niedziela, 31 stycznia 2010

Jedenaście najważniejszych* albumów dekady

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie mam pojęcia czy rok 2000 można liczyć jako początek dekady, skoro nowe millenium zaczęło się 1. stycznia 2001. Pewnie nie, ale na potrzeby tego zestawienia założę, że można. Są płyty z 2000 których nie mógłbym pominąć. Druga sprawa to wypadałoby również nadmienić, że nie znam się teraz zbytnio na pisaniu o muzyce muzyce. Jak pewnie zauważyliście, na flcl rzadko kiedy pojawia się cokolwiek z nią związanego (a jak już to raczej był to jakiś fajnie wyglądający teledysk). Coś mi się podoba to słucham, coś mnie męczy to daje sobie spokój, ale pisanie o tym to dla mnie kosmos. Jestem prawie pewny, że pisanie recenzji muzycznych jest jednym ze stopni wtajemniczenia u masonów. Także, musicie mi wybaczyć jeżeli będę pisał jakieś okrutne bzdury. I jeszcze jedna rzecz. Akurat lata 2000 - 2009 przypadają na okres mojej nauki w liceum i zbyt długich studiów, okres kiedy najwięcej i najbardziej różnorodnie słuchałem. Te jedenaście płyt, o których dzisiaj krótko napiszę, nie są raczej wielkie muzycznie i wiekopomne dzieła. Są po prostu najbliższe moim uszom i mojemu sercu, z różnych, często banalnych przyczyn. Bardzo się różnią gatunkowo, ale łączy je jedna rzecz - wszystkie mi się bardzo podobają.

11.) Tenacious D - "The Pick of Destiny" (2006). Na początek świeżak, a przynajmniej dla mnie, bo The D odkryłem dopiero w te wakacje. No i jak można się domyślić, skoro umieściłem to w zestawieniu to musiałem przepaść całkowicie. Zaczęło się chyba od przypadkowo przesłuchanego klipu na YouTubie, później był film i katowanie płyt. I tą z piosenkami z filmu lubię chyba bardziej. Idealna do poprawienia nastroju. Żaden inny zespół nie ma takiego luzu i dystansu do siebie co ci dwaj panowie. Oni bawią się rockiem. Rzadko się zdarza również przyjemna dla ucha i zabawna muzyka. Oprócz tego to właśnie przy ich dźwiękach wpadł mi pomysł na stworzenie piwnego bloga, który jakby nie patrzeć zdominował moje pisanie i stał się dość bliski mojemu sercu.

10.) Frou Frou - "Details" (2002). Frou Frou to brytyjski duet tworzony przez Imogen Heap i Guya Sigswortha. Działali oni pod tą nazwą tylko dwa lata, od 2002 do 2003 (chociaż wcześniej Sigsworth pomagał Heap przy pierwszej solowej płycie) i wydali tylko jeden album - "Details" właśnie. Trafiłem na tą płytkę podczas okresu fascynacji Imogen i z początku zupełnie mi nie podeszła. Była momentami "zbyt elektroniczna" i nie mogłem się w nią wgryźć, muzyka rozstrajała mnie zupełnie. Nie mogłem się skupić na tym co podobało mi się najbardziej, czyli na głosie Imogen. Później "Details" spodobało się Kamili, słuchaliśmy jej dużo, a że wspólnie wszystko wchodzi lepiej, to jakoś się z Frou Frou polubiłem. Gatunkowo sklasyfikowałbym to na elektroniczny pop łamane na ambient, z kapitalnym jak dla mnie wokalem. Znalazłem w tych brzmieniach coś kojącego (a nie zapowiadało się). Zawsze mnie pozytywnie nastraja.

9.) Biffy Clyro - "Puzzle" (2007). Szkoci z gitarami (i perkusją) grający bardzo przyjemnego i energetycznego rocka. Zespół polecił mi ładnych parę lat temu Infinite, ale ich pierwsze trzy płyty specjalnie mi nie podeszły. Dopiero czwarta - "Puzzle" sprzedało mi tą kapelę całkowicie i zapoczątkowało pewnego rodzaju otwarcie umysłu (i przychylność ucha) do alternatywnego grania. To co podoba mi się w "Puzzle" najbardziej to chyba te ściany gitar przechodzące w chórki i niezły power. Miłą odmianą były również wokale (o ile dobrze się orientuje to wszyscy trzej członkowie grupy na tej płycie śpiewają). Do tego czasu słuchałem raczej metalu i rocka, które to pod tym względem był raczej "szorstki", a kolesie z Biffy Clyro mają bardzo melodyjne głosy. Pełna energii i świetnej muzyki płytka, która w roku 2007 zachęciła mnie do sięgania po alternatywnego rocka.

