudnili robiącego głównie w serialach Kevina Kinera. Ścieżka dźwiękowa jest fantastyczna. Tym większe zaskoczenie, bo w sieci masa negatywnych głosów dotyczyła głównie braku Williamsa. Kiner zrobił coś świeżego, lekkiego, a przy tym dynamicznego, a i odpowiednio nastrojowego kiedy trzeba. Orientalne dźwięki łączą się z wariacjami klasycznych melodii. Już od kilku dni katuję soundtrack i cieszę ucho tymi wpadającymi w ucho dźwiękami. Kolejnym plusem jest duży faktor rozrywkowy. Przy tym filmie się odpoczywa. Masa akcji, sporo humoru (którego dostarczają tym razem metalowi żołnierze Separatystów), pojedynki na miecze, efektowne walki i w zasadzie brak przestojów - non stop coś się dzieje. Te ponad półtorej godziny spędza się naprawdę przyjemnie i nie można odmówić "Wojnom Klonów" jednego - bawią.

Wielka szkoda, że jakościowo ten film nie prezentuje się lepiej i że to tylko skok na kasę. Bo zamiast pobudzać apetyt, pozostawia dość spory niesmak i powoduje ochłodzenie entuzjazmu jaki pojawił się u mnie po pierwszych wieściach o serialu.

4 komentarze:

  1. heh to nie kolejny film o Bondzie, jak ktoś nie zna uniwersum SW, to trudno, żeby przy każdej produkcji robić specjalny wstęp z wprowadzeniem do historii i przedstawieniem bohaterów. Jak sama nazwa wskazuje, te Gwiezdne Wojny dotyczą Wojny Klonów i dlatego akcja została rzucona w sam środek bitwy. Trudno, żeby w pilocie było wyjaśnione jak ona się zaczęła - to jest w filmach, komiksach, książkach, albumach. Jak ktoś jest zainteresowany genezą wojny niech sięgnie do tego co już, zostało napisane, nakręcone, narysowane itd. Skąd się wzięła Ahsoka jest wyjaśnione w kilku zdaniach.

    OdpowiedzUsuń
  2. ha! to ja to oglądałam? :/ no patrz tak okropne, że wyparłam to doświadczenie z pamięci :D

    OdpowiedzUsuń
  3. nie no, jakoś specjalnie nie narzekałaś. poszło hasło, że to "bajeczka dla dzieci" :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam wszelkie filmowe produkcje Star Wars i wszystko co jest z nimi związane. Od dawna kolekcjonuję też wszelkiego rodzaju gadżety filmowe w tym figurki. Ostatnio w moje ręce wpadła efektowna skarbonka stylizowana na kształt Lorda Vadera, którą to nabyłem na https://4gift.pl/gadzety/gadzety-filmowe/. Chciałbym w przyszłości sprawić sobie też jakieś porządne wydania wszystkich filmów Star Wars na DVD.

    OdpowiedzUsuń