8.) Modest Mouse - "We Were Dead Before the Ship Even Sank" (2007). Kolejna rockowa kapela i znowu jedyna płyta ze sporego dorobku, której lubię słuchać. "We Were Dead Before the Ship Even Sank" jest lżejsza i przystępniejsza od wcześniejszych nagrań, wydaje mi się że skierowana do mniej wyrobionego słuchacza (co zresztą potwierdza fakt, że odnieśli z nią największy sukces komercyjny), ale mnie to pasuje. Kilka utworów trochę bardziej spokojnych, kilka porządnie energetyzujących. Wydaje się to być właśnie do mnie, potrafię się w tym odnaleźć jak w mało którym albumie. Muzyka wpada w ucho, potrafię zanucić kawałek, wszystko wydaje się być takie... taneczne, lekkie. Zarzucam sobie tą płytę raz na jakiś czas i leżąc na kanapie, czytając gazetę, odpływam myślami. Albo w mp3 - słyszę riffy i skrzekliwy głos gitarzysty i od razu chce mi się przebierać nogami. Poza tym wiąże się z nią sporo świetnych wspomnień, bo akurat bardzo często słuchaliśmy jej z Kamilą w pierwszych miesiącach naszego związku (nie żeby teraz było gorzej). Także "Little Motel" albo "Florida" to balsam dla uszu.

7.) Daft Punk - "Discovery" (2001). Kolejna płyta mocno związana z moim życiem uczuciowym. Jedna z najczęściej słuchanych przez nas płyt, bardzo mocno utkwiła mi w głowie. Nie przepadam za elektroniką w takiej postaci, a tutaj się normalnie rozpływam. Zresztą już kiedyś, przy okazji układu do "Harder, Better, Faster, Stronger" o niej wspominałem. Nie zawsze mam ochotę na Daft Punka, nie przepadam za wszystkim utworami z track listy, ale "Discovery" przełamało u mnie w pewien sposób niechęć do muzyki house. Poza tym podoba mi się cała otoczka związana z tym albumem - anime i teledyski, koncerty, okładki. Także "Discovery" FTW!!!1

6.) O.S.T.R. - "Jazzurekcja" (2004). W liceum, za sprawą rocka i metalu bardzo odsunąłem się od hip-hopu. Nigdy nie byłem jakimś specjalnym zapaleńcem, ale idąc na studia można powiedzieć, że nim gardziłem. I właśnie O.S.T.R. ze swoją "Jazzurekcją" to zmienił. Nie znałem faceta wcześniej także, gdy odpaliłem płytkę byłem naprawdę mile zaskoczony. To drugi album Adama Ostrowskiego inspirowany jazzem, pokazał mi, że w tym gatunku jest miejsce na bardziej ambitną nutę i ciekawsze brzmienie. I chociaż nie zawsze zgadzam się z tym, co O.S.T.R. ma do przekazania w tekstach, i wkurza mnie ta hip-hopowa napinka, to wydaje mi się, że jest najciekawszym artystą robiącym w tym gatunku. Wracam do niej często, a słucham jej prawie 5 lat i nadal potrafi mnie czymś fajnym zaskoczy. Świetna muzyka, wpadające w ucho kawałki i zawsze spora przyjemność z słuchania.

5.) Slipknot - "Iowa" (2001). Tu z kolei płytka, która zapoczątkowała moją przygodę z cięższymi brzmieniami. Dostałem ją prezencie od kumpla, który etap takiego ostrzejszego wydania nu metalu miał już za sobą. Spodobała mi się od razu. Jest agresywna i pełna niekończącej się energii (nawet w spokojniejszych kawałkach). Wokal Taylora jest pełen furii. W porównaniu z bardziej punkowym debiutanckim albumem, tutaj jest mroczniej i ciężej. Czuć nawet inspiracje death metalem. Klimat jaki kapela stworzyła na tej płycie niezmiennie od kilku lat kojarzy mi się z filmami o psychopatycznych mordercach. Horrorowe teledyski, kostiumy i okładka to jedno, ale i muzycznie jest tam coś niepokojącego, coś co sprawiało, że niejednokrotnie miałem ciary i gęsią skórkę na rękach. Dzięki "Iowa" wyszedłem z grajdoła nu metalu, zacząłem słuchać grindu, deathu, co później oczywiście zaprzestałem, ale do niej akurat wracam. Slipknot dla mnie skończył się właśnie na tej płycie, ale na koncertach nadal dają czadu i czasem jak trafiam na nich na MTV to z przyjemnością na nich patrzę. No i nick, którym posługuję się w sieci... dość mocno inspirowany jest tekstami Coreya.

4.) Cypress Hill - "Skull & Bones" (2000). Kupiłem kasetę z tym albumem na obozie nad morzem. Do tamtej chwili znałem Cypress jako zespół hip-hopowy. Kojarzyli mi się z paleniem jointa i przedmieściami L.A. "Black Sunday", "Temples of Boom", "IV" były bardzo fajne, a to za sprawą kapitalnych wokalistów, ale do momentu kiedy kaseta przeskoczyła na stronę B nie sądziłem, że ci kolesie potrafią uwolnić taką energię. Miałem piętnaście lat i nie potrafiłem znaleźć słów oddających mój zachwyt. To było coś! Ci kolesie bujający się do tej pory do narkotycznych rytmów, w ciągu 20 minut dali więcej czadu niż większość słuchanych w tamtym czasie kapel metalowych. Skull side oczywiście nie była zła, ale to był stary dobry Cypress. To nowy zajebisty Cypress z Bones side mnie rozłożył na łopatki. Dwie następne płyty mnie porządnie rozczarowały, bo oprócz "Trouble" brakowało tam gitar. Cypresi i ostre gitarowe riffy to jest to czego mógłbym słuchać codziennie. Uważam, że ta płytka to najciekawszy i najlepszy romans kapeli hip-hopowej z rockiem ever. I chyba moje ulubione dokonanie tego zespołu.

3.) Imogen Heap - "Speak for Yourself" (2005). To, że trafiłem na Imogen jest zupełnym przypadkiem. W 2006 spodobał mi się bardzo serial, który po 3 odcinkach został anulowany - "Smith". Zachwycony muzyką w kulminacyjnej scenie zacząłem sprawdzać cóż to za kobieta użyczyła swojego kawałka i okazało się że to właśnie Heap. A tym kawałkiem było "Hide and Seek". Sięgnąłem z ciekawości po całą płytę i z miejsca zostałem oczarowany głosem, lekkością melodii i jakimś nieznanym mi wcześniej magnetyzmem muzyki. Nigdy nie sądziłem, że połączenie popu i trip-hopu może mi tak przypaść do gustu. Jadłem, uczyłem się, podróżowałem, czytałem i nawet spałem słuchając tej płyty. W ciężkich chwilach, a 2006 i początek 2007 obfitował w takie, nastrajała mnie pozytywnie i wyciszała, a w chwilach euforii jeszcze bardziej mnie nakręcała. "Speak for Yourself" to przepełniona pięknym głosem Heap, pełna ciepłych melodii płyta. Wyryła mi się w pamięci złotymi nutami.

2.) Disturbed - "Ten Thousand Fists" (2005). Rock i jego pochodne to muzyka najbliższa mojemu sercu. W różnym czasie przeżywam różne fascynacje tą muzyką, ale niezmiennie od kilku lat upodobałem sobie tą amerykańską kapelę. Każda ich płyta jest kapitalna, przesłuchana setki razy i zawsze jak do obojętnie której wracam, niezmiennie dobrze mi się słucha. "Ten Thousand Fists" na liście z dość błahego powodu - była pierwszym albumem, który przesłuchałem w całości, wcześniejsze jedynie znałem z pojedynczych kawałków. Zdaje sobie sprawę, że to dość kontrowersyjny wybór jeżeli chodzi o ten zespół, dla wielu to jego najgorsze dokonanie, ale dla mnie jest to cholernie dobra (jak nie najlepsza) pod względem muzyki i klimatu płyta, rozpływałem się przy jej dźwiękach. O ile poprzednie obfitowały w większość ilość hitów, które wyróżniały się na tle (trochę gorszej i czasami pomijanej przeze mnie) płyty, o tyle "TTF" jest płytą równym, jednolitym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), zamkniętym dziełem, które uwielbiam słuchać w całości. Moje niewprawione ucho słyszy tam zgranie i dopracowanie w wszystkich kawałkach, a fantastyczny wokal Draimana jest idealnym dopełnieniem każdego z nich. Wspomniałem o klimacie, więc wypadałoby to pociągnąć. "TTF" zawsze, niezmiennie kojarzy mi się z buntem, gniewem, frustracją, sprzeciwem - czuć że ta płyta daje wyraz wielu z tych emocji. Disturbed gra tutaj tak, że chce mi się zaciskać pięści. Zawarty tutaj "Land of Confusion" jest dla mnie jednym z najlepszych hardrockowych coverów jakie miałem przyjemność słyszeć, a teledysk do niego, zrobiony przez Todd McFarlana to pieprzona wisienka na cieście (i chociaż lata świetlne mu do "Do the Evolution" Pearl Jamu, to jednak podoba mi się bardzo i fajnie, że zrobiono go tak na komiksowo).

1.) Limp Bizkit - "Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water" (2000). Tą płytę kupiłem dopiero wiosną 2001, ale całą zimę 2000 zasłuchiwałem się w zjechanej, przegrywanej kasecie (później jak nie dało się już słuchać to polowałem na kawałki z niej w radiu i telewizji i nagrywałem jak szalony, nawet po kilka razy). Fredowi i spółce udała się według mnie rzecz niemożliwa - każdy kawałek na tej płycie to hicior. Może nie na miarę własnego teledysku (chociaż o ile dobrze liczę to 5 utworów się swojego doczekało), ale każdy jest charakterystyczny, żywiołowy i zapada w pamięć. Mam szczególny sentyment do tego albumu, który pewnie nie minie do końca życia - zbyt dużo imprez, bibek większych i mniejszych, działo się przy rytmach Czekoladowej Rozgwiazdy Limp Bizkit (i pomijam tu już pogo przy "Break Stuff", bo to nie ten album). "Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water" to świetne, lekkie, pełne energii granie, które od lat uprzyjemnia mi ciężkie poranki i nudne wieczory. Nie sądzę, aby w moim życiu pojawiła się druga taka płyta.


Pewnie dla wielu ta lista jest wielkim nieporozumieniem i bardziej wiarygodne wydają się zestawienia z pisemka dla nastolatek, ale powtórzę, to bardzo subiektywny wybór, chyba najbardziej z dotychczasowych. Przez te 10 lat przesłuchałem setki płyt i pewnie kilkanaście z nich zostanie zapamiętane i słuchane nawet w następnym stuleciu, ale jeżeli trafiłem na nie w nudnym okresie w życiu i zdarzało mi się ich słuchać przy obiedzie, to nie ma szans żebym zapamiętał choć tytuł takiej płyty. No i jak pewnie zauważyliście, brakuje tutaj soundtraków. Doszedłem do wniosku, że gdybym o nich zaczął pisać zdominowałyby one tą listę całkowicie. Ale może napiszę o kilku swoich ulubionych w przyszłości, nawet mi się to pisanie o muzyce spodobało, chociaż żadna loża, po tym co tu powypisywałem, by mnie w swoje szeregi nie przyjęła.

* najważniejszych dla mnie

5 komentarzy:

  1. Nie rozumiem zachwytów nad Limp Bizkit, bo ja tego zespołu kompletnie nie trawię. ;) Ale reszta całkiem, całkiem. :) Pomijając płytki, których nie słyszałem, to z pozostałymi mogę się zgodzić. A w szczególności z Tenacious D. :D
    Choć nie kryję, że moje zestawienie wyglądało by zupełnie inaczej, więc nie obraź się jeśli zgapię od Ciebie pomysł na notkę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O jaaaa, też uwielbiam tą płytę Limp Bizkit! :D Mam jeszcze nawet przegrywaną kasetę z czasów gimnazjum... i słuchałam ich na żółtym walkmanie. Później kupiłam sobie kasetę Bloodhound Gang - http://www.youtube.com/watch?v=xat1GVnl8-k pamiętasz ten hicior? :D
    Z tego co pamiętam reszta piosenek była całkiem całkiem.
    A co do Tenacious D to byłam przekonana, że pierwszy raz się z nimi zapoznałeś grając w Guitar Hero.

    OdpowiedzUsuń
  3. Misiu, masz sto procent racji. The D pierwszy raz usłyszałem u ciebie jak grałem na GH3. Jak wróciłem to dopiero sprawdziłem YT. na śmierć o tym zapomniałem!
    Ja swoją płytę Limp Bizkit gdzieś posiałem niestety. Jasne, że pamiętam "The Bad Touch"! świetny kawałek. jeszcze z podobnych kapel to lubiłem The Offspring i Blink 182 :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Super pomysł. Może zgapię ;) W każdym razie kiedyś też zasłuchiwałam się w tej płycie Limp Bizkit, ale dopiero teraz, gdy po latach znowu zobaczyłam jej tytuł, wreszcie zrozumiałam, co on oznacza :D

    OdpowiedzUsuń